Za darmo

Kramarz

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Siedzą sobie tedy w izbie i pończochy na sprzedaż robią. Jedna z nich, Małka, piętnaście lat ma i bardzo ładna, ale taka blada jak papier i nigdy nic nie mówi. Dlaczego ona nie mówi? Albo on wie! Ze smutku może, czy z biedy, bo ot, jejby trzeba jeść więcej i troszkę wesołości nabrać, a tu zkąd? W jednej izbie wszystkie ośm żyją i trzy ruble na tydzień mają, te trzy ruble, które on ze swego handlu zarabia. Całego majątku zostało mu ośmdziesiąt rubli; on za to nakupił towaru, co tydzień na szabas wraca do dzieci i przynosi im trzy ruble. Nu, jak Pan Bóg da, czasem cztery albo pięć, ale rzadko, – najczęściej trzy i wtedy bieda; ażeby dobrze sobie przeżyć, trzebaby im mieć ośm rubli na tydzień. Och! och! żeby on miał ośm rubli na tydzień, jakiebyto było szczęście dla niego i dla jego dzieci…

Mówiłby pewno dłużej, ale kaszlać zaczął. Na palcach przeszedł część izby i do kąta splunąwszy, na uprzednie miejsce powrócił. Obecni milczeli chwilę. Zdawało się, że duch litości przez izbę tę przeleciał i miękkiem skrzydłem musnął wszystkie te grube twarze.

Korejba bębnił palcami po stole i myślał, o czem? Może o czasach ubogiej swej młodości, gdy w łapciach jeszcze zachodził do domu Gdala i wesoło gawędził z żoną jego Merą. Korejbina, z policzkiem na dłoni wspartym, myślała także może o jednej ze zmarłych swych córek, która na rok przed śmiercią, tak jak teraz córka Gdala, stała się białą jak papier i milczącą jak zdławione ptaszę. Stefan siedział u okna, brodę oparł na ręku i marszcząc białe czoło, dumał; miał i on swoją zgryzotę; za rok, precz mu z tej chaty, do wojska. Więc słuchając o biedach cudzych, zasmucił się także. Jadwisia, która jeszcze żadnych smutków nie zaznała, przysiadła na ziemi i odrzuciwszy na plecy złotą grzywę włosów, z podniesioną twarzą wlepiała w Żyda siwe swe źrenice, zdziwione. Jeden Tomkiewicz, widocznie kwaśny, strzelił znowu konceptem.

– A lichożbo ci kazało, Żydzie, tyle dzieci napłodzić?

Gedali odpowiedział:

– Wiadomo… u najbiedniejszych, zawsze dzieciów najwięcej.

Tu zadzwonił znowu chłopięcy i pełen pewności siebie głos Janka:

– Niech pan siada, panie Gdalu, proszę pana siadać.

Gedali ukłonił się, ale Korejba propozycji syna nie podnosząc, z zamyśleniem zaczął:

– Jednakowoż, jakieto na świecie bywają wypadki. Ot, on człowiek spokojny i uczciwie pracujący przepadł, a ten szelma Mendel z Szumnej, kręciciel taki aż strach! Słyszę, już Szumnę w dzierżawę bierze.

Tu oczy jego przybrały wyraz trochę złośliwy i zukosa na ekonoma zerknęły. Chodziły po świecie pogłoski, że Tomkiewicz z bogatym Mendlem okrutnie na niekorzyść dziedzica Szumnej szachrował. Zmieszał się też trochę ekonom, Korejba zaś powtórzył.

– Ha? czemu to tak? ten nic złego nie zrobił i w biedzie – a tamten, gałgan, bogaczem sobie jest… Ot, jak na świecie, lepszemu gorzej, gorszemu lepiej.

Gedali kilka kroków naprzód postąpił i nieśmiało zaczął:

– Przepraszam wielmożne państwo, u nas o tem jest przypowiastka.

Jadwisia uczyniła żywe poruszenie; nadzwyczajnie lubiła bajki i przypowiastki. Żyd wyprostował się i mówić zaczął.

– U nas napisane stoi. Kiedy pan Bóg chciał temu światu Biblją dać, to powiedział, żeby wszystkie góry do niego przyszły. Góry, ma się rozumieć, posłuchały Pana Boga, ale te, co były wielkie, stanęły na przodzie bardzo pyszne z tego, że były wielkie i czekały, której z nich Pan Bóg Biblją da. Pan Bóg popatrzał, popatrzał i zawołał do siebie najmniejszą górę, taką małą, że ona za wielkiemi schowała się i myślała, że jej Pan Bóg nie zobaczy. Ale Pan Bóg zawołał ją i powiedział: „Ja Biblją tobie daję, bo ty choć mała, ale więcej jesteś warta w moich oczach od tamtych wielkich. A dlaczego ty więcej warta? Dlatego, że one pysznią się, a ty nie pysznisz się i dlatego, że z nich wiele kamieni na ludzi spadało, a z ciebie żaden kamień na nikogo nie spadł”. I dał Pan Bóg Biblją najmniejszej górze, a jeden nasz wielki rabin – on nazywał się Ben-Jehuda – gadał, że ta przypowiastka pokazuje, że maleńki człowiek może być więcej wart od wielkiego, jeżeli on niepyszny i nikomu nie zaszkodził, a tamten pyszny i dużo złego ludziom narobił.

Dłonią o stół uderzając, stary Korejba z błyskiem oczu zawołał:

– To jest prawda! Ot, np., wiesz co, panie Tomkiewicz, kiedy mnie pan Palicki procesem dusił, aby mi niesprawiedliwie moję fortunkę odebrać, gryzłem się, panie, tak, że o mało nie chorowałem ze zgryzoty, a wszakże często myślałem sobie: choć on wielki pan, a ja chudy szlachcic łapciasty, lepszym od niego, bo on krzywdziciel i pyszny Herod, a ja nikomu wody nie zamąciłem, własną krwawicą swoją dobyłem wszystko, co mam, a czasem to jeszcze panie, komu i dopomogłem…

– Przepraszam wielmożnego pana – odezwał się Gedali – to co pan teraz powiedział, to są takie winogrony, co na kolącym krzaku rosną… ja nie wiem, jak ten krzak nazywa się, co to tak kole?

Pytającym wzrokiem wodził po wszystkich twarzach.

– Może głóg – odpowiedziała Jadwisia.

– Aha! panienka dobrze wie… glog! glog! U nas i o tem jest przypowiastka ładna.

Dziewczynka klasnęła w dłonie. Gedali przygasłym swym wzrokiem popatrzał na nią i uśmiechając się, zaczął:

– Aj! jaka panienka wesoła! jakto dobrze patrzeć, kiedy kto taki wesół! Och! żeby to moja Małka była kiedy taka wesoła! Ona te same lata ma, co panienka i tego samego rostu (wzrostu), tylko biała jak papier i nigdy nic nie gada. Jeżeli panienka chce, to ja i tę przypowiastkę opowiem… U nas tak napisane stoi: Kiedy Żydzi byli w niewoli babilońskiej, żył jeden bardzo uczony i pobożny człowiek, który nazywał się Uriel. I on był bardzo dobry, a dlatego, że był on taki dobry, to on żadnym sposobem tej niewoli przenosić nie mógł. Kiedy on widział, że Żydów bardzo krzywdzili, on tak płakał, że jemu z wielkiemi boleściami całe serce wylewało się przez oczy. I on szedł do tych, co niesprawiedliwie cierpieli i dawał im wszystko, co miał. Jednemu dawał troszkę swego rozumu, a drugiemu troszkę pieniądzów, a trzeciego tak sobie po twarzy gładził, jak matka swoje dziecko, kiedy ono chore. Ale to jemu nic nie pomagało i taki smutek jego przycisnął, że zaczął on do Pana Boga krzyczeć, żeby Pan Bóg jemu śmierć prędzej dał. Nu, Pan Bóg nie dał jemu śmierci, tylko spuścił na niego sen. Jemu przyśniło się, że on tak samo był w babilońskiej niewoli z całym narodem i że jeden z narodu przyszedł do niego i mówił: Reb-Urielu, poradź ty mnie, jak mam sobie w tym interesie dobrze zrobić; a on chciał radzić i nie mógł, bo język w gębie kołem mu stanął.

A drugi człowiek przyszedł i mówi: Reb-Urielu, naucz ty mego syna w świętych książkach czytać – a on chciał uczyć i nie mógł, bo sam czytać zapomniał. A trzeci człowiek przyszedł i mówił: Reb-Urielu, daj mnie co jeść – a on chciał dawać i nie mógł, bo cały jego majątek gdzieś przepadł. Aż Reb-Uriel krzyknął okropnie i obudził się i poczuł, że w głowie ma ten sam rozum co pierwiej, a cały majątek jego naokoło niego jest. Wtenczas on padł na twarz przed Panem Bogiem i modlił się: „Nie dawaj mnie jeszcze, Panie Boże śmierci, bo choć ja bardzo nieszczęśliwy, ale ja szczęśliwy, bo mogę radościów robić tym, co smutne!… A jeden nasz wielki rabin – on nazywał się Ben-Akiba – gadał, że ta przypowiastka pokazuje, że jeżeli kto nieszczęśliwy i bardzo gryzie się, to niech on tylko dobrze naokoło siebie obejrzy się, a pewno zobaczy, że na tym głogowym krzaku, w którym on siedzi, słodkie winogrona rosną.

– Patrzcie! – rzekł Korejba – jaki ty mądry Gdalu, tyle historji na pamięć umiesz! I niczego sobie te twoje historje, dalibóg niczego, choć żydowskie. Siadajno, siadaj, teraz pogadamy sobie o tym grochu!

Ucieszony okazaną mu łaską, lecz znowu przerażony wzmianką o grochu, Gedali uśmiechał się, oczyma niespokojnie błyskał i kłaniając się razporaz, bełkotał, że nie ma śmiałości usiąść, że nic nie szkodzi… on sobie… tak postoi… Ale Jadwisia zerwała się z ziemi, schwyciła stołek i stawiając go obok Żyda, ze ślicznym uśmiechem szerokich, lecz rumianych ust, rzekła:

– Proszę siadać! pewno już nogi od stania zabolały! Co tam, ot, proszę siadać!

To „co tam” odnosiło się do ruchu, jaki uczynił Żyd, aby pocałować tę czerwoną rączkę, która mu siedzenie podawała.

– A siadajże do licha! – rozkazująco krzyknął Korejba.

Żyd drgnął z przestrachu i w mgnieniu oka usiadł. Znalazł się tak blisko ognia i wyraźnie widać było, że nogi i ręce mu drżały, pierś podnosiła się szybkim, chrypiącym oddechem, a oczy tak zapadły, że pośród delikatnej i żółtawej skóry czoła i policzków, wyglądały jak dwie czarne, gorejące iskry.

– Ależ kiepsko wyglądasz! Lepszych od ciebie do trumny kładą – zaczął Korejba. Chory jesteś, czy co?

– Chory, wielmożny panie, chory!

Opowiedział, że już od owego spalenia się domu i śmierci żony, zaczął kaszleć i tracić siły, ale od dwóch lat coraz mu gorzej. Coś go strasznie na piersiach gniecie i już taki słaby, aż strach! Żeby on nie był chory, mógłby chodzić predzej i zarabiać więcej, możeby nawet jaki korzystniejszy interes sobie obmyślił. Ale to taka choroba, co bardzo siły odbiera…

– Nu, niech wielmożne państwo sami zobaczą…

Chrząknął, splunął sobie na dłoń i rękę pełną krwi ku obecnym wyciągnął.

– Matko Boska – jęknęła Korejbina.

Jadwisia dłonią przysłoniła oczy. Tomkiewicz odwrócił się, splunął ze wstrętem i czapkę swą z ławy porwał, ale rzecz najdziwniejsza! pod krzaczystemi, małemi brwiami, małe i bystre oczy starego Korejby zwilgotniały. Dobrze, dobrze teraz przypominał sobie świetne czasy Gdalka, kramę jego żony, podróż, którą w budzie jego do Słonima odbywał i pożałował go bardzo. Syn ubóstwa i własnego ciężkiego dorobku, znał on zbliska wszystkie biedy i w twardem swem ciele duszę miał miękką.

– Suchoty, czy co? – półgłosem przemówił – czemu ty do licha nie leczysz się, Żydzie?

– Ja był u doktora.

 

– I coż ci on powiedział?

– A co? on powiedział, żebym ja codzień mięso jadł, dużo mleka pił, mało chodził i co tydzień bańki stawiał.

Uśmiech przewinął się mu po ustach, wstrząsnął policzkami, wzniósł się aż na czoło, które zmarszczył aż po siwiejące włosy.

– Mięsa jeść i mleka pić ja nie mogę, bo to bardzo drogo kosztuje… Chodzić dużo ja muszę, bo z tego cały mój zarobek… to ja w jednem doktora posłuchałem… bańki co tydzień stawię… one tylko złotówkę kosztują… nu… złotówkę na tydzień, to ja mogę na swoję kuracją wydać…

– Jezu! – zadziwiła się Korejbina – ale wy możecie tak dużo chodzić przy takiej chorobie…

Przestał uśmiechać się i poprostu, jednem słowem, odpowiedział:

– Chodzę!

W tej chwili Jadwisia, która na kilka sekund wybiegła była do sieni, wróciła i z białym, sporym garnkiem w ręku zbliżyła się do Żyda.

– Może mleka! – rzekła, podając mu garnek.