Za darmo

Marta

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ale jesteś człowiekiem i powinieneś raz już przecie poważniej zastanowić się nad życiem i jego zadaniami. Możnaż tak zawsze bąki tylko zbijać i za boginiami się upędzać? Żal mi doprawdy twego dobrego serca, które masz, i twych zdolności, których ci także nie brak. Jeszcze lat parę takiego życia, a staniesz się jednym z tych ludzi bez celu, bez zajęcia, bez przyszłości, których i tak już u nas za wiele…

Urwała i z wyrazem prawdziwego smutku spuściła twarz ku robocie. Młody człowiek wyprostował się i wymówił z uroczystością:

– Amen! Kazanie długie było, nie można mu przecież odmówić pewnej esencji moralnej, w której skąpane serce moje, jak w łzach umoczona gąbka, pada do stóp twoich, droga kuzynko!

– Olesiu! – rzekła powstając gospodyni domu. – Jesteś dziś nierozsądniejszym jeszcze jak zwykle… Nie mogę dłużej rozmawiać z tobą; idź do biura, a ja pójdę do kuchni!

– Siostruniu! Maryniu! Do kuchni! fi donc! c'est mauvais genre42! Żona literata do kuchni! Mąż jej pisze może o poetyczności obowiązującej niewiastę, a ona idzie do kuchni!

Mówiąc to, wstał i z wyciągniętymi rękami patrzał na odchodzącą kobietę.

– Siostro! – zawołał raz jeszcze. – Mario! Ach, nie opuszczaj mię!

Maria nie odwróciła się i była już przy drzwiach od przedpokoju. Wtedy młody człowiek poskoczył ku niej i pochwycił jej rękę.

– Czy rozgniewałaś się na mnie, Maryniu? Czy naprawdę rozgniewałaś się na mnie? No, wstydź się! Daj pokój! Czyż chciałem cię obrazić? Czyż nie wiesz, że cię kocham jak rodzoniuteńką, najrodzeńszą siostrę? Maryńku! No, spójrzże na mnie! Cóżem winien, żem młody! Poprawię się, zobaczysz, niech tylko wprzódy postarzeję trochę!

Mówiąc to wszystko, całował ręce młodej kobiety, a fizjonomia jego mieniła się takim wyrazem połączonych lub szybko po sobie następujących – żalu, pustoty, smutku, czułości, przymilenia, że patrząc na nią można było śmiać się lub odejść wzruszając ramionami, ale gniewać się na to dorosłe dziecko nie było sposobu. Toteż Maria Rudzińska opierając się chwilę pieszczotom i przeprosinom brata skończyła na uśmiechu.

– Ileż bym dała za to, abyś ty mógł zmienić się, Olesiu…

– Ileż bym dał za to, abym mógł zmienić się, Maryniu! Ale… natura nie sługa, wilka do lasu… ciągnie…

Mówiąc ostatni wyraz skurczył się na kształt dziecka nieśmiało wyrażającego swe żądanie i wskazujący palec wyciągnął ku drzwiom od gabinetu.

– Czy znowu? – rzekła Maria, kładąc dłoń na klamce.

– Ani słowa już więcej nie powiem o czarnookiej tej bogini, którą, jak widzę, niby anioł stróż osłaniasz skrzydłami pobożnej opieki! – zawołał Oleś, pochwytując znowu rękę kuzynki. – Ale przedstawisz mię jej, siostruniu? Prawda, że przedstawisz?

– Ani myślę o tym – odparła Maria.

– Moja droga! Moja miła! Moja jedyna! Przedstaw mię jej, gdy tu wejdzie! Powiedz: oto jest brat mój, wzór wszystkich przymiotów i doskonałości, chłopak poczciwy…

– I zarazem wielkie nic dobrego!

Z ostatnimi słowami Maria wyszła z salonu. Oleś stał chwilę przy drzwiach, jakby niepewny, czy ma zostać, czy pójść za siostrą, po czym okręcił się na pięcie, stanął przed lustrem, poprawił krawata i fryzury, zanucił piosenkę, przestał nucić, na palcach podszedł ku drzwiom od gabinetu i uchyliwszy portierę, ucho przyłożył do drzwi.

Za drzwiami słychać było głos małej Jadzi mówiący:

– L'imparfait du subjonctif43! Zapomniałam, jak mam pisać trzecią osobę. Z jakiego czasu, pani, tworzy się l'imparfait du subjonctif?

Odpowiedź nie zaraz nastąpiła. Słychać było przewracanie kartek książki. Nauczycielka szukała znać w książce odpowiedzi, jaką zmuszona była dać swej uczennicy.

– Du passé défini de l'indicatif44 – wymówiła po chwili Marta.

Oleś wyprostował się, wzniósł oczy w górę i powtórzył z cicha:

– De l'in-di-ca-tif! co za anielski głosik!

W gabinecie panowała znowu cisza. Uczennica zajęta widać była pisaniem i po chwili dopiero ozwała się:

– Bateau45! Nie wiem, pani, jak się pisze bateau: eau czy au?

Odpowiedzi nie było, nauczycielka milczała.

– O! – szepnął Oleś. – Ciężko coś idzie mojej bogini! Nie wie podobno46, co odpowiedzieć na pytanie tej małej mądrali… a może marzy… ach!

Na palcach odszedł od drzwi i stanął przy oknie, zaledwie jednak spojrzał przez szyby na dość ludną i ruchliwą ulicę, zawołał:

– Co widzę! Panna Malwina tak rano już na mieście? Biegnę, lecę, pędzę!

Mówiąc to, pędził w istocie ku drzwiom i z wielkim impetem otwierając je, spotkał się oko w oko z Marią, która do salonu wracała.

– Dlaboga – rzekła gospodyni domu, cofając się do przedpokoju – dokądże tak pędzisz? Czy do biura?

– Zobaczyłem przez okno pannę Malwinę – śpiesznie wkładając paltot, odpowiedział młody człowiek. – Poszła ku placowi Krasińskich, zapewne do sklepów po sprawunki. Muszę przecież być tam z nią koniecznie…

– Czy obawiasz się, aby panna Malwina nie wydała w sklepach za wiele pieniędzy, jeśli opiekować się nią nie będziesz?…

– Głupstwo pieniądze! Ale kawałeczek serca swego zgubić może po drodze. Do widzenia, Maryniu… kłaniaj się ode mnie czarnookiej bogini…

Ostatnie słowa wymawiał już na wschodach.

W niespełna godzinę potem Marta wchodziła do izby swej na poddaszu. Opuszczając ją, miała twarz ożywioną, krok lekki, z uśmiechem przyciskała do piersi i całowała w czoło małą córkę, nauczając ją, jak w czasie nieobecności jej bawić się ma ze swą lalką i dwoma kalekimi krzesłami, służącymi lalce za łóżko i kołyskę; wróciła powolnym krokiem, ze spuszczonymi oczami i wyrazem ciężkiego zamyślenia na twarzy. Powitalnym wykrzykom i uściskom dziecka odpowiedziała przelotnym zaledwie, milczącym pocałunkiem. Jancia popatrzyła na matkę swymi wielkimi, pojętnymi oczami.

– Mamo! – rzekła, otaczając szyję matki drobnym ramieniem. – Czy nie dali ci roboty? Nie śmiejesz się już, nie całujesz mię, jesteś znowu taką, jaką byłaś wtedy… wtedy, kiedy ci nie dawano roboty.

Dwie te istoty różnych wieków tak zeszły się ze sobą wśród biedy i osamotnienia, że dziecko z wyrazu twarzy i siły pocałunku odgadywało smutki i niepokoje kobiety. Tym razem jednak Jancia pytała daremnie, matka jej wsparła czoło na dłoni i w tak głębokie zapadła zamyślenie, iż nie słyszała nawet jej głosu. Po chwili jednak Marta powstała.

– Nie – rzekła z cicha. – Tak być nie może! Nauczę się, muszę nauczyć się, muszę umieć! Trzeba mi książek – dodała i po chwilowym namyśle otworzyła mały tłomoczek, wydobyła zeń jakiś przedmiot, owinęła go chustką i wyszła na miasto. Wróciła przynosząc ze sobą trzy książki. Była to gramatyka francuska, chrestomatia47 i przeznaczona do użytku szkół historia francuskiego piśmiennictwa.

Wieczorem w izdebce na poddaszu paliła się mała lampka, a przy niej nad roztwartą książką siedziała Marta. Oparła czoło na dłoniach i pożerała oczami karty książki. Zawiłe prawidła gramatyczne, tysiączne zagadnienia jednej z najtrudniejszych w święcie pisowni plątały się przed oczami jej jak pasma powikłanych nici, jak labirynt wskazówek i faktów naukowych nieznanych całkiem lub tak dobrze jak nieznanych, bo zapomnianych. Marta skupiała całą moc swego pojęcia, wszystkie siły swej pamięci, aby w ciągu jednego wieczoru, jednej nocy, zrozumieć, zapamiętać, przywłaszczyć sobie to, czego zrozumienie wymaga pracy lat kilku, pracy powolnej, cierpliwej, systematycznej, loicznie prowadzonego, stopniowo zaokrąglanego kursu. Biedna kobieta myślała, że wytężone, gorączkowe wysilenie wynagrodzić zdoła umysłowi lata zastoju, że drobna chwila obecna zaważy na szali z przeszłością całą i przeważy ją, że pragnienie niezmiernie jednoznaczy w życiu z możnością. Łudziła się. Długo łudzić się jednak nie mogła. Wysilenia jej trawiły się w gorączce, nużyły ciało i ducha, samym swym naprężeniem uniemożebniały postęp wszelki, chwila obecna, na wskroś przejęta dolegliwym niepokojem, niewyraźną jeszcze, lecz już gryzącą gorycz sączyła w serce kobiety, która, opuszczona przez wszystko na ziemi, zaczynała pojmować, iż zawiodła się na samej sobie, że najmniej była przyjazna dla studiów, które, aby obfite przyniosły owoce, jak ptak dla rozwoju skrzydeł swych powietrza, potrzebują spokoju. Najsilniejsze pragnienie, najgorętsza aspiracja ducha, najgwałtowniejsze porywy woli nie mogły sprawić, aby umysł nieświadomy przejrzał od razu tajemnice nauki, aby władze pojęcia i pamięci niewyćwiczone gięły się jak delikatne struny, jak błyskawice zakreślały szybkie kręgi, jak wosk rozmiękczony w probierczym ogniu wsiąkały w siebie to, czym je pojono.

 

Łudzić się długo Marta nie mogła, ale głusząc w sobie rozbiór wszelki, całą siłą umysłu swego i woli upierała się przy myśli: „Naucz się!” – tak jak rozbitek walczący z falami morza całą siłą obu rąk swoich upiera się przy jedynej desce, której wsparcie wlewa mu do głowy myśl: „Utrzymam się na powierzchni!”.

Teraz, jak wprzódy, w ciągu długich jesiennych nocy na kształt szumiących wichrów huczały i nieskończoną gamą wzdymały się i opadały tajemnicze gwary wielkiego miasta, ale Marta już ich nie słuchała, słuchać lękała się, bo przejmowały ją tą nieokreśloną zgrozą, która ogarnia istotę ludzką, uczuwającą bezpomocne zapadanie w żywioł potężny, nieznany, przepaścisty.

Teraz, o północnej godzinie, chodziła po izbie oświetlonej bladawym płomykiem lampki, z jaskrawymi rumieńcami na policzkach, z opuszczonymi na plecy czarnymi warkoczami, rękami splecionymi z nerwową siłą, z ustami szepcącymi wciąż, szepcącymi wyrazy obce zaczerpnięte z tej książki, która, roztwarta pod promieniem lampy, jeżyła się jak kolcami rzędami tysiącznych końcówek, znaków, cyfr oznaczających prawidła, nawiasów – wyjątki. Książką tą było owo dzieło Chapsala i Noëla, nauczające mnogich tajemnic subtelnej mowy Franków. Wyrazy powtarzane ustami Marty od zmroku do północy, częstokroć od północy do białego świtania, były to owe nudne deklinacje i koniugacje, nad którymi na kuli ziemskiej poziewają codziennie tysiące dzieci.

Ale Marta nie poziewała. Brzmienia suche i monotonne, ściany szkół napełniające echami nudy, w ustach jej posiadały znaczenie tragiczne. Łamała się z nimi i z sobą, z pojęciem swym niewprawnym, z pamięcią niewyćwiczoną, z myślą ulatającą gdzie indziej, z niecierpliwością wprawiającą ciało w nerwowe drżenie. Łamała się ze wszystkim, co było wkoło niej, nade wszystko z tym, co było w niej samej, a z tej walki upornej48 nie wynosiła nic lub prawie nic.

Postępowała z wolna, bardzo z wolna, dzień jutrzejszy niszczył i w otchłań zapomnienia pogrążał częstokroć to, co z ciężkim mozołem zdobyć zdołała wczoraj; wiedza przybliżała się i cofała, dawała okruchy pożytku, a zabierała ogromy sił i czasu. Marta załamywała ręce, jak posąg nieruchomy ze skamieniałą twarzą przesiadywała nad książką godziny całe; wstawała, gorączkowym krokiem przebiegała izbę, piła zimną wodę, zanurzała w niej czoło i oczy i uczyła się znowu, aby nazajutrz obudziwszy się powiedzieć sobie: „Nie umiem jeszcze nic!”. „Czasu, czasu! – wołała niekiedy w myśli swej młoda kobieta obrachowując, ile wierszy wyuczyć się może co dzień lub stronic co tydzień. – Gdybym miała przed sobą dwa lata, rok, choćby kilka miesięcy czasu!…”

Ale czas, tak hojny dla niej kiedyś w chwili bezczynności i spoczynku, gnał ją teraz postrachem głodu, chłodu, wstydu, nędzy. Pragnęła na wyłączną własność swą posiąść choćby rok jeden, a jutro nie należało już do niej. Jutro już powinna była umieć wszystko, czego zaledwie rok, szereg lat nauczyć może; powinna była, musiała, jeśli nie chciała, aby z dłoni jej wypadło narzędzie zarobku. Pora, w której kobieta ta rozpoczynała walkę o byt swój i swego dziecka, nie była już dla niej porą do nauki sposobną, a jednak ona uczyła się…

Miesiąc upływał od dnia, w którym młoda wdowa po raz pierwszy wchodziła do ładnego mieszkania przy Świętojerskiej ulicy. Pani tego mieszkania witała ją zawsze uprzejmie, przemawiała do niej przyjaźnie, nawet serdecznie, ale do serdeczności przyłączał się coraz widoczniejszy odcień milczącego politowania, zakłopotania, nawet niekiedy przymusu powstrzymującego na ustach trudne do wymówienia wyrazy. Mała Jadzia względem nauczycielki swej zachowywała nieprzerwanie grzeczność dobrze wychowywanego dziecka, ale z ruchliwych, pełnych życia jej oczu strzelał od czasu żartobliwy promyczek, na świeżych ustach przebiegł uśmieszek figlarny, szybko wprawdzie stłumiony, niemniej przecież zdradzający wewnętrzne zadowolenie lub zdumienie uczennicy, podchwytującej smutną tajemnicę nieświadomości swej nauczycielki, mówiącej sobie w duchu: „Ależ ja więcej umiem od niej!”.

Nadszedł dzień, w którym Marta otrzymać miała od matki swej uczennicy zapłatę za całomiesięczną swą pracę. Maria Rudzińska siedziała w saloniku z robotą w ręku, którą jednak w zamyśleniu opuściła na kolano. Pogodne zwykle czoło szczęśliwej kobiety dnia tego zachmurzone było nieco, piękne oczy jej z wyrazem smutku tkwiły w zamkniętych i portierą okrytych drzwiach gabinetu.

– Czy można wiedzieć, co drogą siostrę moją wprawiło dziś w tak ponure usposobienie? – ozwał się przy oknie głos męski.

Maria zwróciła wzrok w stronę mówiącego.

– Jestem w istocie bardzo zmartwiona, Olesiu, i proszę cię, abyś miał wzgląd na to moje usposobienie i nie niecierpliwił mię żadnymi żartami…

– O, o, o, o! – wymówił młody człowiek składając gazetę, którą dotąd twarz sobie przysłaniał. – Co za uroczystość mowy! Cóż się stało? Czy artykułu nakreślonego utalentowanym piórem szwagra mego do druku nie przyjęto? Czy małej Jadzi koniec noska zabolał? Czy melszpejs49 z jabłek nie dopiekł się dostatecznie? Czy…

Młody człowiek zadawał pytania te ze zwykłą sobie komiczną emfazą w głosie, nagle jednak przestał mówić, powstał, zbliżywszy się do siostry usiadł przy niej i przez chwilę popatrzył jej w twarz z dłuższą i baczniejszą uwagą, niż można się było spodziewać po tak ruchliwej i roztrzepanej istocie.

– Nie – wyrzekł po chwili – to nie artykuł i nosek Jadziny, i nie melszpejs. Jesteś, Maryniu, zmartwiona naprawdę i czymś ważnym… Co to takiego?

Ostatnie wyrazy wymówił z prawdziwą czułością w głosie. Wziął przy tym rękę siostry i przycisnął ją do ust.

– No – rzekł patrząc jej w oczy – co to takiego, co cię tak martwi? Powiedz…

W tej chwili człowiek ten wiekuistego śmiechu wyglądał na chłopaka dobrego i szczerze do siostry swej przywiązanego. Toteż Maria przyjaźnie nań spojrzała.

– Wiem, że masz dobre serce, Olesiu, i że smutek mój martwi cię szczerze. Rada bym ci powiedzieć go, ale lękam się wywołać twe żarty.

Oleś wyprostował się i dłoń do serca przyłożył.

– Mów śmiało, siostro! – wyrzekł. – Słuchać cię będę z powagą księdza siedzącego w konfesjonale i z uczuciem brata, dla którego ty nieraz byłaś dobrym aniołem spowiednikiem… Słuchać cię będę z gotowością na wszystko… jeśli ci się zachciało drzewka śpiewającego lub ptaszka gadającego, pójdę po nie za góry i morza… Jeżeli Jadziunię nózia lub buzia zabolała, zwołam wnet wszystkich doktorów, jacy tylko w Warszawie śpią i jedzą… Jeśli cię kto obraził… wyzwę na pojedynek lub… lub kijem obłożę, a że to wszystko zrobię i wykonam, przysięgam na wszystkie piękne oczy wszystkich moich bogiń… na pamięć lat dziecinnych z tobą, Mario, spędzonych, na okurzone ściany mego biura i na komórki serca mego, w których jedna z twoją, siostro, krew płynie!

Kiedy młody człowiek mówił to wszystko, kameleonowa natura jego okrywała mu twarz i postać tak rozlicznymi i szybko mieniącymi się barwami pustej trzpiotowatości, serdecznego uczucia, przesadnej emfazy i rzeczywistej gotowości do poświęceń, że Maria czuła widocznie ochotę i do gniewu, i do śmiechu, i do uściśnienia ręki temu wietrznikowi, który jednak przypominał jej lata dziecinne wspólnie z nim spędzone i jedną krew w ich żyłach płynącą.

– Nie jest to zresztą rzecz tak nadzwyczajnie ważna – rzekła po chwili wahania się. – Nic takiego, co by wpłynąć mogło na los mój lub bliskich mi osób. Ale żal mi strasznie tej biednej kobiety, która w tej chwili jest tam, za tymi drzwiami…

– A! Więc to o czarnooką boginię chodzi? No! Chwała Bogu! Odetchnąłem swobodniej… Myślałem już doprawdy, że jakie nieszczęście…

– Jest to w istocie nieszczęście, tylko nie nas tyczące się, ale jej…

– Nieszczęście, doprawdy? No, to chyba i ja pożałuję już trochę interesującej tej wdówki. Ale i cóż jej stać się mogło? Czy nieboszczyk mąż przyśnił się? Czy…

– Daj pokój z żartami, Olesiu! Jest to, jak widzę, nieszczęśliwsza kobieta, niż zrazu sądziłam… biedna, a podobno50 nic nie umie…

Oleś szeroko oczy roztworzył.

– Nic nie umie! I to całe nieszczęście! Ha, ha, ha! Beau malheur ma foi51! Taka młoda i ładna…

Umiklł nagle, bo pąsowa portiera uchyliła się i do salonu weszła Marta. Weszła, postąpiła parę kroków i stanęła z ręką opartą o poręcz fotela. Była w tej chwili bardzo piękna. Ciężka jakaś walka, ostatnia może chwila długo w piersi jej toczącej się walki okryła blade policzki jej żywym rumieńcem; przed minutą lub dwiema w przystępie wielkiej jakiejś boleści zapuścić musiała ręce w czarną gęstwinę swych włosów, bo dwa ich pasma krucze i kędzierzawe opadały teraz na czoło jej, głęboką bladością posępnie niemal odbijające od rumieńców opływających policzki. Gdy stanęła z pochyloną nieco głową i na wpół spuszczonymi oczami, postawa jej nie wyrażała ani wahania się, ani znękania, tylko głęboki, ostateczny namysł.

Dość było jednego na nią spojrzenia, aby odgadnąć, że ważyła się ona w tej chwili na coś, co posiadało dla niej wagę ogromną, na krok jakiś, którego uczynić nie mogła bez wielkiego wysilenia, bez skupienia wszystkich władz swej woli. Podniosła na koniec głowę i postąpiła ku gospodyni domu.

– Lekcja już ukończona? – ozwała się Maria, która przy wejściu młodej wdowy powstała i siliła się na uśmiech swobodny.

– Tak, pani – zniżonym nieco, ale pewnym głosem odpowiedziała Marta – skończyłam dzisiejszą lekcję z panną Jadwigą i przyszłam, aby oznajmić pani, że była ona ostatnią. Nie mogę dłużej uczyć córki pani…

Na twarzy Marii Rudzińskiej malowały się: zdziwienie, smutek i zmieszanie. Ostatnie było najsilniejszym. Serce dobrej kobiety nie pozwoliło jej wobec dobrowolnego tego zrzeczenia się wymówić słowo, o wymówieniu jednak którego myślała sama od dawna.

– Pani nie będziesz już uczyła córki mojej? – wymówiła Maria, jąkając się. – Dlaczego, pani?

– Dlatego – z wolna i cicho odrzekła Marta – dlatego, że nie umiem uczyć.

 

Mówiąc to, spuściła oczy; rumieniec okrywający jej policzki podniósł się na czoło i okrył twarz całą wyrazem pognębiającego wstydu.

– Omyliłam się na samej sobie – mówiła dalej. – Zostając ubogą pojęłam, że pracować powinnam… Widziałam, słyszałam, że ubogie lub zubożałe kobiety po większej części zostają nauczycielkami… myślałam więc, że i ja także w zawodzie tym znajdę dla siebie pracę i chleb… Powiedziano mi, że jednego tylko francuskiego języka nauczać jestem zdolna, sądziłam w istocie, że język ten posiadam, bo mówię nim dość poprawnie i z łatwością. Teraz przekonałam się, że dobre mówienie nie stanowi jeszcze całej znajomości języka, żem nigdy nie uczyła się go gruntownie, a tę trochę wiadomości, którą nabyłam w dzieciństwie, zapomniałam… Były to oderwane, pobieżne, niedokładnie zrozumiane wiadomości, nic więc dziwnego, że wyszły mi z pamięci. Cudzoziemka, która dotąd udzielała lekcji córce pani, była doskonałą nauczycielką… panna Jadwiga daleko więcej umie ode mnie…

Umilkła na chwilę, jakby potrzebowała na nowo zebrać swe siły.

– Zarobek jest dla mnie, zapewne, rzeczą bardzo ważną – rzekła – niemniej jednak, gdy przekonałam się, że nie mogę nauczyć się prędko wszystkiego, co umieć mi trzeba, pomyślałam, iż nie powinnam postępować wbrew memu sumieniu… Wszak zawierając ze mną umowę, powiedziałaś mi pani, iż przede wszystkim i wyłącznie prawie żądasz od nauczycieli swej córki, aby nauczanie jej było szerokie i gruntowne, obejmowało wszystkie gałęzie przedmiotu… Ja o nauczaniu takim marzyć nawet nie mogę… Przy tym pani byłaś dla mnie tak dobra, że oprócz nieuczciwości byłabym jeszcze niewdzięczna, gdybym…

Tu Maria nie pozwoliła już nieszczęśliwej kobiecie mówić dłużej. Pochwyciła obie jej ręce i ściskając je mocno w swych dłoniach rzekła:

– Kochana, droga pani! Nie mogę, zapewne, zaprzeczyć temu, co mówisz o sobie samej, ale wierzaj, że bardzo, bardzo mi smutno rozstawać się z panią. Może przynajmniej mogę ci być w czym użyteczna… mam znajomości, stosunki…

– Pani – rzekła Marta, podnosząc oczy – jedynym pragnieniem moim jest otrzymać możność pracowania…

– Ale jakże, nad czym pracować byś pani chciała i mogła? – z pośpiechem zapytała pani domu.

Marta milczała długo.

– Nie wiem – odrzekła w końcu cichym głosem. – Nie wiem, co umiem, czy umiem dobrze cokolwiek?

Przy ostatnich wyrazach powieki jej w dół opadły, w głosie zadrżało głębokie upokorzenie.

– Może byś pani życzyła sobie udzielać lekcji muzyki? Jedna z moich krewnych poszukuje teraz właśnie kogoś, kto by lekcje muzyki dawał jej córce.

Marta przecząco wstrząsnęła głową.

– Nie, pani – rzekła – w muzyce dziesięć razy jeszcze słabsza jestem niż we francuskim języku.

Maria zamyśliła się. Nie wypuszczała jednak ręki Marty ze swych dłoni, jakby obawiała się, aby kobieta ta nie odeszła od niej bez otrzymania rady i pomocy.

– Może – ozwała się po chwili – może pani pracowałaś choć trochę nad naukami przyrodniczymi? Mąż mój wychowuje młodego chłopaka, któremu trudno idzie w szkołach, dla przygotowania go więc, dla korepetycji…

– Pani – przerwała Marta – wiadomości moje z dziedziny nauk przyrodniczych tak są pobieżne, że zupełnie prawie żadne…

Zawahała się nieco i po chwili dodała:

– Umiem trochę rysować. Jeśli pani zna kogo, kto by potrzebował lekcji rysunku…

Maria po chwili namysłu przecząco wstrząsnęła głową.

– Z tym – rzekła – najtrudniej… mało osób uczy się rysunku, a do tego jeszcze nauczają go przeważnie mężczyźni… Taki już zwyczaj.

– A więc – zaczęła Marta, ściskając rękę gospodyni domu – pozostaje mi tylko pożegnać panią i podziękować jej za okazywaną mi dobroć i uprzejmość.

Maria sięgnęła ręką po zgrabną kopertkę, w której widać było parę asygnat, ale w tej chwili ktoś z boku dotknął jej rękawa. Był to wesoły Oleś, który przez cały czas rozmowy stał z dala w postawie bardzo skromnej i z wyrazem twarzy wcale niewesołym. Oczy jego na wpół z zachwyceniem, na wpół ze szczerym politowaniem tkwiły w twarzy młodej wdowy, która na obecność jego nie zwracała najmniejszej uwagi. Być może, iż wchodząc do salonu widziała go, ale cóż obchodzić ją mógł jeden człowiek więcej, mający być świadkiem upokarzającego jej wyznania, skoro najstraszniejszym a nierozłącznym z nią świadkiem jego była ona sama? Cóż obchodzić ją mogło przypuszczenie, iż oczy czyjeś patrzą na nią w chwili, w której wzrok jej własny zapadał z przestrachem w głębię własnej jej nieudolności, w głębszą jeszcze otchłań czekającej ją doli? Marta tedy nie zwracała uwagi na obecność młodego człowieka, Maria zapomniała o niej i czując, że ją ktoś z lekka pociąga za rękaw, odwróciła twarz z trochą zdziwienia. Zdziwiła się bardziej jeszcze na widok fizjonomii Olesia. Ruchliwe oczy jego były teraz pełne smutku, usta okrążone zwykle pustym uśmiechem ułożyły się w zarys łagodny, a nawet trochę jakby poważny.

– Maryniu! – rzekł z cicha młody człowiek. – Mąż twój pracuje przy jednym z pism ilustrowanych, może by tam potrzebowano kogoś, kto umie rysować…

Maria klasnęła w ręce.

– Masz słuszność – zawołała – zapytam o to męża!

– Ale trzeba to zrobić zaraz! – zawołał Oleś ze zwykłą już sobie żywością. – Dziś właśnie sesja w redakcji…

– I mąż mój jest na sesji…

– Na sesji najłatwiej by o tym dowiedzieć się można…

– Napiszę zaraz do mego męża…

– Ale co tam to pisanie! To za długo, pójdę i wywołam Adama z sesji…

– Idź, idź, Olesiu…

– Idę, lecę, pędzę! – zawołał młody człowiek, pochwycił kapelusz i z nadzwyczajnym pośpiechem nakładając go na głowę przed progiem jeszcze, zapominając o pożegnaniu się z dwoma kobietami wypadł do przedpokoju. Tam narzucił palto na plecy i wołając raz jeszcze. – Biegnę, pędzę, lecę! – biegł w istocie, pędził i leciał ze wschodów tak samo, jak czynił to przed miesiącem, kiedy szło mu o dogonienie ujrzanej przez okno młodej piękności. Maria nie myliła się, przypisując ciotecznemu bratu swemu dobroć serca, toteż z rodzajem zadowolenia przeprowadziła go oczami do progu, po czym zwróciła się wnet znowu ku Marcie. Młoda wdowa stała nieruchoma, z gorętszym jeszcze niż wprzódy rumieńcem na twarzy. Nie mogła nie widzieć, że obudziła litość nie tylko w tej kobiecie, która przed chwilą ściskała jej dłonie, ale i w owym młodym człowieku, nieznanym jej prawie, zaledwie bowiem parę razy mimochodem przez nią widzianym. Po raz to pierwszy w życiu swym była przedmiotem litości ludzkiej, wywołała ją niemal sama, uchylić się od niej, odrzucić ją, naglona gwałtowną potrzebą, nie mogła, a jednak uczucie to okazywane jej, dobre samo przez się, przytłaczającym ciężarem spadło na głowę jej i w dół ją chyliło… Nie była zadowolona z siebie, ze swej rozmowy z Marią, która u ludzi całkiem jej obcych wywołała oznaki litości nad nią… Przebiegała jej przez głowę myśl, iż powinna była być silniejsza, skrytsza, powściągliwsza, doświadczała takiego poczucia, jakby w tej chwili ubyła cząstka godności jej osobistej, człowieczej, jakby po raz pierwszy wyciągała dłoń po jałmużnę. Kiedy siostra i brat zamieniali ze sobą żywe wyrazy, ją mające na celu, kiedy młody człowiek wybiegał z pokoju, aby kędyś do nieznanych, nigdy przez nią niewidzianych ludzi nieść prośbę w jej imieniu, powstało w niej niezmierne pragnienie odejść, odejść natychmiast, za chwilę litości zapłacić słowem podzięki, ale jałmużny nie przyjąć i powiedzieć:

„Mam nadzieję, że sama poradzę sobie”.

Pragnienie to było silne, zatamowało głos w piersi młodej kobiety, fala krwi rzuciła jej się do głowy, a jednak nie uległa mu, nie odeszła, stała nieruchoma z głową pochyloną i splecionymi rękami. W najdalszej głębi jej istoty rozlegał się szept posępny:

„Nie mam nadziei, abym sobie poradzić mogła. Nie mogę ufać sobie!”

Było to rodzące się poczucie nieudolności własnej. Pod wpływem uczucia tego rósł w niej wstyd nieokreślony, lecz dolegliwy. „Gdybym była sama na świecie!… – myślała. – Gdybym nie miała dziecka!”

– Chciej mi pani powiedzieć – przemówiła Maria – jakim sposobem oznajmić jej będę mogła o wyniku starań, jakie ja i mąż mój czynić będziemy w celu pozyskania dla niej zajęcia… Zostawisz mi pani może swój adres?

Marta myślała chwilę.

– Jeżeli pani pozwoli – odrzekła – przyjdę tu sama zasięgnąć wiadomości.

Chciała zrazu dać swój adres, ale przemknęła jej przez głowę myśl, że młoda, szczęśliwa kobieta zapomnieć o niej może. Zawstydzała ją litość, jakiej była przedmiotem, ale bardziej jeszcze przestraszało przypuszczenie, że nadzieja zarobku, która błysnęła przed jej oczami, zniknie znowu i zostawi ją w okropnej niepewności, nieokreśloności położenia.

„Zarobek! Jakiż to prozaiczny, trywialny, czysto ziemski wyraz!” – zawołacie może czytelnicy. Gdyby na miejscu jego była tu jaka pałająca miłość, sercowa tęsknota, wzniosłe marzenie, uczucia i myśli młodej kobiety obracałyby się we właściwszym dla nich kręgu moralnych zjawisk, obudzałaby sympatii więcej, współczucie silniejsze! Być to może, nie wiem. Co pewna, to że Marta myślała albo przeczuwała, że jedyną rękojmią życia i zdrowia jedynego na ziemi przedmiotu jej miłości, dziecięcia jej, ukojenia tęsknoty, której pełnymi były samotne kąty ubogiej jej izby, nie już wzniosłości, ale czystości i uczciwości jej marzeń i myśli, była praca – przynosząca zarobek. Marta myliła się może; przyszłość jej dopiero udowodnić miała prawdziwość lub błędność tego jej mniemania.

Po kilku jeszcze zamienionych wyrazach Marta Świcka żegnała gospodynię domu. Maria sięgnęła znowu po kopertę z liliowymi brzeżkami.

– Pani – rzekła z trochą nieśmiałości – oto jest dług, który względem niej zaciągnęłam za całomiesięczne nauczanie mej córki.

Marta nie wyciągnęła ręki.

– Nic mi się nie należy – rzekła – bo ja niczego wcale córki pani nie nauczyłam.

Maria Rudzińska chciała nalegać, ale Marta pochwyciła jej rękę, uścisnęła ją silnie w swych dłoniach i śpiesznie opuściła pokój. Dlaczego uchodziła tak śpiesznie? Pragnęła może umknąć po raz pierwszy w życiu doświadczanej złej pokusie? Czuła, że pieniądze, które jej ofiarowywano, nie należały do niej, że nie zarobiła na nie niczym, chyba bezowocnymi dobrymi chęciami, że gdyby je przyjęła, popełniłaby postępek nieuczciwy. Toteż nie wzięła ich, ale gdy o szarej godzinie, dla oszczędności nie rozniecając w izbie lampy, przy niepewnym świetle dnia dogorywającego otworzyła swój pugilaresik i przeliczyła znajdujące się w nim sztuki drobnej monety; gdy pomyślała, że oprócz pieniędzy tych, starczyć mogących zaledwie na dni parę, żadnych już innych nie ma, a te są resztkami sumy otrzymanej ze sprzedaży jednej z dwóch posiadanych przez nią sukien; kiedy mała Jancia, tuląc się do jej kolan, poskarżyła się na zimno panujące w izbie i poprosiła o zapalenie ognia na kominie, a ona odmówić jej tego musiała, bo zasób drewek był bardzo już szczupłym, a o zwiększeniu go i marzyć teraz nie mogła; kiedy na koniec ogarnęły ją ciemności nocne powiększające smutek, niepokój zamieniające w trwogę, przed oczami jej tajemną jakąś siłą wyobraźni wywołana przesunęła się zgrabna kopertka ozdobiona liliowymi brzeżkami, z trzema pięciorublowymi asygnatami wewnątrz. Marta zerwała się z siedzenia i zapaliła lampę. Widmo niezapracowanych pieniędzy znikło wraz z ciemnością, ale w umyśle Marty pozostało po nim głuche przerażenie.

– Mogłożby52 to być – zawołała – abym żałowała tego, iż nie popełniłam nieuczciwości?

Głęboko zawstydzająca myśl ta wzbudziła w niej reakcję ducha, nowe wyprężenie upadłej na chwilę energii.

– Zdaje mi się – rzekła sobie – że daremnie niepokoję się tak bardzo. Wszak obiecano mi nowe zajęcie… Rysowałam przecież kiedyś nieźle, znajdowano we mnie dość wielką nawet zdolność do rysunku… Zadanie to, jeśli mi je tylko do spełnienia dadzą, spełnię już chyba dobrze! Mój Boże! Jakże gorliwie starać się będę, aby tym razem już praca nie wymknęła się z rąk moich. A że dostarczą mi jej ludzie obcy przez litość, przez współczucie? Cóż stąd? Nie powinno mię to upokarzać! Jestem jeszcze za dumna! Słyszałam wprawdzie nieraz, że ubóstwo z dumą chodzić w parze mogą, ale muszą to być tylko teorie; przekonywam się, że jest inaczej!

42fi donc! c'est mauvais genre (fr.) – ależ, to w złym guście. [przypis edytorski]
43l'imparfait du subjonctif (fr.) – czas przeszły niedokonany trybu łączącego (tryb łączący, subjonctif, nie istnieje w jęz. pol.; w przeciwieństwie do trybu oznajmującego, przedstawiającego rzeczywistość obiektywną, tryb łączący wyraża subiektywny stosunek mówiącego do rzeczywistości i używany jest po czasownikach wyrażających wolę, rozkaz, prośbę, żal, strach itp.). [przypis edytorski]
44du passé défini de l'indicatif (fr.) – z formy czasu przeszłego trybu oznajmującego. [przypis edytorski]
45bateau (fr.) – statek. [przypis edytorski]
46podobno – tu: prawdopodobnie, najwyraźniej. [przypis edytorski]
47chrestomatia (z gr.) – wybór tekstów różnych autorów przeznaczony do celów edukacyjnych; wypisy. [przypis edytorski]
48uporny (daw.) – dziś popr.: uporczywy. [przypis edytorski]
49melszpejs a. melszpejz – znana m.in. w kuchni niem. i lit. słodka zapiekanka owocowa przygotowywana na mleku, z dodatkiem mąki, masła i jaj. [przypis edytorski]
50podobno (daw.) – tu: prawdopodobnie. [przypis edytorski]
51beau malheur ma foi (fr.) – a niech mnie, co za pech. [przypis edytorski]
52mogłożby – konstrukcja z partykułą -że, skróconą do -ż; znaczenie: czy mogłoby, czyżby mogło. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora