Za darmo

Dziurdziowie

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pietrusia oczu nie odsłaniała i z ruchami gwałtownéj niechęci i niecierpliwości, wciąż tylko powtarzała:

– Za niszto! nie pójdę za niego! nie pójdę! nie pójdę!

I dopiéro na gwałtowne dopytywanie się babki, niechęci swéj przyczynę wyznała. Było tam raczéj przyczyn dwie.

– Hadkij (wstrętny) mnie on i wielmi zapalczywyj. Bić budzie!

Ani słowa przeciw temu Aksena powiedziéć nie mogła. Znała Stepana Dziurdzię oddawna i wiedziała, że istotnie był on gniewliwy, porywczy, łatwy do swarów i bójek. Oczy jego miewały od młodu błyski silnych i srogich namiętności, giesty były prędkie i zapalczywe, głos szorstki i gruby. Pracowitym był, roztropnym w radzie i rozmowie, upijał się bardzo rzadko, gospodarstwo miał dostatnie, a długu grosza jednego nie miał; jednak we wsi miru i powagi nie posiadał, bo opryskliwością swą, grubém łajaniem i skorą do bójki pięścią, naraził się wszystkim, a dziewczęta, to już wprost uciekały od niego, tak się go bały. Kilka razy już do chat różnych swaty posyłał i nigdzie go nie przyjęto. Dziewczęta, zanosząc się od płaczu, krzyczały w niebogłosy: – bić budzie! jeszcze kiedy zabije! – rzucały się do nóg rodzicom, błagając, aby nie wydawali za tego Heroda. Stepan wykrzykiwać począł, że nie dba o te durne i pośle swatów do drugiéj wioski, ale w tém, w chacie stryjecznego brata jego, Piotra, Pietrusia dorosła i odtąd Stepan, na żadną inną dziewkę ani spojrzał. W nią oczy wlepił i do chaty braterskiéj chodził a chodził. Przyjdzie bywało, i bez potrzeby żadnéj zasiedzi się na ławie godzinę i dwie. Czasem orać trzeba, albo kosić, albo młócić a on siedzi i za dziewczyną oczyma wodzi, na krzątanie się jéj i skoki patrzy, śpiewania jéj słucha i gniewliwa twarz jego łagodnieje tak, że można-by ją, zda się, niby masło na chleb posmarować. Piotrowi już raz powiedział.

– Biedna ona, czy nie biedna, ja do niéj swatów przyślę…

– Przybłęda, – zauważył Piotr.

– Przybłęda, czy nie przybłęda, swatów przyślę, żebym tylko u niéj przychylność jaką zobaczył.

Ale przychylności dla niego w Pietrusi nie było ani śladu. Jak Stepan w nią, tak ona w Michałka Kowalczuka oczy wlepiła i tak samo jak inne dziewczęta z płaczém teraz babce mówiła.

– Nie chaczu! Za niszto nie chaczu! bić będzie! jeszcze kiedy zabije!

Po tém, co powiedziała jéj babka o przyszłym a niezawodnym losie Michałka, wypłakała się i znowu krzątać się po chacie i śpiewać zaczęła:

 
– Ni tam szczaście, ni tam dola,
Hdzie bohaty ludzie,
Kto z miłości sia załuczyć
Tomu miłość budzie!
 

Przerywając sobie śpiewanie, rzekła:

– Ot, może nie pójdzie… co tam! Może Michałek w sołdaty i nie pójdzie…

Potém dodała:

– Żeby tylko dziś przyszedł…

Aksena, któréj może żal było, że wnuczkę do płaczu gadaniem swém doprowadziła, ozwała się z pieca:

– Rzuć wiennik do ognia.

– A na co? – zadziwiła się Pietrusia.

– Rzuć wiennik do ognia, – powtórzyła stara, – jak spalisz wiennik, goście będą.

Pietrusia wrzuciła w ogień starą miotłę, a gdy dnia tego Kowalczuk przyszedł istotnie do chaty Piotra, uwierzyła święcie w cudowną skuteczność tego środka i doradzała go potém wszystkim rówieśnicom swoim. I czy jednę również dziwną i jeszcze dziwniejszą rzecz Pietrusia ludziom mówiła i doradzała? O tych wszystkich rzeczach dowiedziała się od babki, a ponieważ ustawicznie trzepała językiem, niczego w tajemnicy nie zachowała i nie pomyślała nawet nigdy o tajeniu się z czémkolwiek, jednak pomimo wczesnéj mądrości swéj, nie odgadła raz wróżby, która tyczyła się własnéj jéj doli. Dnia pewnego chleb z pieca łopatą dostawała. Zazwyczaj pieczenie chleba udawało się wybornie. Doświadczone nawet gospodynie, dziwowały się zawsze doskonałości jéj pieczywa, szepcąc pomiędzy sobą, że chyba jéj jakaś siła dopomaga, kiedy tak nigdy w niczém nie chybi. Siłą tą była istotnie pilność i zręczność dziewczyny, która gdy cokolwiek robiła, to już całą duszą i dziwną zgrabnością. To téż i teraz, bochny chleba jeden po drugim ukazywały się na łopacie i z łopaty zsuwały się na stół, rumiane, pulchne, w miarę wypieczone, pachnące tak, że aż izba cała zapachniała. Dobry kęs chleba – wesele chłopa. Piotr, siedząc na ławie, z łokciami o stół opartemi, uśmiechał się w zwykły sobie sposób łagodny i poważny; wciąż jeszcze niedomagająca Piotrowa, piorąc jednak u pieca grube szmaty, z uśmiechem téż o czémś prawiła; dwaj dorastający chłopcy, hałasując, palcami pulchności chleba probowali i jedna tylko doskonała piekarka nie śmiała się i nie uśmiechała nawet. Tak ważną czynność jak wydobywanie z pieca chleba, spełniała ona zawsze z policzkami rozognionemi od gorąca, z rękawami koszuli zawiniętemi po łokieć, z wydętemi wargami i trochę nawet zmarszczoném czołem. Nagle krzyknęła:

– Aj! aj!

I ostatni bochen chleba, na stół zsunąwszy, łopatę na ziemię upuściła i ręce załamała – Oj Bożeż, mój Boże, – z płaczem prawie zawiodła. Piotr i Piotrowa jednocześnie szyje powyciągali, na chleb spojrzeli i jednogłośnie rzekli. – Pęknięty czy co?

Nie mylili się. Ostatni bochen chleba wyszedł z pieca na wskroś prawie pęknięty, jakby nożem na dwoje rozkrojony.

– Pęknięty, – powtórzyła Pietrusia.

Kilka sekund trwało milczenie, aż z pieca ozwał się stary głos Akseny.

– Ktościś odłączy się!

Piotrowa rękę do czoła i piersi poniosła.

– W imię Ojca i Syna… Niech Pan Bóg miłosierny… nas od wszelkiego nieszczęścia broni!

– Ktościś odłączy się! – powtórzyła stara.

– Z chaty czy ze wsi? – zapytał Piotr.

Aksena po chwili namysłu odpowiedziała:

– Może z chaty, a może i ze wsi, ale ktościś, co kogoś w chacie Piotra Dziurdzi dusznie obchodzi.

Istotnie, odłączył się od Suchéj Doliny ktoś, co kogoś w chacie Piotra Dziurdzi dusznie obchodził: Michał Kowalczuk los wyciągnął i ze wsi wywędrował – do wojska. Przedtém jednak, widziano o zmroku dwoje ludzi, długo siedzących na wielkim, omszałym kamieniu, za wsią, tam gdzie drogi rozchodziły się w cztery strony świata i wznosił się stary, wysoki krzyż. Dwaj parobcy przechodzili tamtędy ze dworu, w którym najmowali się do młocarni, i rozpowiedzieli w wiosce, że Pietrusia na kamieniu pod krzyżem, żegna się ze swoim Kowalczukiem. Mówili o tém, śmiejąc się na całe gardło. Zaśmiały się kobiety. – Niechaj żegna się, – mówiły, bo to już będzie na wieki wieków, amen!

Wszyscy we wsi jednogłośnie utrzymywali, że Pietrusia pożegnała się ze swoim miłym, na wieki wieków, amen. Powrócić, to powróci on tutaj pewno, bo swoję ziemię i chatę w Suchej Dolinie ma, ale aż za sześć lat, a sześć lat, to dla dziewczyny wiek. Albo za kogo innego tymczasem pójdzie, albo i zestarzeje, a Kowalczuk ją nie zechce. Gdzieby on tam za sześć lat jeszcze zechciał! Z inném sercem i z innemi myślami z dalekiego świata powróci. Nawet stara Aksena toż samo mówiła wnuczce, która jednak przecząco głową wstrząsnęła i wciąż powtarzała: – Powiedział, że jak powróci, ożeni się ze mną. Powiedział: czekaj ty na mnie, Pietrusia…

– I ty durna będziesz czekać?

– Będę.

Stara zaniepokoiła się bardzo; zeschłe wargi jéj i kościane policzki często odtąd poruszały się w sposób taki, jakby coś z trudnością wielką w bezzębnych dziąsłach swych przeżuwała. Kilka razy jeszcze do wnuczki rzekła:

– Idź za Stepana, może nie będzie bić, a jeżeli kiedy i wybije, to co? Lepiéj zawsze w mężowskiéj chacie siedziéć, jak przez całe życie na cudzém chorować.

Ale na te wszystkie perswazye i namowy Pietrusia jednę tylko miała odpowiedź:

– Nie chaczu, nie pajdu.

Piotrowa także namawiała ją, żeby za Stepana szła. – Bogaty, – mówiła – i pracowity, gospodarny, niepijący. Będziesz u niego w kupnych perkalach chodzić i sadło łyżką jeść.

Dziewczyna odpowiadała:

– Niechaj Stepanowe sadło świnie jedzą.

Te namowy, które spotykała ze stron wszystkich obudziły w niéj gniew, piérwszy zapewne w życiu. Zaciskała potém usta i nie odpowiadała nic. Żeby tam nie wiadomo co mówili przed nią o Michałku i o Stepanie – milczała. Baby swoje, a ona swoje. One gadają, namawiają, użalają się nad jéj głupotą, łają nawet – ona milczy; krowy bywało doi, czy szmaty pierze, czy świnie karmi, czy chleb mięsi i milczy. Uparła się. Mniemała téż zapewne, że ludzie pogadają, pogadają i w pokoju ją zostawią, pozwalając, aby sobie żyła wedle woli. I było-by to najpewniéj nastąpiło, gdyby tylko Stepan odczepił się od niéj. Ale on o tém ani myślał. Kilka razy chciał już objąć ją i pocałować, to na dziedzińcu, to w ogrodzie, to w oborze; zawsze jednak zdołała ona uciec od niego tak, że ani do uścisków ani do kłótni nie przyszło. Raz przecież przyszedł w niedzielę, kiedy w chacie, prócz niéj i staréj Akseny nie było nikogo. Ujrzawszy go we drzwiach, Pietrusia skoczyła do komory, gdzie zaczęła niby to groch z worka na wieczerzę do garnka sypać, ale Stepan wnet znalazł się przy niéj i, obejmując ją jedną ręką, drugą probował zasunąć z we wnątrz drzwi komory. Przyczém wyglądał tak strasznie i tak przeraźliwie klął dziewczynę, którą już teraz na pewno, jak mówił, w pułapkę pochwycił, że zrazu krzyknęła ona w niebogłosy i ciemno zrobiło jéj się przed oczyma. W mgnieniu oka przecież odzyskała przytomność i może na pamięć przyszły jéj słowa i rady babki, bo z twarzą czerwoną jak piwonia, z iskrzącémi się oczyma, zaciśniętemi usty, wyrwała się z objęć chłopa, i obie ręce w górę podniosła. Raz, dwa, trzy w pysk! taj hodzi! Stepan jak oparzony z komory wyskoczył, a potém i z chaty. Uczynił to głównie dla tego, że usłyszał w sieniach kroki Piotra, a świadka wstydu swego miéć nie chciał. Pietrusia w ogniu i łzach cała, upadła do kolan babki, która nakrzyk jéj zsunęła się z pieca i na kiju wsparta, stała przed drzwiami komory, kościanemi szczękami gwałtownie poruszając i bielmem zaciągniętemi oczyma zdając się z natężeniem wpatrywać w przestrzeń. I teraz jednak nie wybuchnęła ona ani gniewem, ani lamentem, tylko żółte jéj ręce po chwilowém błądzeniu w powietrzu znalazły głowę wnuczki i ogarnęły ją tak jak gdyby drogi jakiś przedmiot utracony, na nowo chwytały. Po chwili rzekła:

 

– Nu, Pietrusia, już nam tu niéma czego popasywać… Już tobie tutaj dobréj doli nie będzie. Pokłońmy się Piotrowi, i Piotrowéj żonie za chleb i za sól i gdzieindziéj mandrujmy.

Chleb i sól Pietrusia z łatwością znalazła, bo słynęła już w okolicy całéj za pracownicę wyborną. W małym, sąsiednim dworku szlacheckim, wzięto ją za folwarczną dziewkę i pozwolono babkę trzymać przy sobie, z warunkiem, aby za strawę stara przędła dla dworu i len i wełnę. W dwa dni po owéj ostatecznéj rekuzie, którą w postaci trzech rozgłośnych policzków Stepan Dziurdzia od ubogiéj sieroty otrzymał, o samym świcie otworzyły się drzwi Piotrowéj chaty i wyszła z nich Pietrusia, w krótkiéj siermiężce i sinéj spódnicy, w płytkich trzewikach i czerwonéj chustce na głowie. Cały przyodziewek swój i babki w płóciennym worku na plecach niosła, a u piersi trzymała, owiniętą w płótno przęślicę. Za nią szła ślepa Aksena, w siermiędze także, płytkich trzewikach i czarnym czepcu. Jedną ręką kijem wciąż dotykała ziemi, drugą trzymała mocno rękaw siermięgi wnuczki. Były obie jednostajnie prawie wysokie i szczupłe; wyszły z chaty Piotra i szły przez wieś wyprostowane i milczące. Nad niemi, pod wiosenném niebem, tułały się jeszcze białe mgły nocne, z obu stron stały domowstwa pozamykane i nieruchome drzewa ogrodów. Krowy nie ryczały, kury nie gdakały i psy nawet nie szczekały jeszcze. Tu i owdzie tylko, około wrót otwartych, albo za nizkim płotem ukazywała się wcześniéj od innych zbudzona jakaś postać ludzka i, ujrzawszy te dwie kobiety w świtaniu przez wieś idące, obojętnie albo z litością w głosie je pozdrawiała.

– Z Bogiem idźcie!

One jednogłośnie odpowiadały.

– Z Bogiem zostawajcie.

I szły daléj. Rumiana dziewczyna z wesołemi oczyma prostowała się i przyśpieszała kroku a do rękawa siermięgi jéj przyczepiona, stara babka dreptała za nią pośpiesznie, lecz spokojnie, w świat, którego nie widziała, wlepiając swe ślepe źrenice i dotknięcie jego czując w powiewie rannego wiatru, który do koła jéj czarnego czepca i żółtéj kościanéj twarzy, podnosił i strzępił białe jak mleko włosy

Co tam działo się z Pietrusią w folwarku szlacheckim, o trzy wiorsty od Suchéj Doliny, mieszkańcy wsi niewiele o tém wiedzieli. Służyła i koniec. Za mąż nie szła. W rok po wyjściu jéj ze wsi Stepan Dziurdzia, formalnie i według zwyczajów wszelkich swaty do niéj posyłał. Odprawiała swatów z niczém, a Stepan potém przez cały tydzień wódkę pił w karczmie i bił się z kim popadło. Ludzie na dobre mówić już zaczęli, że dziewka cościś mu zrobiła, kiedy tak zapomniéć jéj nie może i desperuje po niéj. Napić mu się czegoś dała, aby nigdy już od niéj nie odstał. I na co jéj to, kiedy go nie lubi i nie chce? Będąca wówczas przy życiu matka Stepana, za syna na Pietrusię rozgniewana srodze, raz rzekła. – Wiadomo. Babkę ma wiedźmę, co tylko to i wymyśla, żeby ludziom biedę jaką zrobić. Niebawem przecież Stepan ożenił się z dziewką z sąsiedniéj wioski i gadaniny ludzkie o Pietrusi ustały. Widywano ją rzadko; czasem tylko dziewki z Suchéj Doliny, idąc od żniwa lub grabienia, spotykały się z nią, gdy także szła do domu z sierpem lub grabiami i mijając dziewczynę, któréj lata za dwudziestówkę już przeszły, niby tak sobie, ale w rzeczy saméj do niéj śpiewać zaczynały.

 
– Hyli, hyli szare husi,
Szare husi na Dunaj,
Nie chacieła idźci za muż
Ciepier siedzi i dumaj.
 

Czasem téż ktoś dawno znajomy, spostrzegłszy ją, z politowaniem głową pokiwał, albo i zażartował. – A cóż, twój Kowalczuk prędko powróci?

Nie prędko, ale powrócił i było to dla niego rzeczą konieczną, bo miał podewsią, po ojcach odziedziczoną ziemię i chatę, w któréj tymczasem cudzy jakiś człowiek, dzierżawca podobno, gospodarował. Dnia pewnego, w niedzielę, gruchnęła po wsi wieść o tém, że Kowalczuk powrócił już z wojska i w swojéj chacie porządek z dzierżawcą robi a wieczorem, kiedy mnóztwo ludzi rozmawiało, piło i tańczyło w karczmie, on sam ukazał się tam ale w postaci tak zmienionéj, że zaledwie poznać go zdołano. Gdy wieś opuszczał suchy był jakiś, chuderlawy, na dorastające pacholę więcéj niż na urodziwego mężczyznę wyglądający i tak jak wszyscy chłopi w Suchéj Dolinie, ubierający się w sukienną siermięgę, albo kapotę z sinego czy czerwonego płótna. Teraz gdzie! Lata wojskowych ćwiczeń i marszów rozszerzyły mu ramiona i piersi, a twarz wprzódy bladą, oblały zdrową, głęboką śniadością, zmężniał i wyprostował się; czarny wąs urósł mu nad wargami, oczy patrzały śmiało i roztropnie a miał na sobie nie siermięgę i nie kapotę, ale surdut z ciemnego sukna, porządne buty na nogach a na szyi jaskrawą chustkę. W tém ubraniu z papierosem w ręku, zjawił się w karczmie a ze stron wszystkich witany i podziwiany, wszystkich nawzajem poznawać i witać zaczął. Od razu poznać można było po nim, że dużo świata widział, porozumniał, wygrzeczniał, ale do wioski swojéj z radością powracał. Dawnym znajomym garniec wódki zafundował i sam parę kruczków wypił, ale więcéj to już za nic nie chciał. Papierosy palił, rozprawiał, o szerokim świecie rozpowiadał i, pomiędzy tańczących wmieszawszy się, z dziewczętami miecielicę i kruciela tak zawzięcie i zgrabnie wywijał, jak gdyby był nigdy ze wsi nie wyjeżdżał. Na środku karczemnéj izby wznosiły się takie chmury pyłu, że mętnie tylko rozróżniać w nich można było ciężkie postacie tańczących parobków i pstrą odzież dziewcząt. Ale Kowalczuka każdy mógłby zaraz wyróżnić w téj gromadzie, wirującéj śród gęstéj kurzawy, nietylko po ciemnym surducie i jaskrawéj chustce na szyi, ale najbardziéj po zręczności i gipkości ruchów. On to z największą fantazyą wykrzykiwał w tańcu: hu, ha! i po kilkudziesięciu obrotach miecielicy z najbardziéj zamaszystą gracyą, zdyszaną swą tancerkę dokoła izby oprowadzał. Ze wszystkiemi dziewczętami żartobliwe kłótnie porozpoczynał, ze wszystkiemi choć raz przetańczył, w oczy każdéj zajrzał, jednę nawet wstydliwie od niego uciekającą, pomiędzy piecem a drzwiami schwycił i wycałował – a o Pietrusi ani wspomniał, ani się o nią u kogokolwiek zapytał. Przypomniały mu ją starsze kobiety, które, go wprost z pomiędzy tańczących porwawszy ścisłém kołem obstąpiły i języki porozpuszczały. Tak i tak, z Pietrusią było, mówiły, tak i tak. To i to działo się pomiędzy nią a Stepanem, to i to doradzali jéj ludzie, tam i tam poszła, tak i tak dogryzają jéj czasem i śmieszne pieśni do niéj śpiewają. Kowalczuk słuchał babskiego gadania i śmiał się tak, że aż mu z pod czarnego wąsa białe zęby błyskały, że aż gruby śmiech jego przygłuszał babskie gadanie, ale nie mówił nic. Ani o Pietrusi, ani a swoich zamiarach nie powiedział jednego słowa i, poczęstowawszy baby wódką i sérem, znowu tańczyć i hulać zaczął jeszcze sierdziściéj niż wprzódy. Wtedy, jasno zrobiło się wszystkim, że on już o Pietrusi ani myśli. – Z inném sercem i z innemi myślami powrócił, powiadano. Inni dodawali. – Gdzie jemu teraz o niéj myśléć. Przybłęda ona i tyle tylko, że koszulinę jaką na grzbiecie ma, a już i stara z niéj dziewka, ot chyba już jéj dwudziesty czwarty roczek idzie. On by mógł teraz ożenić się i z panienką jaką…

Może ci, którzy tak utrzymywali nie mylili się wcale, może istotnie Kowalczuk nie myślał już o Pietrusi i upłynione lata, zaznane wrażenia, zatarły w nim pamięć o dziewczynie i przyrzeczeniach, które po sobie jéj pozostawił. Przez dwa tygodnie ani widział jéj, ani starał się zobaczyć. Powiadano, że ze swoim dzierżawcą wciąż porządek robił, co właściwie znaczyło, że wyprawiał go z chaty, nie bez głośnych kłótni i pretensyi o zrujnowanie gospodarstwa, z któremi nawet do sądów poszedł. Widać było od razu, że zamierzał porządnie rękawy zawinąć do pracy, nietylko rolnéj ale i kowalskiéj, oświadczył bowiem gromadzie, że tak jak dziad i ojciec jego kowalstwem się tu trudnili, tak i on trudnić się niém będzie, czyja więc łaska niechaj do kuźni jego przybywa. W parę tygodni dopiéro po swym powrocie, w gorący dzień letni, poszedł sobie drogą, het, daleko, pomiędzy szerokie pola. W białym, płóciennym surducie i wojskowéj czapce na głowie, szedł widać bez celu, zwolna, papierosa palił i z fantazyą przeginał się trochę w obie strony, zwyczajnie jak kawaler dostatni, rozumu swego świadom i którego o nic głowa nie boli… Tak zaszedł aż za brzozowy lasek, jedno z okolicznych wzgórz obrastający, a za którym leżała szmata pola, dojrzałém zbożem okryta. Dziś właśnie, zboże to żąć zaczęto; kilkanaście żniwiarek pochylało się nad złocistą falą, która w miarę poruszania się ich rąk, zdawała się do stop im się skłaniać, Kowalczuk stanął u skraju lasku i patrzał na jednę ze żniwiarek, która, wyprostowawszy się podjęła w ramionach wielki snop żyta i kilka kroków uszedłszy, rzuciła go tam, gdzie wiele już innych snopów leżało. Potém, sierpem w powietrzu błysnąwszy, pochyliła się znowu i żąć zaczęła; żnąc zbliżała się coraz ku temu miejscu, na którém stał Kowalczuk, ale głowy nie podnosiła wcale i tylko ręce jéj poruszały się prędko, coraz prędzéj, krzesząc sierpem tuż nad ziemią stalowe błyskawice, Kowalczuk usta trochę otworzył i w tę żniwiarkę wpatrywał się jak w tęczę, papieros niedopalony za siebie rzucił i ręce na piersi skrzyżował. U skraju lasku, pomiędzy brzozami, stał jak słup i pod czarnym wąsem uśmiechać się zaczął. Dostrzegł wyraźnie, że zbliżająca się ku niemu żniwiarka, jakkolwiek schylona, doskonale wiedziała, że on tam stoi; zerkała czasem na niego z pod powiek, ale nie odezwała się ani słówkiem i głowy nie podnosiła, owszem, coraz prędzéj i zapalczywiéj żęła. Kiedy nakoniec o kilka kroków tylko znalazła się od niego, Kowalczuk odezwał się sam:

– Dobry wieczór, Pietrusia!

Wtedy i ona wyprostowała się, ręce z sierpem na spodnicę opuściła i odpowiedziała:

– Dobry wieczór.

Ale nie patrzała na niego; powieki z długiemi rzęsami okrywały jéj źrenice, profilem ku niemu zwrócona, zdawała się oczekiwać czegoś, albo po prostu, śród pracy przez chwilę odpoczywać. Kowalczuk z gracyą oparł się łokciem o wystający sęk drzewa i, mrużąc oczy, przemówił znowu.

– Czy to pięknie, taką obojętność dawnemu znajomemu okazywać?

Żniwiarka wzruszyła ramionami i, nie podnosząc powiek, gniewnym jakby tonem odburknęła.

– Jaka tam obojętność!

– A jakże! czy-to tak Pietrusia przywitać się ze mną powinna?

– Kiedy kto ze mną nie wita się, to i mnie witać się potrzeby niéma.

Kowalczuk opuścił drzewo, o które wspierał się i parę kroków ku niéj postąpił. Oczy jéj były ciągle spuszczone, a ręce z sierpem na spodnicę opadały. Od kilku już godzin żęła, dzień był skwarny i gęste bujne krople znoju świeciły na ogorzałém jéj czole i policzkach tak prawie czerwonych, jak polny mak, który z ciemnych włosów opadał jéj za ucho. Kowalczuk patrzał w nią jak w tęczę. Zdawało się, że przypatrywał się tak tym kroplom potu, któremi twarz jéj gęsto skropioną była.

– Cóż ty? – zaczął znowu – pracujesz a horujesz…

– Horuję – odpowiedziała.

– Jak ten wół w jarzmie?

– Jak ten wół…

– U cudzych ludzi?

– U cudzych.

– I starą babulę przy sobie żywisz.

– Żywię.

Znowu krok bliżéj ku niéj postąpił.

– A czemu za Stepana Dziurdzię nie poszła? – zapytał.

– Bo nie chciałam – odpowiedziała.

– A namawiali ludzie?

– Namawiali.

– I babula kazała?

– Kazała.

– To i czemuż nie szła? Było iść, we własnéjbyś chacie pracowała, w kupne perkale ubierała się i codzień jajecznię ze słoniną jadła…

Tym razem, dziewczyna żywo z nogi na nogę przestąpiła i odburknęła.

– Niechaj Stepanową jajecznicę świnie jedzą…

– A teraz dziewczęta śmieszne pieśni do ciebie śpiewają, że niby już stara dziewka z ciebie.

Wzruszyła ramionami.

– Niechaj sobie śpiewają.

Kowalikowe oczy roziskrzyły się i ręce zatrzęsły trochę.

– Co ty tak do mnie, niby gadasz, niby nie gadasz… jak do psa jakiego… Rzuci słóweczko i znów milczy i w oczy nawet nie spojrzy… co ja tobie złego zrobił?

Tym razem Pietrusia z rąk sierp upuściła i dłonie do głowy podnosząc, zajęczała.

– Oj, zrobił ty mnie, zrobił niedolę dla życia całego i pośmiewisko dla ludzi… Dwie niedzielę już temu powrócił, a o mnie ani wspomniał, ani nawet przyszedł dobre słowo powiedziéć, ani w tę stronę gdzie ja była spojrzał…

Wstrzymała łzy, które niemal wytryskały jéj z oczu, schyliła się po sierp i, czyniąc ruch taki, jakby odejść miała, wpół z płaczem, wpół z gniewem zawołała:

– Nie chcesz ty mnie, nie chcę ciebie i ja… Idzi z Łabudową córką żenisia… najbogatsza w całom siele i oczy ma takie, że jedne na prawo patrzy a drugie na lewo… Idzi do Łabudowéj córki z Bohom od menie.

 

Otóż te oczy, te oczy, które u Łabudowéj córki zezowate były i przebrzydłe, stanowiły u Pietrusi czar taki, że silniejszego nadeń żadna wiedźma wymyśléć-by nie mogła. Zresztą, nic tak bardzo osobliwego w niéj nie było. Równie zgrabnych i świeżych jak ona znaleźć-by można na świecie mnóztwo. Ale oczy jéj przez to były osobliwemi, że wprost mówiły i wymową swą przyciągały, jak złotym sznurkiem. Opowiadały one całą jéj duszę, o któréj usta wiele mówić ani umiały, ani śmiały. I teraz także w szarych jéj źrenicach, któremi ogarniała twarz Kowalczuka, było także mnóztwo wyrazów namiętnéj skargi i żałośliwéj prośby, wrodzonéj wesołości i długiej tęsknicy, że Kowalczuk schwycił ją za rękę i trochę ku sobie pociągnął.

– Na mnie czekając, za Stepana nie szła? – Przyśpieszonym szeptem zapytał.

– A na kogóż – odszepnęła.

– A ciężko było żyć?

Palcem, na którym od sierpa czy noża pozostała czerwona kresa, łzę z policzka ocierając, odpowiedziała:

– Ciężko.

– Na mnie czekając w takiém horowaniu i ludzkiém pośmiewisku żyła – pytał jeszcze.

– A na kogóż?

– Pobóż się!

Palce na krzyż złożyła i oczy ku roziskrzonym błękitom nieba podniosła.

– Tak mnie Boże i Najświętsza Panno dopomóż, że za tobą własnéj duszy nie czułam i tak na ciebie czekałam, jak na tego ptaka, co kiedy przyleci, to już słońce zaświeci i miła wiosna będzie…

Schwycił ją teraz w pół i do gaju pomiędzy brzozy pociągnął.

– Toż i doczekałaś się, bo jak Bóg jest na niebie, tak cię za żonę wezmę i na gospodynią do swojéj chaty wprowadzę. Zapomniał ja troszkę o tobie, to jest prawda, ale jak tylko twoje horowanie i ten twój ciężki pot zobaczył, to zaraz serce cościś ścisnęło mi jak w kleszczach, a jak twoje oczy popatrzały na mnie, to cościś we mnie rozpłynęło się jak ten miód…

Pośród brzóz, pośród zielonych, w powiewach wietrzyku i świergocie ptactwa, przyciskał ją mocno do piersi, ręką jakby stworzoną do kowadła i młota, z twarzy jéj ścierał pot i łzy, i usta, z których wydobywały się śmiech i łkania, pocałunkami zamykał.

Długo potém w Suchéj Dolinie ludzie gadali, że Pietrusia i temu także cościś zrobić musiała. Bo któż kiedy słyszał aby chłopiec, szczególniéj jeśli w szeroki świat pójdzie, sześć lat o dziewczynie pamiętał, a jeszcze taki, któremu-by najbogatsze dziewczęta wieszały się na szyję; aby ożenił się z dziewką nie tak to już młodą, ze wszystkiém ubogą, przybłędą… Stepanowi zrobiła i temu zrobiła, tylko tamtemu odrobiła potém, a tego już sobie zabrała. Jakieś takie ziele zna, czy co? a może i coś gorszego jeszcze…