Za darmo

Kiedy u nas o zmroku...

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Czy ktokolwiek zauważył, że istnieje cała kategorya kobiet, które, złapane na gorącym uczynku płakania wnet próbują uśmiechać się. Jest to zalotność, całą potęgę swą widząca w rozweselaniu świata, albo nieufność, wiedząca, że ból jej serca na żadnem innem sercu nie zacięży. Ta, ujrzawszy nieznanego świadka swego płaczu, spróbowała uśmiechnąć się, potem powstać, ale na jedno i drugie siły jej zabrakło. Podałem jej obie ręce, oparła na nich swoje i powstała, poczem zaprowadziłem ją do wygodnej ławki, naprzeciw grobowca umieszczonej, na której usiedliśmy oboje. Nie mogłem przecież w stanie, w jakim się znajdowała, zostawić jej samej jednej pośród grobów. Przez parę minut mokrą chusteczką zasłaniała twarz i odwracała ją odemnie, wstydząc się może płaczu swego, albo nie chcąc ukazać zapłakanych oczu. Potem bardzo cicho wymówiła:

— Dziękuję!

A ja na jeden tylko wyraz zdobyć się zdołałem. Wskazując grobowiec, tonem zapytania wymówiłem:

— Matka?

W brzmieniu głosu mego musiało być to współczucie, które było w sercu, bo opuściła rękę z chusteczką i po raz pierwszy zwróciła ku mnie twarz, pomimo zapłakania piękną. Śniadawa brunetka, z rysami może nie doskonale regularnymi, ale z cerą delikatną i cudnemi oczyma, świecącemi, jak szafiry w oprawie podłużnej, pod czarnymi łukami gęstych brwi. Wiek jej określiłem sobie na lat około trzydziestu.

— Tak — odpowiedziała zcicha — to jest mogiła mojej matki.

I zaraz dodała:

— Jaki pan dobry!

— Musiałbym być chyba niepospolicie złym, gdybym nie współczuł wielkiemu żalowi pani…

Smutnie skinęła ręką.

— Już teraz, to nic! Przywykłam. Życie, jak rzeka, toczy się, szumi, a my, jak listki, płyniemy na niem coraz dalej, coraz dalej od tego, co za nami zostało…

Głos jej zadrżał znowu, oczy nabiegły łzami.

Podchwyciłem i dokończyłem myśl jej:

— W szumie życia milkną bóle nasze…

— Ani zupełnie, ani na zawsze nie milkną — zaprzeczyła — powracają, odzywają się, ale w przestankach…

Urwała; w nawpół spuszczonych jej oczach błysnęło coś nakształt ironii.

— Człowiek jest niepospolicie marnym…

— Sąd surowy! — zarzuciłem.

— O samej sobie go wydaję. Prawdziwy.

Oczy jej roziskrzyły się nagle.

— Przecież ja byłam pewną, że jej nie przeżyję, albo przynajmniej, że moje życie będzie już zawsze tylko torturą i żałobą… A potem!

Znowu nie dokończyła i uczyniła ręką gest pogardliwy.

— Wpływ czasu, musu, konieczności… — zacząłem i zapytałem: czy dawno to się stało?

— Wkrótce skończy się trzy lata… W taki piękny zimowy dzień. Słońce świeciło nad ziemią całą, białą od śniegu… Ale po co ja panu to mówię? Co to pana może obchodzie?

— Niezmiernie obchodzi. Czy pani nie czuje, że, pomimo pierwszego spotkania, nie jesteśmy dla siebie obcy?

— Tak, tak! — potwierdziła; to prawda! To tak rzadko się zdarza…

— Co?

— Żeby ludzie nie czuli się sobie obcymi.

Teraz ja potwierdziłem:

— To prawda.

Jakieś tajemnicze wspólności myśli i uczuć szybko zadzierzgiwały pomiędzy nami węzeł zaufania.

— Musiała pani wiele cierpieć! — zauważyłem.

Wzruszyła ramionami.

— Żebym na to pytanie odpowiedziała komu: tak! niktby nie uwierzył. Niktby nawet nie zapytał mię o to, tak się to wydaje nieprawdopodobnem. Bo człowiek bywa czasem zupełnie do samego siebie niepodobnym…

— A może raczej w człowieku bywa dwóch ludzi do siebie niepodobnych?

— Może i tak. A pan ma jeszcze matkę?

— Nie mam już, pani. Daleko stąd jest taki cmentarz wiejski, na którym przed kilku laty spoczęła i nad którym codziennie, o zmroku, drewniana kapliczka na Anioł Pański dzwoni.

— A nad moją nie dzwoni! — szepnęła.

Zaczęła zapytywać mię o moją matkę, o powierzchowność jej, charakter, wiek, w jakim umarła. Odpowiadałem zrazu dlatego tylko, aby jej dogodzić i zwierzeniami odpłacić niejako za zwierzenia, lecz potem, coraz więcej, coraz więcej zbliżało się do mnie widmo z przeszłości niepowrotnej i mówić o niem zacząłem tak, jak do siebie samego tylko mawiać zwykłem. Mówiłem o rzeczach tak wielkich i rzadkich, jak cześć i wdzięczność, tak nieskończenie słodkich, jak zaufanie bezgraniczne. Gdy umilkłem, ona mówić zaczęła:

— Ja także, ja także przed nią jedną nie miałam nic skrytego. Jej oko szło mi w głąb. Wszystkie oczy ludzkie ślizgają się tylko po naszej powierzchni, bo każdy w samego siebie patrzeć najlepiej lubi. Jej oko patrzało we mnie pilnie, troskliwie, czy tam czasem co nie boli, czy czego nie potrzeba, czy czego złego niema. Przed takiem okiem odsłaniać duszę — szczęście! Wszystko wiedziała o mnie, aż do dna… Kiedy pokazywałam jej każdy promyczek myśli, każdą iskierkę uczucia, byłam pewna, że roztargnionego wzroku w drugą stronę nie obróci, ani obmówi, ani wyśmieje…

— Tak! — potwierdziłem — takie kochające serce nie powie drugiemu sercu: „zabawne jesteś! niewiedzieć czego ci się zachciewa!”, bo samo żąda dla niego wszystkiego, choćby niepodobieństwa…

— To prawda! A jakie oczy miała matka pana? bo moja szafirowe, tak szafirowe…

— Jak pani?

— Gdzież tam, daleko piękniejsze i z takim wyrazem…

— Źrenice mojej matki były przy końcu życia blade i przygasłe, bo wiele płakała.

— A moja! Co pan myśli, ja sama ile namartwiłam mamę! Najprzód ten wyjazd mój z mężem, tak daleko, wiele ją kosztował; a potem, dlatego, aby żyć ze mną, musiała porzucić wszystko i wszystkich, i tęskniła, tęskniła… Zresztą ja wcale aniołem nie jestem… o, nie! A ona wszystko widziała, co we mnie było i lękała się… przestrzegała, gromiła czasem i gryzła się… Każdy ma swoją miarę cierpienia, i ona miała swoją, do której ja sama niejedną kroplę dolałam. A pan?

Zrozumiałem o co pytała; parę wydarzeń, które wszelkim kosztem pragnąłbym z życia wykreślić, przesunęło mi się przez pamięć i odpowiedziałem zcicha:

— Każdy ma swoją miarę win!

Z jednej strony wspaniałego grobowca i ławki, na której siedzieliśmy, stała nieprzebita gęstwina liści pomarańczowych i brunatnych, w których igrało złote słońce; z drugiej, przez wązki otwór ukazywała się przestrzeń blada i pusta. Myślałem o dziwnej grze losu, który dwoje dzieci dalekiej ziemi rzucił na step blady, pusty, aby wśród garści drzew i grobów rozmawiały o swych pomarłych matkach i popełnionych winach.

Wkrótce zaczęliśmy mówić o czem innem.

— Powiedział pan: na wiejskim cmentarzu. Czy pan urodził się na wsi? W jakich stronach? Czy dawno pan je opuścił?

Byłem z rodu wieśniakiem, jednym z tych, którzy w dzieciństwie wyciągają ręce do klekocących na gniazdach bocianów, a w latach późniejszych, wśród miejskich turkotów, śnią czasem o gankach, opartych na białych słupach, i o cichych pokojach pod nizkimi sufitami, z ćwierkaniem świerszcza w kącie. Strony, w których się urodziłem, były blizkie jej stron rodzinnych, opuściłem je niedawno. Ona nie była w swoich, odkąd ośmnastoletnią uwiózł ją mąż za rzeki, za lasy. Zaczęła więc dopytywać się i sama opowiadać. Mówiliśmy o wsiach i miastach, o ludziach i rzeczach, o domach, drogach, rzekach, topolach, bocianach, jaskółkach, o stawach, emaliowanych w złote i śnieżne grzebienie, o lasach, nabrzmiałych woniami żywicy i czombru, o wiankach z bławatków, wiszących na krzyżach przydrożnych. Zapytywała, opowiadała, porywała mię za sobą w echowy odmęt wspomnień. Z za rzek i lasów, z za gór i stepów przylatywały ku nam promienne mary na skrzydłach grających, w sukniach, osypanych sosnowem igliwiem i rosą, w wieńcach z kłosów na głowach. Oczy jej rozbłysły, wargi zaszły gorącym karminem, uśmiechy, jak geniuszki, to figlarne, to rzewne przewijały się po twarzy — i znikały spłoszone westchnieniem. Naprzód nieco pochylona, wpatrzyła się w grobowiec.

— Z nią jedną mówiłam często o tem wszystkiem, z nią jedną…

Poczem zaczęła opowiadać:

— Wkrótce skończy się trzy lata. W taki piękny zimowy dzień… Śniegu było pełno na ziemi, na drzewach, na dachach… słońce świeciło… Kiedy to już stało się, prosiłam wszystkich, aby zostawili mię przy niej samą jedną, ale długo nie chcieli, dopóki prosiłam, nie chcieli. Stłoczyli się wkoło mnie i pocieszali, a mnie od tego ich pocieszania chciało się przez okno wyskoczyć. Więc zaczęłam krzyczeć, że jeżeli nie pójdą sobie i nie zostawią mię przy niej samą jedną, wyskoczę przez okno, albo otruję się, czy cokolwiek podobnego… Wtedy powychodzili wszyscy. Bo z ludźmi zawsze tak: dopóki ich lubić, pieścić, prosić, wszystko nie po twojemu, ale po swojemu robić będą; dopiero jak w złość wpadniesz, krzykniesz, odepchniesz, zaczną łasić się i dogadzać…

— Ciemny pogląd na ludzi! — zauważyłem.

Z pod długich powiek rzuciła na mnie wejrzenie, w którem, nie po raz pierwszy już, spostrzegłem błysk ironii.

— A pan myśli, że to są jasne anioły? — zapytała.

I ręką w długiej rękawiczce uczyniła gest lekceważący.

— Bóg z nimi!

Zamyśliła się, ze spuszczonemi powiekami milczała, ale ja pragnąłem dalszego ciągu opowiadania:

— Dlaczegóż pani chciała koniecznie pozostać tam… samą jedną?

— Dlaczego? Napozór dla niczego. Ale co dla jednego wydaje się niczem, dla drugiego bywa wszystkiem. Dla mnie ostatnia rozmowa z nią sam na sam była wtedy wszystkiem. Kiedy już powychodzili, skoczyłam do łóżka, na którem leżała, usiadłam bliziuteńko, wzięłam jej zimne ręce w swoje obie i zaczęłam mówić: „Widzi mama, jaki dziś cudny dzień… Niech mama spojrzy… taka śliczna zima, cała w bieli i brylantach. U nas też pewnie tak samo biało, tylko mniej zimno. Na naszych drzewach, tych, co mama wie, tak samo szron błyszczy… w naszej wiosce, tej, takiej długiej, długiej, dzieci chłopskie saneczkami jeżdżą… a ty, mamo, już tego nie zobaczysz nigdy… nigdy… z naszych kominów płyną do nieba dymy, w mrozie takie różowe… różowe… ty, mamo, już ich nie zobaczysz… Przyjechałaś tu do mnie, wyrzekłaś się wszystkiego dla mnie i już oczy zamknęłaś na wieki, na wieki… a naszej zimy nie widziałaś, i już nie zobaczysz nigdy! ” Tak ja do niej mówiłam, w zimne ręce i nogi ją całując i płacząc, ale po cichu, bo bałam się płakać głośno, aby ludzie zaraz nie ponałazili, nie przeszkodzili…

 

Inne książki tego autora