Za darmo

Moment

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A dlaczego nie zajechaliście na pocztę?

– Bo będzie nocować.

Wtedy właściciel zajazdu zwrócił się do stojącej na ganku żony:

– Ruchla! Będzie nocować!

A Ruchla z kolei, oglądając się na kogoś będącego w sieni, zawołała:

– Gitla! pokój gościnny zamiataj!

Rozkaz szybko spełniono, bo przybyłą spotkała w sieni chmura kurzawy, wznosząca się z pod wielkiej miotły, energicznie poruszanej przez dziewczynę niedorosłą, chudą, śniadą, w nędznej odzieży, z ogromną kosą czarną na pochylonych plecach. Miotła, z przeraźliwym szelestem skrobiąc grubą podłogę, podnosiła kurzawę coraz gęstszą, krztuszącą, ludzie wyglądali śród niej, jak niewyraźne widma. Jedno z tych widm, ze słodkim uśmiechem w głosie, przemówiło:

– Niech jasna pani posiedzi sobie na ganku, nim pokój wymiotą. Pogoda taka piękna!

Drugie odpowiedziało:

– Proszę pozwolić mi wejść. Niech pokój zostanie, jak jest. Wszystko mi jedno. Z samego brzmienia głosu można było odgadnąć, że istotnie wszystko jej było jedno. Szła wprost w chmurę kurzawy, krztusząc się nią, lecz jej nie widząc.

Ruchla zawołała:

– Gitla! przestań zamiatać!

Wielka miotła upadła na podłogę; Gitla stanęła u drzwi gościnnego pokoju, jakby plecami do ściany przyklejona. Biedna, chuda, śniada, w nędznej odzieży, miała jednak dwie pyszne ozdoby: wspaniałe włosy krucze i oczy bardzo piękne, z czarnemi jak noc źrenicami na błękitnych białkach. Były też one, te oczy, lękliwe i w głębi niezmiernie smutne. Wpatrywała się niemi w nieznajomą, która w żółtej mgle nie zupełnie jeszcze opadłej kurzawy ściągała z ręki rękawiczkę. Gdy ją ściągnęła, Gitla zaszeptała:

– Aj, aj!

Ruchla, stojąca w drzwiach otwartych, powtórzyła:

– Aj!

Biała, szczupła, bardzo zgrabna ręka nieznajomej, podnosząc się ku włosom, jak zielonym płomykiem błysnęła szmaragdem pierścionka.

– Może pani potrzebuje czego? – z najsłodszym w świecie uśmiechem zapytała Ruchla.

– Dziękuję. Nie potrzebuję niczego.

Ruchla z eleganckim ukłonem rzekła jeszcze:

– Może pani zaśnie troszkę. Zdaje się, że pani bardzo zmęczona.

– Nie potrzebuję niczego – powtórzyła nieznajoma.

Ruchla wysunęła się z pokoju, ale Gitla pozostała jeszcze. Jej czarne jak noc i jak ciężka służba zahukane oczy tkwiły ciągle w nieznajomej. Jakby ją oczarowało i do miejsca przykuło to zjawisko. Tak różne, jakby na różnych glebach zrodzone, dwie te istoty miały przecież jedno podobieństwo: gardła ściśnięte w srogich rękach losu. Obie były w różne sposoby, ale niezmiernie smutne. Po chwili z koralowych ust Gitli wyszedł chrapliwy, szorstki dźwięk:

– Może samowar przynieść?

Przybyła odpowiedziała:

– Dziękuję. Nie potrzebuję niczego.

Zdjęła przytem kapelusz, z pod którego rozsypał się po czole i plecach deszcz bladozłotych włosów.

Drzwi zamknęły się z cicha za Gitlą, opuszczającą pokój. W sieni Mendel Szapir zatrzymywał przechodzącego lokaja zapytaniem:

– Kto ona taka?

Lokaj wymówił nazwisko, na którego dźwięk kilka stolic świata odpowiedziałoby oklaskami i śpiesznem zrywaniem laurów na wieńce. Lecz Mendel Szapir słyszał je pierwszy raz w życiu i zapytywał dalej:

Czy ona w mieście, czy na wsi mieszka? Co ona robi?

– Śpiewa! – z drwiącem trochę spojrzeniem odpowiedział człowiek w liberyi.

Mendel zdziwił się.

– Śpiewa? jakto śpiewa? Ciągle śpiewa? Dlaczego śpiewa?

Lokaj z kilku pudełkami na ramionach chciał iść dalej, lecz Mendel zatrzymał go jeszcze.

– A dokąd ona jedzie?

– Do swego majątku.

– A gdzie jej majątek?

– O dziesięć mil stąd.

– Wielki majątek?

– Wielki.

Mendel Szapir skoczył ku jednym z drzwi, prowadzących do sieni, wsunął przez nie głowę i zawołał:

– Ruchla! Sza! Niechaj cicho będzie w domu. To wielka pani! Może ona teraz śpi!

Nie spała. Jasne włosy, które falą rozlały się jej po plecach, zgrabnemi rękoma zgarnęła i zwinęła z tyłu czaszki niedbale, pośpiesznie, byle jak! byle jak! Potem stanęła u okna, rozwarła je na oścież i wciągając w pierś powietrze, które wtargnęło do dusznej izby, silnie splotła i na suknię opuściła ręce. Patrzyła w przestrzeń, lecz znać było, że oczy jej długo bezsenne, z powiekami zarumienionemi, ani nieba, ani ziemi nie widziały. Wzrok ich zwrócony był wewnątrz, wpatrzony w jakąś wielką biedę, która, jak posąg kamienny na sarkofagu, leżała na sercu.

Pokój gościnny w zajezdnym domu Mendla Szapira był, jak całe to miasteczko, biedny, okurzony, brudny. Niedaleko progu śmieci przez miotłę wypadającą z rąk Gitli pozostawione, na ścianach kilka obrazków, okrytych skorupą bez nazwy, na komodzie bukiet papierowych kwiatów bez barwy obok lampy z kloszem pękniętym. Sprzęty z żółtego drzewa; plamy, szczerby, pajęczyny – wszędzie.

Kobieta z brylantami przy uszach, z bardzo białemi rękoma, nie spostrzegała wcale śmiecia, plam, żółtych sprzętów, kwiatów papierowych i pajęczyn. Wszystko jej było jedno. Odwróciła się od okna i powoli szła ku stojącej przy ścianie kanapie. Jakiemikolwiek były jej uczucia, nad wszystkiemi teraz zapanowało znużenie ciężkie, takie, jakie bywa tylko po wielkich chorobach ciała i w czasie wielkich chorób duszy. Tylko że w wypadkach pierwszych oczy chłoną chciwie i z rozkoszą widoki świata, a w drugich przeciwnie pragną zamknąć się i usnąć, bodaj na zawsze! Na oczach nieznajomej długa bezsenność złożyła swoje omglone i różowe piętno.

Z materaca kanapy, przez dziury obicia, wyłaziły kłaki brudnej pilści i leżała na niej poduszka, z wyszytą niegdyś na kanwie różą monstrualnej wielkości i barwy. Nigdy zapewne na takim sprzęcie nie leżała postać tak pełna wdzięku, w taką poduszkę nie ukrywała się twarz z cerą tak delikatną, na tak brzydkiej poręczy nie opierały się ramiona tak gibkie i tak rozpacznie zarzucone na tak znużoną głowę.

W malowniczych zwojach miękkiej sukni leżała nieruchoma, nie przyzywając nikogo i nie żądając nic. Niczego nie potrzebowała.

Na rynku gwar przycichał, na niebo zaczynał wschodzić księżyc; przez otwarte okno wlatywał zapach rezedy, której trochę zakwitło cudem na wyschłej grzędzie pod oknem.

Nie słyszała, nie widziała, nie czuła nic. Wszystko jej było jedno. Wschodzącego na niebo księżyca nikt w zajezdnym domu Mendla Szapira nie spostrzegał. Zwinny, nerwowy Mendel nie miał ani sekundy czasu na czynienie poetycznych albo astronomicznych spostrzeżeń, bo zobaczył przejeżdżającą przez rynek bryczkę znajomego szlachcica, do którego miał interes ważny, więc co siły za nią pogonił, wołając na całe gardło: „Stój! Stój!”

Ponieważ konie u bryczki biegły dość prędko, Szapir, podnosząc poły długiej odzieży, biegł coraz prędzej i wołał coraz głośniej, aż czapka przekrzywiła się mu na głowie i twarz całą w drganiach nerwowych oblał kroplisty pot. U wjazdu do jednej z uliczek bryczka zatrzymała się nakoniec i zziajany Mendel, stanąwszy przy niej, rozpoczął ze szlachcicem rozmowę długą, o interesie ważnym. Gdzież mu tam było spostrzegać, czy na niebie świeci albo nie świeci księżyc? Ruchla znowu, obok wielu cnót domowych, posiadała tę wadę, że była ogromnie swarliwą i krzykliwą. Może nawet wada ta powstała w niej z cnoty skrzętności gospodarskiej, bo często się zdarza, że cnoty ludzkie wyradzają się w przywary, niemniej sprawiła, że teraz, jak zresztą bywało często, dwie izby, kuchnia i sień domu rozlegały się od nieustannego i coraz wzmagającego się krzyku. Garnek stłukł się. Ruchla, wchodząc do kuchni, ujrzała na ziemi czerepy stłuczonego garnka. Kto był sprawcą nieszczęścia: jedno z dzieci, czy Gitla? Dzieci wypierały się, więc najpewniej Gitla, ta niezgrabna, głupia dziewka, która zawsze musi w domu szkodę jakąś zrządzić. Pomimo przestrogi Mendla, aby w domu było cicho, Ruchla głośno łajała i dzieci, każde z osobna, i Gitlę, i nieobecnego męża, który wiecznie gdzieś lata, i los swój nieszczęsny, który ją dziś dotknął stratą najpiękniejszego garnka. Głośno krzycząc, głośno także chodziła, bo była otyłą i ciężką.

Niegdyś musiała być dość ładną, bo w tłustej i wiecznie wzburzonej twarzy przeglądały jeszcze linie regularne, a z oczu wyglądał szafir źrenic, przygasły wprawdzie, bo rzecz dziwna! pomimo irytacyi Ruchla miała oczy przygasłe bez blasku i po których zaledwie poznać można było, że niegdyś były szafirowe. Takie oczy, w takich szczególnie chwilach, gdy stłucze się w domu garnek najpiękniejszy, żadnym sposobem nie mogą wznosić się ku księżycowi. Co do Gitli, ta, przez Ruchlę sfukana i pięścią w plecy uderzona, porwała wiadro i do studni pobiegła a po chwili wracała z naczyniem pełnem wody, od którego ciężaru niedorosłe jej ciało nizko przeginało się w prawą stronę, a lewe ramię, zdala od ciała w powietrzu wyciągnięte, szmatami podartego rękawa powiewało, jak chorągwią nędzy.

U Chaima Cyglera i żony jego Małki było daleko ciszej, niż w domostwie Mendla i Ruchli, niemniej tam także nikt ani myślał o patrzeniu w górę. Owszem, w izbie pełnej większych, mniejszych i zupełnie małych łóżeczek dziecięcych, z za których można było jeszcze spostrzedz w izdebce przyległej dwie kołyski z bliźniętami, w świetle lampki z sucho sterczącym kominkiem, Chaim i Małka nizko pochylali twarze nad wielką księgą rachunkową. Zgodnem widać byli małżeństwem, bo ustami zgodnie poruszali, jednogłośnie wymawiając cyfry rozmaite: zehn, zwanzig, hundert i t. d. Był to duet szeptów świszczących, który ani razu do słowa: tausend! nie dochodził. Pomimo zajezdnego domu i sklepiku z kolonialnymi towarami, Cyglerowie byli daleko bogatsi w łóżeczka i kołyski dziecinne, niżeli w pieniądze. Stąd zapewne pochodziły ostre świsty w ich szepcie, niespokojne migotania oczu i gniewny ruch, z jakim Chaim rękę na księdze rachunkowej oparł, mówiąc: