Za darmo

Czternasta część

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Z załamanemi dłońmi i wilgotném okiem, stłumionym głosem szepnęła:

– Ot i nadchodzi już moment ten uroczysty i szczęśliwy… Boże mój! czém ja u Ciebie na tak wielką łaskę zasłużyć mogłam!

Widziałam ją dnia tego, jak o zachodzie słońca nosiła po dziedzińcu maleńką Maniusię. Najulubieńszy z gilów jéj zleciał z gałęzi brzozy i usiadł na jéj ramieniu. Kundel Filon chodził téż ślad w ślad za nią, a z kundlem mocował się i za suknię ciotki co chwila chwytał pyzaty Janek. Całowała Maniusię, śmiała się do ptaka, schylając się, głaskała po grzbiecie Filona, i żartobliwie targała złote włosy Janka; na twarzy jéj malowała się szczęśliwość łagodna i zupełna; można-by rzec, że świat cały w téj chwili kochała serdecznie, i że dla świata całego czuła głęboką i nieograniczoną wdzięczność.

Nazajutrz była niedziela. Pan Klemens o wschodzie słońca wyprawił się na rynek po gospodarskie sprawunki, a w godzinę potém wrócił z kwiczącém przeraźliwie prosięciem w jednéj ręce, a w drugiéj z koszem pełnym mięsiwa, jaj i białego chleba. Z oficynki dochodziły aż do mieszkania mego stukania, siekania, trzask ognia i zapachy kuchenne. Panna Teodora, w białym kaftaniku i fartuchu, z zawiniętemi po łokieć rękawami, krzątała się po kuchni i dziedzińcu wesoło i żwawo. Pan Klemens poszedł do kościoła, pani Jadwiga w zamkniętéj sypialni stroiła siebie i dzieci. Około południa przybiegła Helka w błękitnej sukience, świeżéj i szeleszczącéj, a gdy na dziedzińcu już zdjęła ozdobny pasterski kapelusik, główka jéj zajaśniała w słońcu, jak prześliczny obrazek, ustrojony w kwiaty. Potém przyszła matka dwóch młodych kobiet, chuda, blada kobiecina, z cierpiącą, łagodną twarzą, w wytartéj wełnianéj sukienczynie i z małym warkoczykiem z tyłu głowy, przypiętym wielkim, staroświeckim grzebieniem; a gdy o drugiéj weszłam do oficynki, znalazłam w bawialni stół, nakryty grubą, lecz czystą bielizną i tanim, lecz połyskującym od czystości, fajansem. Prędko po przyjściu mojém zjawili się pan Klemens i Tyrkiewicz. Jak zwykle bywało, przyszli razem. Pani Jadwiga, strojna w żabot z kokardami i zalotny mały czapeczek, podała rękę gościowi i ze słodkim uśmiechem zaczęła od wymówki:

– Czemu tak późno?

– Że było mi pilno, nikt wątpić nie może – z ukośném na Helkę spojrzeniem odrzekł gość – jeżeli zaś późno przyszedłem, winien temu szanowny małżonek pani…

– A! Klemensie! czy to pięknie?…

Pan Klemens tłómaczył się, że z kościoła wraz z panem „sowietnikiem“ zaszli do cukierni, aby gazetę przeczytać i w bilard zagrać. Tyrkiewicz tymczasem witał się z matką gospodyni domu, całował ją w rękę i żartobliwie wymawiał, jak może pozwolić na to, aby panna Helena tak ładnie stroiła się w kwiaty i ludziom do reszty głowy zawracała. Blada, mizerna kobiecina rosła z dumy i radości, a promienném okiem ogarniając to jednę córkę, to drugą mówiła:

– A cóż? młodość to, panie dobrodziéju, młodość! Ja zawsze tak myślałam: niech ja już sobie pracuję i zapracuję się, byle one młodości użyły i ludziom pokazać się mogły.

Z rąk jéj chudych i igłą nakłutych, z oczu nabrzmiałych i zmęczonéj, cierpiącéj twarzy, znać było istotnie, że pracowała i zapracowywała się, tak jak znowu powierzchowność cała i stroje córek jéj objawiały, iż, dzięki pracy téj, przywykły one do używania młodości i ukazywania się oczom ludzkim w pełni wdzięków.

Służąca, ustrojona świątecznie, wnosiła już do pokoju półmisek z kołdunami, a panny Teodory nie było jeszcze. Cały ranek zajęta przyrządzaniem obiadu, przygotowywaniem naczyń i nakrywaniem do stołu, niedawno dopiéro pobiegła na salkę, aby uczesać się i ubrać. Już towarzystwo całe usiadło do stołu, a pani Jadwiga własną rączką nakładała kołduny na talerz gościa, gdy Teosia ukazała się we drzwiach. Nieba! co ta kobieta zrobiła z siebie dnia tego! Daremnie wczoraj w wieczór perswadowałam jéj, aby nie kładła sukni téj z zielonego bareżu, która, długie lata przeleżawszy w szufladzie komody, przekrojona i przerobiona, obejmowała i tak zbyt szczupłą jéj kibić stanikiem ciasnym i niezmiernie długim, a u dołu rozpościerała się szeroko kilku spłowiałemi falbanami. Włożyła ją! W dodatku, włosy ogromne, wijące się loki, opadały jéj na plecy, ramiona i czoło, skosmaconą i szeroko rozpostartą gęstwiną, a w nich tkwiło parę gałązek śnieżnego jaśminu, przy którym twarz jéj i szyja wyglądały strasznie żółto. Kolące uśmieszki przewinęły się w oczach i po ustach obu kobiet. Pan Klemens zaś, spójrzawszy na siostrę, usta od zdziwienia otworzył, a potém na-pół z gniewem, na-pół ze śmiechem, zawołał:

– A, w imię Ojca i Syna! cóż to za czupiradło zrobiłaś dziś z siebie, Teosiu!

– Mój Klemensie… – cichutko i ze zmieszaniem najwyższém zaczęła Teodora, ale nie dał jéj dokończyć pan Laurenty.

– A! – zawołał – przepraszam cię bardzo, panie Klemensie, ale tak mówić do damy nie wypada! Pannie Teodorze zresztą we wszystkiém do twarzy!

Ujął się za nią! powiedział, że jéj we wszystkiém do twarzy! Jakież niewymowne szczęście rozlało się po całéj téj drobnéj, zmiętéj, okrągłéj twarzyczce, zanurzonéj, jak w otchłani, w gęstwinie wijących się, zczochranych, we wsze strony sterczących, loków. Jakaż bezgraniczna miłość i wdzięczność napełniła te piękne, jak bławatki szafirowe, oczy, gdy z wolna podniosły się one na twarz wspaniałego obrońcy i czułego, wiernego kochanka! Ale co było dziwném, to, że pani Jadwiga, ani Helka, nie uczuły się bynamniéj zmartwionemi, ani obrażonemi, tém głośném ujęciem się gościa za kobietą, któréj nienawidziły, i wypowiedzianém jéj przez niego komplementem. Owszem, młoda kobieta pochyliła się, jakby czegoś pod stołem szukała, a wistocie dlatego, aby ukryć śmiech ją ogarniający, a piękna dziewczyna, zasłaniając sobie usta serwetą, rzuciła przez stół sporą gałkę z chleba, która trafiła prosto w cel, więc w pulchny policzek pana Laurentego. Ugodzony w ten sposób gość, krzywiąc się i jęcząc, niby z bólu, chwycił się za policzek, a blada, chuda kobiecina, z rękoma nakłutemi igłą, pożerając oczyma swawolną i rezolutną córkę, zaniosła się takim serdecznym śmiechem, że aż grzebień, przytrzymujący z tyłu malutki jéj warkoczyk, o mało nie spadł z jéj głowy, ale podchwyciła go pani Jadwiga, i z wielką starannością wpięła go we włosy matki, poczém pocałowała ją w żółte, pomarszczone czoło.

Kiedy pan Laurenty wypowiedział już kilka skarg, na srogie rany i bóle, które panna Helena ludziom zadaje, pan Klemens zapytał go, czy zauważył, iż w dzisiéjszéj gazecie zanosi się na srogą w Europie wojnę. Zagadniony w ten sposób gość, odłożył tym razem na stronę salonowy skrupuł, niedozwalający mu o polityce mówić przy damach, i dowodzić zaczął, że wielka wojna w Europie zupełnie w czasach tych niemożliwą była. Dowodzenia swe popierał argumentami, świadczącemi o szerokiém oczytaniu i bogactwie posiadanych wiadomości; wymawiał nazwiska głównych mężów stanu europejskich, rysował palcem na obrusie Ren, Dunaj, Elbę i Dardanelle, i zapędził się tak daleko, że dla poparcia nie wiem już jakiéj tezy, wyrysował nawet Amazonkę, największą, jak zauważył, rzekę na świecie, i granice Laponii, kraju, w którym, jak nadmienił także, ludzie jeżdżą reniferami, ubierają się w futra reniferowe i żyją mięsem i mlekiem reniferów.

Nietylko kołduny, ale rosół i potrawa z prosięcia znikły już ze stołu, a pan Laurenty nie skończył jeszcze mówić o różnych spornych w Europie kwestyach i punktach, układać przymierza i kreślić horoskop europejskiéj przyszłości. Pan Klemens słuchał go z natężeniem takiém, że aż powieki mrugać, a wąsy ruszać się mu zaczęły, a Helka wpatrzyła się w niego, jak w tęczę, i szeroko otworzyła oczy, co nadawało twarzy jéj wyraz dziecięcego zdziwienia.

Nie na tém jednak był koniec. Tyrkiewicz chciał widocznie ukazać się dnia tego towarzystwu w pełni blasku swego, i roztoczyć przed niém cały szeroki krąg wiadomości. Biorąc assumpt z kilku wypowiedzianych przez pana Klemensa słów o złych finansach austryackich, mówić zaczął o bankach różnych i ich manipulacjach, o „podradach” i spekulacyach, z których ludzie „sprytni” ogromne zyski ciągnąć mogą. Pan Klemens, niechcący téż okazać się zbyt zacofanym w wiadomościach o publiczném życiu, pochwycił z kolei piérwszą sposobność mówienia o burmistrzu ongrodzkim i jego niedołęztwie, o podatkach, brukowaniu ulic i latarniach, a zapuszczając się głębiéj jeszcze w przedmiot swój, wspomniał nawet o potrzebie zaprowadzenia w Ongrodzie wodociągów i urządzenia drewnianych chodników. Potém, w coraz większy wpadając zapał, zawołał:

– Oho! żebym ja tam był w magistracie! napędził-bym ja ich wszystkich i zaraz inaczéj działo-by się u nas w mieście!

Tyrkiewicz, dopijając szklanki bawarskiego piwa, odpowiedział:

– A dlaczego nie mógł-byś zostać radzcą w magistracie? Masz przecie dom własny i jesteś nie gorszym od innych obywatelem miasta. Niech-no tylko osiedlę się tu na dobre i gniazdko sobie urządzę, pomyślimy o tém we dwóch!

Pan Klemens sponsowiał cały z radości, a Helka klasnęła w ręce.

– Szwagierek więc – zawołała – będzie tak samo radzcą, jak pan. Jak to pięknie nazywać się: pani radczyni? Jadziu! nie mówię już teraz inaczéj do ciebie, jak: pani radczyni dobrodziejko!

Pani Jadwiga wyciągnęła rękę do gościa.

– Prawdziwie – rzekła – nie wiem, jak mamy podziękować panu za tę życzliwość, którą pan nam okazujesz!

Matka-modniarka, wyciągając téż chudą rękę swą, z wilgotnemi oczyma powtarzać zaczęła:

– Prawdziwie, nie wiem, jak mam podziękować panu za tę życzliwość, którą pan dzieciom moim…

– O! pani dobrodziejko! ach, pani dobrodziejko! – mówił, obracając się na wszystkie strony Tyrkiewicz – szczęśliwy jestem, doprawdy! cieszę się bardzo! Będę także chciał korzystać… z łaski państwa…

W tém panna Teodora, która przed chwilą wysunęła się z pokoju, wróciła, niosąc na półmisku prześliczną babę, arcydzieło rąk własnych, a za nią, z odkorkowaną butelką wina i kieliszkami na tacy, weszła służąca. Pan Klemens zerwał się z krzesła, porwał butelkę i, śpiesznie napełniwszy kieliszki, a jeden z nich w ręku trzymając, zawołał:

 

– Zdrowie naszego kochanego gościa, pana radcy Laurentego Tyrkiewicza! Daj Boże, abyśmy z sobą w zgodzie i przyjaźni długie lata przeżyli!

– Daj Boże! daj Boże! – powtórzył chór kobiecych głosów.

Tyrkiewicz kłaniał się na wsze strony, uśmiechał się do wszystkich, dłoń do serca przykładał.

– Wiwat! – z całego już gardła krzyknął pan Klemens, jednym haustem wychylając do dna spory kieliszek.

– Wiwat! wiwat! – klaskając w dłonie, zaczęły krzyczéć kobiety, i wśród ich głosów najdonośniéj i najsrebrzyściéj wzbijał się głosik Helki, która téż, jakby na zakończenie owacyi, wyjęła z włosów przywiędłe jaśminy i sypnęła niemi przez stół na gościa. Tyrkiewicz ciężko nieco, lecz szybko, obiegł dokoła stół, i obie ręce dziewczyny pochwyciwszy, ogniście je wycałował. Pan Klemens zaś wcisnął mu w dłonie drugi kieliszek, mówiąc:

– Do pary, braciszku! do pary!

A gdy ten drugi wypitym został za zdrowie panny Heleny, nalał trzeci wołając: Bóg trójcę lubi!

Z trzecim kieliszkiem Tyrkiewicz, stając już na środku pokoju, w bohaterskiéj pozie i z uroczystością wygłosił:

– Zdrowie gospodarstwa! Szanownych i drogich przyjaciół moich!

Nowe dziękczynienia i nowy chóralny okrzyk: – wiwat! – Pan Klemens ściskał gościa w obu ramionach, a Helka skakała dokoła dwóch mężczyzn, klaszcząc w dłonie i krzycząc:

– Nie uduście się tylko panowie! nie uduście się!

Przez całą tę scenę, chuda, blada kobiecina, śmiała się aż do łez i wśród śmiechu wciąż powtarzała:

– Chwała Bogu! chwała Bogu! oto wesoło u nich! oto u nich wesoło!

A panna Teodora, z niedopitém w kieliszku winem, pochyliła się nade mną i do ucha mi szepnęła:

– Oto wesołe zaręczyny moje! A czy pani uważała, jak on przy obiedzie wciąż patrzał na mnie! Do kogo mówił, a na mnie patrzał! Drogi mój! ptaszek mój! orzeł mój!

Oczy jéj błyszczały ogniem tak namiętnym, jakiego nigdy u niéj nie widziałam jeszcze, i zdawało się, że tuż, tuż, rzuci się na szyję człowiekowi, którego wzrokiem pożerała.

Nakoniec skończyły się wiwaty, śmiechy, całowania i klaskania; do pokoju weszła służąca i, z pomocą najętego na ten dzień chłopaka, wyniosła stół wraz z nakryciem; pan Klemens, rozgrzany wrażeniami, trunkiem i sutym obiadem, opadł na krzesło, w kącie pokoju stojące, i sapał ciężko; matka gospodyni domu wysunęła się do sypialni i legła na łóżku córki, a Helenka usiadła przy niéj na ziemi i coś jéj, to z cichym chichotem, to z zasmuconemi minkami, do ucha szeptała.

W bawialni, na staroświeckiéj żółtéj kanapie, pani Jadwiga i pan Laurenty zasiedli we dwoje. Ona, różowa cała, ożywiona niezmiernie, przymilona, mówiła mu coś z cicha, zapytywała go o coś, groziła paluszkiem, to znów zachęcała spójrzeniem przyjazném i poufałym giestem; on, rozparty i w mocno zaniedbanéj pozie, rozrumieniony trunkiem, a może i przedmiotem rozmowy, wciąż ją w rękę całował, a w oczy jéj zaglądał, bił się w piersi, oczy ku sufitowi wznosił i wzdychał…

Panny Teodory nie było, ani w bawialni, ani w sypialni, ani w kuchni. Piérwszy zapewne raz w życiu swojém nie najrzała ona sprzątania naczyń stołowych, nie schowała resztek z obiadu pozostałych, nie utraktowała dzieci przysmakami, dla nich umyślnie przechowanemi. Nie; nie uczyniła dziś tego wszystkiego przez zapomnienie, a może i umyślnie. Myślała zapewne, że dzień ten był świętem jéj, uroczystém świętem, i że ma prawo poświęcić go tylko saméj sobie. Kiedy, wracając do domu, przechodziłam przez dziedziniec, zobaczyłam ją siedzącą w ogródku, w altance z chmielu. Spełniała więc programat, z którym mi się wczoraj zwierzyła. Siedziała samotnie, w miejscu, które przypominało jéj piérwsze otrzymane wyznanie miłości i oczekiwała drugiego.

Godzina minęła; przerwawszy sobie zajęcie jakiéś, spójrzałam przez okno. W altance, pomiędzy gęsto już bujającą jasną zielonością chmielu, migotała brudna zieleń bareżowéj sukni i z lekka kołysała się w zadumie głowa, niepomiernie zolbrzymiona starganemi i spiętrzonemi lokami.

W godzinę jeszcze potém, szeroki promień zachodzącego słońca oblał altankę i rozświecił jéj głębią, a w różowém świetle tém ukazała się wyraźnie siedząca na ławce kobieta w zielonéj sukni, z twarzą rozpaloną i z nieruchomém wytężeniem wpatrzona w błyszczące, jak rubiny, okna oficynki…

Słońce zaszło; przezroczysty zmrok majowego wieczora ogarniać zaczął ogródek; w altance jednak, śród młodych łodyg, owijających wysmukłe pręty, mętnym zarysem szarzała postać kobieca. Była ona samotną i tylko u nóg jéj leżał, w wielki kłąb zwinięty, pstrokaty kundel Filon.

Wtém otworzyły się drzwi oficynki. Laurenty Tyrkiewicz, rozpromieniony, białą chustką pot sobie z czoła ocierając, w cylindrze, niezupełnie prawidłowo na głowę włożonym, zbiegł z ganku i w żywych poskokach wybiegł za bramę.

Wtedy kobieta, siedząca w altance, zerwała się z ławki na równe nogi, stanęła nieruchomo i, z wyciągniętą na przód szyją, za odchodzącym patrzała. Gdy znikł za bramą, długo stała jeszcze, jakby zdumiona i zawiedziona, a potém z wolna przebyła ogródek i do oficynki weszła.

Wiem dokładnie, co się stało późniéj.

Gdy Teodora stanęła na progu małéj bawialni, oboje Końcowie, matka ich i Helka, siedzieli dokoła stołu przed kanapą, rozmawiając z sobą z cicha, lecz z ożywieniem wielkiém. Helka była bardzo różowa i ze śladami łez na twarzy; pan Klemens całował rękę żony, która czule obejmowała jego szyję, a ujrzawszy wchodzącą, z błyskającemi oczyma zawołała:

– Ach, Teosiu, gdzie-żeś była tak długo! o niczém nie wiész! Powinszuj-że Helce! wychodzi za mąż, oświadczył się jéj dziś pan Tyrkiewicz i już są po słowie!

Panna Teodora przyskoczyła do stołu i krzyknęła:

– Nieprawda! Kłamiesz!

– Spytaj się brata – odparła spokojnie pani Jadwiga.

– Naprzód, moja Teosiu – zaczął z powagą pan Klemens – proszę mi do żony mojéj tak niegrzecznie nie przemawiać…

– Co mi tam grzeczność twoja! – wołała kobieta – jeżeli tak dbasz o żonę, dlaczego tak już wcale nie dbasz o siostrę i pozwalasz żonie, aby mi takie kłamstwa w żywe oczy rzucała?

– Jakie kłamstwa? – zaczął pan Klemens – to czysta prawda jest, i trzeba tylko być głupią, jak ty jesteś, aby temu nie wierzyć!

– Helciu, pokaż jéj pierścionek zaręczynowy! – zawołała do siostry pana Jadwiga.

Helka podniosła do góry białą rękę, na któréj błyszczał pierścionek z turkusem. Był to ten sam pierścionek, który pan Laurenty nosił na małym palcu ręki.

Teodora skamieniała na chwilę, lecz wnet zawołała znowu.

– Nie prawda! nie prawda! kłamiesz! kłamiecie wszyscy, dlatego tylko, żeby mnie udręczyć! to nie zaręczynowy pierścionek! ona go tak sobie wzięła! Ukradła może! czy ja wiem?

– Proszę mi zaraz milczéć! – krzyknął pan Klemens. – Jak śmiész mówić coś podobnego o siostrze mojéj żony!

– Daj pokój, Klemensie! to waryatka! – wołała pani Jadwiga.

Helka śmiała się do rozpuku, wołając:

– Nie pierścionek, nie pierścionek ukradłam ja, ale samego jéj narzeczonego!

A modniarka łagodnym i współczującym głosem wtrąciła w chór ogólny:

– Może pani wody trochę napije się… tam na komodzie stoi karafka z wodą…

Kobieta szalała. Ochrypła od krzyku, jakby samę siebie ogłuszyć chciała, wciąż chwytając się za głowę, krzyczała:

– Kłamiesz, jędzo! kłamiesz, ty żmijo! kłamiesz, ty bracie wyrodny! kłamiecie wszyscy!

W téj chwili rozległy się na wschodach gankowych śpieszne kroki męzkie.

– Ot i pan Tyrkiewicz wraca! – zawołała pani Jadwiga i dodała:

– Wiész co, Teosiu, przestań krzyczéć i zapytaj się samego pana Tyrkiewicza, czy mówimy prawdę, albo nie…

Tyrkiewicz stanął w progu. Teodora rzuciła się w kąt najciemniejszy. W całym pokoju zresztą zupełnie już prawie zciemniało. Gość, zasapany od szybkiego biegu, niósł w ręku spore i ozdobne pudełko z cukierkami. Przeszedł szybko pokój i, pomimo grubego zmroku, rozpoznawszy śród obecnych Helkę, postawił przed nią pudełko, a sam nachylił się nad rączkami jéj, które mu podała:

– Państwo kochani! – zawołał, prostując się – na miłość Bozką, dajcie światła! niech napatrzę się na moję przyszłą żoneczkę!

Pani Jadwiga, przepraszając, że zaniedbała obowiązki gospodyni domu, rzuciła się do zapalenia lampy, a Teodora wysunęła się z ciemnego kątka i z oficynki wyszła.

Widziałam ją, jak w zmroku, pędem błyskawicy przebiegła dziedziniec, a po chwili, nad sufitem moim usłyszałam krzyk połączony ze łkaniem:

– Boże miłosierny! zlituj się nade mną!

I nic potém. Przez całą noc panowała na salce cisza zupełna; nie słychać tam było ani jęków, ani płaczu; a gdy nazajutrz wychodziłam około południa na miasto, małe okno, zawieszone nad rozłożystą płaczącą brzozą, szczelnie było zamknięte i za szybami jego migotało tylko ponsowe pierze gilów.

Pan Klemens, wróciwszy z drukarni, posłał siostrze przez służącą obiad i nawet herbatę, którą umyślnie dla niéj urządzić kazał, a potém sam poszedł na salkę i zabawił tam długo. Wyszedł na dziedziniec z miną jakby zmieszaną i zafrasowaną, ale na ganku spotkały go dwie młode kobiety, ujęły po ramiona i, do ogródka zaprowadziwszy, długo przechadzały się tam z nim, szepcąc mu i chichocąc ze stron obu. Około wieczora, Tyrkiewicz przyjechał z dwiema miejskiemi dorożkami, i całe towarzystwo zabrał z sobą na zamiejską przejażdżkę. Dzieci nawet pojechały i Filon za dorożkami pobiegł.

Późno już było, a Końcowie nie wrócili jeszcze, bo z przejażdżki zajechać mieli do ciotki narzeczonego. W zagrodzie całéj panowała cisza zupełna, przerywana tylko nuceniem młodéj służącéj, szyjącéj przy małéj lampce w kuchni oficynki, i żałosném miauczeniem białego kotka, siedzącego na poręczy ganku, gdy do pokoju mego weszła panna Teodora. Miała na sobie znowu dawną swą czarną sukienkę, a włosy jéj, niedbale w jeden warkocz splecione, nie kręciły się już nawet w dawne nad czołem loczki. Przez upłynioną dobę postarzała o lat dziesięć. Policzki jéj obwisły i pomarszczyły się, źrenice przygasły, ręce drżały widocznie.

– Przyszłam pożegnać się z panią – rzekła cichym bardzo, bezsilnym głosem – jutro wynoszę się z salki…

Zdziwiła mię wiadomość ta. Myślałam z razu, że w żalu i urazie dobrowolnie opuszcza dom brata, i chciałam perswadować jéj, aby tego nie uczyniła.

Uśmiechnęła się gorzko.

– Zapewne – przerwała mi – gdybym mogła, została-bym.. choć życie było-by mi tu dwa razy jeszcze cięższe, niż wprzódy; ale… tułaczka po świecie… straszna, głód… jeszcze straszniejszy, i tak przywykłam do ścian tych rodzicielskich… została-bym już do końca, daj Boże, prędkiego… ale nie mogę! wyprawiają mię ztąd… Matka panny młodéj na salce mieszkać będzie…

Coś, jakby spazm płaczu, jękło w jéj piersi; lecz zaraz potém, tym samym, co wprzódy, bezdźwięcznym szeptem, mówić zaczęła:

– Brat powiedział, że mogę jeszcze miesiąc tu pomieszkać… aż do ich ślubu, a należność moję, te trzysta rubli, wypłaci mi, kiedy zażądam, choć-by zaraz… Otóż ja jutro pieniądze wezmę i wyniosę się. Nie chcę już więcéj im na drodze stać, niech już sobie zaraz zabierają ten kątek… miesiąc piérwéj, czy późniéj, wszystko jedno… a może i lepiéj, że z nim się już nie spotkam; bo choć mu z całego serca przebaczyłam, ciężko-by mi było teraz na niego patrzéć!…