Za darmo

Czternasta część

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Było to jedyne jéj o Tyrkiewiczu wspomnienie. Zdaje się, iż wstydziła się długich swych złudzeń i lękała się przytém wspominać go, aby czegoś złego o nim nie powiedziéć. Jedną tylko jeszcze uczyniła o przeszłości ukośną wzmiankę:

– Taka byłam ślepa! – szepnęła – nie widziałam wcale, co się koło mnie działo… sądziłam według siebie… wszystko teraz skończone… i tylko o kącie jakim i kawałku chleba myśléć muszę…

Zapytałam ją, co z sobą uczynić zamierza… Powiedziała mi, że zamieszka u dawnéj znajoméj swojéj, staréj kobiety, utrzymującéj się z robót ręcznych.

– Może pani uważała w zaułku ten domek maleńki, z dwoma okienkami nad samą ziemią, za okienkami wiszą zawsze na pokaz roboty różne… podstawki włóczkowe, paciorkowe profitki i buciki dziecinne… Będę tam mieszkać, bieliznę brać do szycia i, we dwie żyjąc, będziemy łatać się jakkolwiek, byle do końca.

Gorącą, jak ogień, dłonią uścisnęła mi silnie rękę i wyszła. W twarzy jéj zestarzałéj i martwéj, w zgasłym wzroku i ruchach powolnych, panowała grobowa cisza. Gdyby nie ustawiczne drżenie rąk i krótkie, rozpaczne błyski, przebiegające od chwili do chwili po jéj źrenicach, można było-by myśleć, że była zupełnie spokojną.

Nazajutrz, pan Klemens tłómaczył się przede mną z postępku swego względem siostry.

– Widzi pani – mówił – jéj przecież wszystko jedno, gdzie mieszkać będzie, a nawet gdzieindziéj spokojniéj i lepiéj jéj być może, niż u nas, bo z żoną moją zżyć się jakoś nie mogły… mnie zaś salka ta koniecznie jest potrzebną. Tyrkiewicz przepada za narzeczoną, a ztąd i matkę jéj chce do siebie przytulić… Nie mogę-ż ja odmawiać człowiekowi takiemu, który wielki honor robi nam wszystkim, żeniąc się z siostrą żony mojéj… a i żona przecież coś znaczy… i oddawna chce matkę miéć bliżéj siebie… nie mogę-ż ja wszystkim na przekór robić, tém bardziéj, jeżeli przez to żadnéj krzywdy nikomu się nie wyrządzi… A jakaż Teosi krzywda? Należność jéj wypłacę natychmiast całkowitą, i zapominać o niéj nie będę… biédy nie zazna nigdy.

Ostatnie wyrazy wymówił tonem silnego i szczerego postanowienia. Pomimo wszystkiego, trochę mu żal było siostry, i uspokajał sumienie swe obietnicami czuwania nad bytem jéj, choć z daleka.

Teodora do samego południa opróżniała komodę swą, i wyjęte z niéj łachmanki układała do kufra i tłomoka. Potém przez najętego posłańca odesłała tłomok i kufer na zaułek, do domu z małemi okienkami, umieszczonemi nad samą ziemią i, upatrzywszy chwilę, w któréj ani Tyrkiewicz, ani Helka, nie znajdowali się w oficynce, poszła pożegnać się z braterstwem, a głównie z ich dziećmi. Poniosła téż tam dwie klatki z gilami.

Pożegnanie długo nie trwało. Pani Jadwiga, na szczycie powodzeń, chciała być wspaniałomyślną i darować odchodzącéj jednę ze swych sukien. Ale ona nie przyjęła podarunku, tylko prosiła, żeby gile jéj miały dobre obejście się i wygodę. Dzieci zanosiły się od płaczu, gdy powiedziała im, że odchodzi na zawsze, i chciały biec za nią, ale zamknięto je w sypialnym pokoju, Teodora zaś wyszła z oficynki sama, z koszykiem w ręku i w chusteczce na głowie. Chciała widocznie, nie oglądając się, wyjść z dziedzińca; w furtce jednak stanęła, przez chwilę na ogródek, dom, oficynę i stajenkę patrzała i, jakby ani ustać dłużéj, ani odejść jeszcze nie mogła, usiadła na progu fórtki, i z chustką przyłożoną do twarzy, przez kilka minut cichuteńko płakała. Odjęła potém chustkę od twarzy, podniosła się z ciężkością i – poszła.

Wiele lat upłynęło od czasu tego do chwili, w któréj znalazłam się znowu na ulicy Kwietnéj. Mijając porządny sześcio-okienny dom z błękitnemi okienicami, przypomniałam sobie rodzinę Końców, i pomyślałam o odwiedzeniu dawnych mych znajomych.

Weszłam na dziedziniec i nie wiedziałam prawie, dokąd udać się mam, tak oficynka, w któréj mieszkali Końcowie, zmienioną miała postać. Podwyższono ją i powiększono znacznie. Ogródek téż rozszerzonym był podwójnie, dokupionym snadź placem, a budynki, sztachety, i w ogóle otoczenie całe, objawiało zwiększający się dostatek, i pilne o zwiększenie jego staranie.

W oficynie, w bawialni, któréj okna świeżo ładnie były pomalowane, a obok dawnych, żółtych sprzętów, znajdowały się nowsze już i wykwintniejsze, znalazłam zgromadzoną około obiadu rodzinę całą. Poznano mię od razu i powitano uprzejmie.

Pani Jadwiga nietylko, że była jeszcze piękną, ale piękność jéj stała się milszą oku przez nabranie powagi pewnéj i spokoju. Upłynione lata, przebywanie ciągłe z ukochaną matką i siostrą, a może téż i wzrastająca liczba dzieci, uspokoiły snadź burzliwy jéj temperament. W twarzy jéj odbijało się zupełne zadowolenie z losu, a gdy patrzała na męża, widać było we wzroku jéj szacunek i przywiązanie.

Pan Klemens też poważniejszym jeszcze wyglądał, jak dawniéj; utył znacznie, staranniéj daleko ubierał się, a każde poruszenie i słowo jego znamionowało, że czuł się nietylko szczęśliwym, ale téż użytecznym i coś w świecie znaczącym. Zecerską pracę rzucił od lat kilku, został radzcą w magistracie, znaczny wpływ wywierał na sprawy miejskie i… zbierał powoli pieniądze, aby zakupić plac i dom sąsiedni. Nie mogłam sama zaprzeczyć, że poczucie godności i użyteczności własnéj w człowieku tym posiadało słuszne podstawy. Spełniał on wszystko, co na stanowisku swém spełniać był powinien; przedstawiał sobą dodatni typ pracowitego i uczciwie, porządnie żyjącego mieszczanina.

Obok ojca i matki, dokoła stołu, zastawionego prostém, lecz obfitém pożywieniem, siedziało dzieci pięcioro; najstarszy, Janek, w szkolnym mundurze, Maniusia, podlotek, wystrojona, ładniutka i roztropna, i troje młodszych, zdrowych, wesołych i nieźle przez rodziców prowadzonych.

Gwarno tam było i wesoło, w małéj téj bawialni, za któréj weneckiemi oknami stały grusze rozłożyste, osypane żółtawém już liściem i niezebranym dotąd obfitym owocem, a gwar i wesołość wzmogły się jeszcze, gdy wbiegła tam pani Tyrkiewiczowa, piękna zawsze, żywa i rezolutna kobieta, oznajmiając, iż mąż jéj wyjechał z miasta na dzień cały, i że ona braterstwo z całą kompanią na herbatę do siebie zaprasza.

– Mama niezdrowa i przyjść do was nie może, a chce dzieci widziéć… – dodała.

Po wyjściu pani Heleny, dowiedziałam się, że Tyrkiewiczowie dzieci swoich nie mieli, i bratanków kochali, jakby dzieci własne; że Tyrkiewicz zajmował się wciąż spekulacyami różnemi, stawał się coraz bogatszym, i szwagra do spółki w interesach przyjmował. Wszyscy razem żyli tu w zgodzie, wesoło, z najlepszemi na przyszłość nadziejami.

Zapytałam o pannę Teodorę; pan Klemens opowiedział mi, że kobieta, do któréj się była przeniosła z razu, dawno już umarła, i że siostra jego mieszka w zaułku, na salce, w domu, którego numer wskazał mi dokładnie.

– Nie zapominam o niéj, – dodał – płacę jéj regularnie miesięczną pensyą, bo pieniądze swoje dawno przeżyła… stratną jest bardzo i wydawała za wiele…

W godzinę potém, znalazłszy z łatwością dom, wskazany mi przez pana Klemensa, weszłam, po chwiejących się drabiniastych schodach, na strych tak ciemny, że, potykając się na każdym kroku, omackiem prawie znalazłam jakieś, pakułą obite, drzwiczki. Przez wąziuchne, w górze wyrznięte, okienka i szczeliny w ścianach, wpadał zimny wiatr jesienny, i z jękliwemi gwizdami przelatywał po strychu. Zastukałam do drzwiczek, a nieotrzymując odpowiedzi żadnéj, uchyliłam je z wolna. Widok, który przedstawił mi się od progu, był takim, że nie mogłam z razu zdać sobie sprawy z tego, gdzie się znajduję.

Był to niby pokoik, ale bardzo dziwny. Malutki, więcéj długi niż szeroki, posiadał on u góry niezmiernie wązki szlaczek sufitu, poniżéj zaś ściany opadały ku podłodze, w linii zupełnie ukośnéj, tak, że tworzyły doskonały, u góry rozwarty, trójkąt.

Szczególna ta struktura tak zwanéj salki, spowodowana oszczędzaniem miejsca i ogólną architekturą domowstwa, czyniła ją uderzająco podobną do trumny. Wązki szlaczek sufitu wraz z ukośnie spadzistemi ścianami odtwarzał wieko trumny z dokładnością zupełną. Pokoik ten przejść było można w wyprostowanéj postawie po jednéj tylko linii, wykreślonéj w samym jego środku; o krok jeden zboczywszy z linii téj, najmierniejszego wzrostu człowiek musiałby się już pochylać. Przy samych drzwiczkach znajdował się piecyk gliniany i kruszący się; pod jedną ze ścian stały wieszadła, pełne staréj, wypłowiałéj odzieży; w głębi zaś mętnie świeciło malutkie okienko, a przy niém był stół i parę stołków. Na jednym ze stołków siedziała malutka, wyschła kobiecina, w watowanym, podartym trochę, tołubku, bez czepka, ale z głową, bogato okrytą warkoczami zupełnie prawie białych włosów. Siedziała, bokiem zwrócona do okna i drutową robotą zajęta; na tle mętnych szybek rysował się profil jéj suchy, zaostrzony wklęśnięciem ust i policzków, z gęsto pomarszczoném czołem.

Nie zaraz mię poznała, ale gdy powiedziałam jéj moje nazwisko, uśmiechnęła się uprzejmie i prosiła, abym usiadła. W izdebce, do zrujnowanego strychu przytykającéj, czuć było wilgotny, przejmujący chłód; ciemnawo téż tam być musiało ciągle, bo o parę łokci zaledwie od okienka wznosiła się szeroka, brudno-szara facyata stajni jakiéjś, przy śpichrza. Z powodu facyaty téj, z okienka nic a nic widać nie było, ani nieba, ani ludzi, ani domowstw, ani nawet bruku dziedzińca, ciasnego i dusznego.

Zapytałam ją o zdrowie.

– Nieszczególnie, nieszczególnie, – odpowiedziała, – nocami nie sypiam, niedowidziéć zaczynam i nogi mi puchną… widocznie koniec mój już się zbliża, i dziękowała-bym za to Panu Bogu, gdyby nie to, że strach mi trochę zamrzéć tak kiedy śród nocy, saméj jednéj, bez ludzkiéj ręki, która-by mi kroplę wody podała i na daleką drogę dobrém słowém mię obdarzyła…

Gdy mówiła to, wklęsłe wargi jéj zadrżały. Zaczęłam mówić, że przecież krewni jéj, braterstwo i ich dzieci…

Uczyniła trzęsącą się ręką giest łagodny, lecz zniechęcony, i przerwała:

– E! proszę pani! już ja się tego nie spodziewam, aby ktokolwiek z nich stanął mi w ostatniéj godzinie pomocą i pociechą! Brat bratem jest mi zawsze… niéma co mówić… daje mi regularnie kilka rubli na miesiąc, abym z głodu nie marła i pod kościół żebrać nie szła… Bo te pieniądze, co wzięłam od niego, rozeszły się dawno. Trzysta rubli… toć-to nie skarby żadne… Chorowałam… i nieboszczkę tę, u któréj zamieszkałam była, własnym kosztem pochowałam… to i rozeszły się. Dawno już tedy z jałmużny braterskiéj żyję, bo zarobić już nic nie mogę, i dość-by mi było tego, co on mi daje, zupełnie dość, gdyby tylko nie ten strach i smutek, że ot tak sama jedna jestem!

 

Mówiła mi potém, że brat odwiedza ją parę razy na rok, na chwilę wpada, bo podobno zajęty bardzo i czasu nie ma! U braterstwa raz tylko była króciuteńko z odwiedzinami, i wtedy tylko bratową widziała…

– Co mi tam w oczy jéj leźć! nie lubi mnie! Bóg z nią!…

– A dzieci brata czy odwiedzają panią czasem?

Na pytanie to wstrząsnęła głową i długo nią wstrząsała. Do źrenic jéj spłowiałych, ale zawsze jeszcze świecących na dnie czystym szafirem, nadbiegły łzy…

– Janka i Maniusię przysyłali mi czasem z początku, ale potém, kiedy Janek do szkół zaczął chodzić, a Maniusia podrosła, przysyłać przestali. Młodszych nie widziałam nigdy…

Kiedy wymawiała imiona dawnych ulubieńców swych, które tak długo i czule na rękach swych piastowała, łzy napełniające jéj oczy, wydobyły się z pod zżółkłéj powieki i spłynęły z wolna po obwisłych, zmarszczonych policzkach. Zresztą nie skarżyła się wcale, nie wyrzekała na nikogo, spokojnie i po dawnemu pokazywać mi zaczęła swoje roboty. Były to pończoszki, buciki i kaftaniczki dziecinne, na drótach robione, różnych rozmiarów.

– Kiedy mi grosz jaki zostanie od kupienia garstki krup i bułki chleba i od zapłaty za kwaterę, kupuję sobie włóczki, bawełny, i dłubię te maleństwo, a potém przez żonę stróża dla tych kochanych robaczków posyłam. Niech tym sposobem przynajmniéj wiedzą, że mają ciotkę.

Pokazywała mi nogi swoje, obrzękłe od stóp aż do kolan i, jak mówiła, bardzo bolące. Potém z ciężkością podnosząc się ze stołka, rzekła:

– Jeszczem dziś nic nie jadła. Przepraszam panią, ale muszę w piecyku zapalić i obiad sobie zgotować…

Przywlokła się do glinianego piecyka, zapaliła w nim parę drewienek, i przystawiła do ognia wodę w małym garnuszku. Z całéj siły szczupłéj swéj piersi dmuchała na ogień, aby się żywiéj palił, a gdy rozpalił się już i woda w garnuszku zawrzała, wsypała do niéj garstkę krup i szczyptę soli, a siedząc wciąż na ziemi, zwróciła się ku mnie i zapytała:

– Czy pani była u mego brata?

Odpowiedziałam twierdząco. Milczała chwilę; potém, opierając brodę na ręku i mrużącemi się oczyma patrząc w ogień, mówić zaczęła:

– Słyszałam, że u nich teraz ładnie bardzo i wesoło. Co dziwnego? Dobrze się mają i w zgodzie podobno żyją… mieszkanie sobie ustroili jak cacko, znacznych ludzi przyjmują i… pięcioro aniołków wciąż koło siebie mają…

Po chwili milczenia dodała znowu:

– U Tyrkiewiczów to już pewno pani nie była; ale słyszała pani może, że pan Laurenty coraz więcéj pieniędzy zbiera, a wszyscy w całém mieście bardzo go poważają i szanują… Żonka go, słyszę, za nos wodzi, ale wierna mu podobno, niéma co mówić, wierna, i zaszczyt mu przed ludźmi robi ładną twarzyczką… a on przepada za nią. Ot i jemu także dobrze na świecie!

Umilkła. Blask ognia migotał po siwych jéj włosach i złocił twarz żółtą, uwydatniając chudość jéj i wszystkie zmarszczki. Wymówiwszy ostatnie wyrazy, powolne spojrzenie powiodła po opadających nad nią, do wieka trumny podobnych, ścianach; po wieszadłach, z których melancholijnie opuszczały się stare łachmany, po nadpruchniałém łóżku, okrytém podartą kołderką; spojrzała potém na wielką facyatę stajni, więziennie przysłaniającą jéj okno, na podarty tołubek swój i obrzękłe nogi, a patrząc znowu w ogień i trzęsąc głową, kilka razy szepnęła:

– Czternasta część! czternasta część!