Za darmo

Czternasta część

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Boże-ż mój, Boże!… dom jak grób… ojciec nikogo, prócz mnie, przy sobie nie znosi, leży i stęka, albo swarzy się i wyrzeka, a ja przy lampce osłoniętéj siedzę i szyję… szyję… aż mi kark od nachylania, a palce od trzymania igły zdrętwieją, i po godzin kilka ust nie otworzę… Takie było życie moje, dopóki żył ojciec; ale sześć lat temu umarł on, i oto po śmierci jego właśnie dowiedziałam się, że mi na drugie imię czternasta część!

– Jakże to było?

– Oto tak: na kilka miesięcy przed śmiercią swoją, ojciec zaczął mi często swoję szczególną łaskę okazywać. Patrzy się, bywało, na mnie długo, długo, a ja widzę, że oczy jego robią się smutne i inne jakiéś, niż zwykle bywały. Raz, kiedy Klemens z wieczorynki jakiéjś do domu przyszedł, ojciec swarzyć się zaczął, że nigdy w domu nie siedzi. „Ty tam hulasz sobie, a tu przy gospodarstwie i przy mnie chorym siostra zawsze jedna! Dziewczyna zamęczy się! ” Tak mnie, pani droga, rozczuliły te słowa ojcowskie, żem z płaczem do łóżka jego przypadła, i ręce jego całować zaczęła, i mówić, że nie jest to mi męką żadną, kiedy ojca rodzonego doglądam. Wtedy, pani moja, ojciec mnie, piérwszy raz w życiu, za szyję objął, głowę moję do piersi swojéj przycisnął, a Klemensowi powiedział: „Tylko ty mi, po śmierci mojéj, siostry nie skrzywdź”. Kiedy sobie teraz tę chwilę przypominam, do oczu mi łzy idą, i z żałości, i z radości. Żal mi ojca, który, choć twardy był i srogi człowiek, wykrzyczał i wyszturchał nieraz, aleć zawsze ojcem rodzonym i kochanym mi był; ale téż i raduję się, gdy pomyślę, żem przecie mu dogodzić snadź potrafiła, kiedy w ostatnich dniach życia swego okazywał mi on takie ojcowskie serce, a przed samą śmiercią, i nic już mówić nie mogąc, rękę swą na głowie mojéj z błogosławieństwem położył i, patrząc na twarz moję wynędzniałą od smutku, pracy i niespania, zapłakał. Klemens żałował téż ojca, niéma co powiedziéć, żałował bardzo! kiedy do trumny go kładli, jak bóbr płakał, i na grobie mu śliczny krzyż z blaszaną tablicą i pięknym napisem postawić kazał. Prędzéj przecież łzy jego oschły, niż moje, i nic dziwnego! Całe Boże dnie i wieczory na mieście przepędzając, to w pracy, to w towarzystwach, rozrywki miał i nadzieje różne, których dla mnie… nie było. Jakoż w rok potém, zaledwie żałobę zdjął, już i ożenić się zamyślił. Cieszyłam się z zamysłu tego. Brata na ręku moim wyhodowałam, on mi jeden rodzonym krewnym na świecie pozostał, szczęścia jego pragnęłam. Ale, kiedy Klemens powiedział mi, z kim chce się żenić, pani droga! ledwie nie zemdlałam! Córka modniarki! rozhukana, rozbawiona, do pracy niezwykła, a kokietka! Z początku perswadować mu zaczęłam, a potém i gniewać się na niego za ten głupi wybór, który on zrobił. I miałam racyą! O, zobaczy pani, jak tu dłużéj pomieszka, kogo to on wziął sobie, i jaką to lalę wprowadził do rodzicielskiego naszego domu… Dość powiedziéć, że zaczęliśmy kłócić się z bratem. Raz w kłótni powiedział mi on: – „Jeżeli ci kobieta, którą ja za żonę biorę, nie w guście, możesz manatki swoje zabrać i iść sobie w świat!”

We mnie, na słowa te, zawrzało wszystko. „Dobrze – mówię – pójdę, ale oddaj mi to, co mi się po rodzicach należy… połowę tego, co warte domowstwo to i całe w niém gospodarstwo”. Klemens aż zaśmiał się ze złości i krzyknął: Połowę! figa ci nie połowa ojcowskiego majątku! Kobietą jesteś, siostrą, nie bratem… czternasta część należy ci się, nie zaś połowa!” „Kłamiesz – mówię – czy to nas czternaścioro było u rodziców? Dwoje nas tylko było, i ja takie samo dziecko matki i ojca naszego jak i ty!” Klemens wciąż śmiał się. „No – rzekł – idź do ludzi i pytaj się ich, kiedy mnie nie wierzysz!” Byłam na brata gniewna i rozżalona, poszłam do ludzi. Naraili mi ludzie adwokata pewnego, bardzo uczonego i uczciwego człowieka. Opowiedziałam mu rzecz całą. Wysłuchał mię i pyta: – „Czy ojciec pani zostawił rozporządzenie jakie?” Powiedziałam, jak było. Ojciec nie myślał nigdy o robieniu testamentu. Pan adwokat uśmiechał się, kiedy mu to mówiłam. „Ojciec pani – powiedział – nie znał widać prawa spadkowego, panującego u nas, albo téż, jak najczęściéj bywa, mniéj dbał o córkę, niż o syna. Brat pani ma słuszność. Jeżeli ojciec rozporządzenia żadnego nie zostawił, należy się pani czternasta część spadku po nim… i niéma co o tém mówić! ” Ale! niéma co mówić! Ja uszom moim wierzyć nie chciałam. – „Panie drogi! – zawołałam – dlaczegoż to tak?” „Prawo jest takie” – odpowiedział. – „Panie drogi! – mówię – brat edukacyą otrzymał, w szkołach był, rzemiosła korzystnego wyuczył się… a ja nic!” Pan adwokat odpowiedział mi: – „Taki to już obyczaj”. Ja znowu na to: – „Lata moje młode terałam nad choremi rodzicami i gospodarskim zachodem, dobra i dostatku w domu przysporzyłam, kiedy on bawił się sobie, hulał, a co zapracował, to na swoje własne przyjemności używał… czemuż to zawsze i wiecznie taka pomiędzy nami różnica?” Pan adwokat odpowiedział: – „Tak to już, proszę pani, świat ustanowił”. Wróciwszy do domu, cała w łzach tonęłam. Nie za tą już połową spadku łzy mi płynęły, ale niesprawiedliwość, któréj doznałam, sztyletem zanurzyła mi się w sercu. Srogi żal uczułam i do ojca, i do prawa, i do obyczaju, i do całego świata. Dlaczego ojciec dbał więcéj o brata, niż o mnie? dlaczego téż i prawo, i obyczaj, i serce ojcowskie, i świat cały, wyznaczyli mi czternastą część we wszystkiém, ale to we wszystkiém, i w familii, i w edukacyi, i w swobodzie, i w szczęściu, i w majątku? No, czternasta część, to czternasta część! niéma co o tém i mówić! jak powiedział pan adwokat. Poszłam do brata i zapytałam się go, ile tam wynosi ta moja czternasta część. Powiedział, że wedle ocenienia majętności całéj, zrobionego zaraz po śmierci ojca, należy mi się trzysta rubli. A kiedy mu na to śmiechem w oczy parsknęłam, i razem téż wielkim płaczem się zaniosłam, zawstydził się, czy téż rozczulił i, wziąwszy mię za rękę, rzekł: – „Jeżeli zostaniesz przy mnie, nigdy nędzy nie zaznasz. Będziesz sobie na salce mieszkać i z nami razem jadać. Od twoich zaś trzystu rubli procent ci płacić będę… siostrą mi jesteś. Żonie przykażę, żeby dobrą dla ciebie była”. Zostałam. I cóż miałam uczynić? Drogie mi ściany rodzicielskiego domu i ogródek ten, memi rękoma skopany i zasadzony, i ta altanka z chmielu, i wszystko, na co oczy moje od dzieciństwa patrzały, i do czego serce przyrosło… Zostałam i mieszkam na salce, do stołu braterstwa siadam, w gospodarstwie im i w hodowaniu dziatek pomagam… Zdaje się, że nie źle mi być powinno… a jednak… ot, jak pani pomieszka tu dłużéj, to zobaczy, co się tu u nas dzieje… Powiem pani szczerze, dwie rzeczy tylko przy życiu mnie utrzymują: dzieciaki te braterskie, które tak samo, jak kiedyś brata, na ręku moich hoduję i – nadzieja, że jeszcze zaświeci dla mnie ta gwiazdeczka szczęścia, która kiedyś zaświeciła była, i – zgasła. Ot, taką jakąś czasem pewność mam, że jeszcze zaświeci, i czekam!

Skończyła mówić i, splotłszy na kolanach drobne, spracowane ręce, patrzała w przestrzeń nieruchomym wzrokiem. W naiwnych, bławatkowych oczach jéj kręciły się łzy, ale na zwiędłych, choć kształtnych jeszcze wargach, zawisł uśmiech – objaw wytrwałéj, żyjącéj jeszcze w sercu nadziei; czoło jéj sfałdowało się w mnóztwo zmarszczek i szczególną utworzyło sprzeczność z spadającemi na nie figlarnemi kędziorkami włosów i żywemi rumieńcami, które okrywały policzki. Twarz ta posiadała tę szczególność, że wyglądała zarazem staro i młodo. Steranie objawiało się w niéj obok świeżości, gorycz i żałość – obok nieznikłych złudzeń i nadziei, zmęczenie życiem, – obok przechowanéj dotąd, dziecięcéj niemal, naiwności.

Po chwili, zaczęła opowiadać mi o zajęciach swych, gustach, codziennych zwyczajach, i zapraszała mnie, abym przyszła na salkę zobaczyć ptaki jéj i roboty. Chętnie przyrzekłam, że odwiedzać ją będę, i wzajem prosiłam, aby zaglądała do mnie czasem; a gdyśmy tak rozmawiały, na dziedzińcu zabrzmiał głos kobiecy, dźwięczny i donośny:

– Teosiu! Teosiu!

W téjże chwili, za otwartém oknem stanęła młoda i piękna kobieta, brunetka, z ognistém, złotawém okiem, wysoka, silnie zbudowana, strojna w kapelusik z białém piórem, kosztowny, lecz trochę śmieszny, bo pióro, dla lepszego wykazania całéj jego długości, postawioném było niemal pionowo, co kapeluszowi nadawało pozór rycerskiego szyszaka.

Znałam już trochę panią Jadwigę Końcową, to téż podeszła ona do okna mego i bardzo uprzejmie rzekła:

– Przepraszam panią za śmiałość moję, ale… chciałam dowiedziéć się, czy niéma tu Teosi?

Zauważyłam, że, na głos i widok bratowéj twarz panny Teodory drgnęła nerwowo i okryła się wyrazem złośliwego rozjątrzenia, którego wprzódy w niéj nie spostrzegłam.

– Jestem tu – odkrzyknęła – no, jestem! albo co?

– Idź popilnuj obiadu w kuchni, bo ja do miasta wychodzę!

– Ani myślę! – zawołała panna Teodora, rumieniąc się gorąco – mam inną robotę! Klemensowi koszulę szyć muszę. Pilnuj obiadu sama. Teraz nie pora na spacery!

Złotawe oczy Końcowéj zaiskrzyły się. Zdaje się, że gdyby nie obecność moja, powiedziała-by coś ostrego. Wstydziła się jednak kłótni jawnéj i, wzrokiem przebijając siostrę męża, jak sztyletem, drżącym od hamowanego gniewu głosem rzekła:

– To może choć dzieci popilnujesz… jeszcze tam na nie kipiątek w kuchni wyleją…

Teodora zerwała się z krzesła, jak sprężyną ruszona.

– Dla Boga! – krzyknęła – toś ty dzieci w kuchni zostawiła! Ani chybi, Janka mi oparzą, a Maniusię ze stołu zrzucą, jak roku zeszłego… O! Boże mój! dzieci w kuchni same…

I zapominając nawet o pożegnaniu mię, rozrumieniona cała i piorunujące spójrzenia na bratową rzucając, wybiegła.

Pani Klemensowa pozostała jeszcze chwilę pod mojém oknem. Do mieszkania mego wejść nie chciała.

– Jeżeli pani pozwoli, odwiedzimy ją późniéj, razem z mężem. Teraz nie mam czasu. Iść muszę po sprawunki różne z siostrą, która na mnie czeka; nie dla siebie kupować będę, o! nie! ja nigdy dla siebie nic nie kupuję! alboż my możemy, w stanie naszym, wydatki jakie robić? Ale matka moja zajmuje się szyciem sukien i strojów damskich, a my z siostrą kupujemy jéj zawsze fasony wszystkie i dodatki: pióra, kwiaty, wstążki. Trzeba-ż matce dopomódz! Czy pani tu, w Ongrodzie, suknią tę kupowała? Śliczna materya…

 

Suknie wszelkie zajmowały ją widocznie, ale zajmowało ją téż i co innego jeszcze. W bramie dziedzińca znajdująca się fórtka otwartą była na oścież, za nią rozległy się parę razy męzkie kroki przechodniów. Za każdym razem Końcowa oglądała się żywo, machinalnie poprawiała na sobie jedwabną zarzutkę, a oczy jéj nabierały gorętszego połysku. Zalotność uderzała w kobiecie téj od piérwszego na nią spójrzenia. Znać téż w niéj było pewien przebiegły i chytry sprycik, a także ostrość usposobień, osłoniętą słodyczą, na którą się siliła. Piękne, ponsowe, wydatne jéj wargi, drgały od chwili do chwili nerwowemi uśmieszkami, to znowu układały się w zarys pełen goryczy. Rzucało to na fizyognomią jéj wyraz męczącego i chorobliwego niepokoju.

Jakoż, w piérwszéj już téj dłuższéj rozmowie ze mną, skarżyła się, że pracy w domu ma bardzo wiele i że dotąd jeszcze przyzwyczaić się do niéj nie może. U matki swéj pracy nie miała żadnéj prawie, i przed zamążpójściem bawiła się doskonale. Teraz mąż… dzieci… gospodarstwo… niepodobna już myśléć o własnych przyjemnościach, i jakkolwiek ciężko to trochę tak żyć po mieszczańsku, cóż jednak robić? Kto już raz z kamieniem u szyi w wodę rzucił się, ten tonąć musi!

Ręce jéj jednak, dość białe i delikatne, nie nosiły na sobie zbyt widocznych śladów pracy, o któréj mówiła, a strój kosztowny i pretensyonalny, zdradzał owszem bardzo pilną myśl o przyjemnościach własnych.

Z rozmowy téj wyniosłam przekonanie, iż Jadwiga Końcowa uważała się za ofiarę niestosownego ze wszech miar zamążpójścia, i że, wszechwzględnie czując się niezadowoloną, siostry męża szczególniéj nienawidziła głęboko i namiętnie. Widać to było z ostrych blasków, które przy wzmiankach o niéj rzucały jéj oczy, i z kilku słów, które wymówiła.

– Czy uwierzy pani temu, iż Teosia myśli jeszcze, iż jest młodą i ładną… Miała kiedyś narzeczonego jakiegoś… różnie ludzie mówili o tém… porzucił ją, a ona wciąż myśli, że wróci jeszcze do niéj… chyba-by rozum postradał!…

Zaledwie pani Klemensowa wyszła za bramę, pod okno moje przybiegła panna Teodora.

– A co? – szeptała – widziała pani, jaka wystrojona! czy to na nasz stan? ale Klemens przepada za nią i oddaje jéj na stroje połowę swego zarobku i dochodu z domu. Ale nie dość tego! I siostrzyczkę swoję jeszcze za jego pieniądze stroi, a mnie szklanki herbaty i kawałka bułki żałuje… Poszła dla matki sprawunki robić? O! już co za matką i siostrą swoją, to prawda, że przepada, i wszystko-by im z domu mężowskiego oddała. Będą z siostrunią za sprawunkami latać i ludziom na oczy nawijać się. Ręczę, że tam gdzieś oczekuje na nie Ernest Robek, ten metr tańców, co tu obok mieszka, i że razem spacerować będą… Ten Ernest Robek, młokos, frant, niby to do siostry jéj, Helki, umizga się, ale to parawanik tylko, a w saméj rzeczy…

Tu śpiesznie bardzo odbiegła od okna, i malutką dziewczynkę w błękitnéj sukience zniósłszy ze wschodów gankowych, poniosła ją do ogródka. W ogródku usiadła wśród zagonów, usianych warzywem, i poczęła rwać sałatę; pomiędzy gęstemi makami siedziała mała Maniusia, z drugiéj strony starszy o parę lat, Janek, budował na ścieżce domek z piasku i kamyczków; wkrótce przywlókł się do ogrodu wielki kundel pstrokaty, małe białe kocię wysunęło się z pośród zieleni, i para gilów, siedzących dotąd na gałęzi brzozy, pod ścianą domu rosnącéj, wleciało do ogródka i usiadło na szerokim krzewie koralowego bzu.

Długo potém, w cieniu krzewu tego, słychać było dźwięczny głosik panny Teodory, wciąż o czémś prawiącéj dzieciom, szczebiot dwojga dzieci, głośne pocałunki, miauczenie kotka, wesołe poszczekiwanie psa, i zawzięte gwizdanie gilów, kąpiących w słońcu szkarłatne swe pierze…

Ładnie i wesoło było wtedy w ogródku, ale całkiem inne sceny rozegrały się w rodzinie Końców za raz następnego wieczora.

Widziałam przez okno, jak o zmroku panna Teodora, znalazłszy brata samego na dziedzińcu, długo mu o czémś szeptała, a on słuchał jéj nieruchomy, stroskany, w ziemię posępnie wpatrzony, i grubą, ciemną ręką, targał bujnego rudego wąsa. Potém, gdy wszystko uciszyło się na dworze, w oficynce, w któréj mieszkali Końcowie, wybuchła wrzawa dwóch głosów. Męzki głos był basowy, gruby, porywczy; kobiecy zanosił się przeraźliwie i wpadał w piskliwe tony.

Była to zawzięta kłótnia małżeńska, w któréj jednak ostatnie słowo otrzymała kobieta, bo głos męzki miękł stopniowo, łagodniał, odzywał się coraz rzadziéj, aż z łajania i wyrzutów przeszedł wyraźnie w prośby, czy przeprosiny. Potém w oficynie uciszyło się wszystko, a pan Klemens biegł śpiesznie na salkę, w któréj mieszkała siostra jego; zabawił tam krótko, lecz, gdy wyszedł, nad sufitem pokoju, w którym siedziałam, rozległ się głośny płacz panny Teodory.

Nazajutrz, gdy wychodząc z domu, spotkałam ją na dziedzińcu, oczy miała zabrzękłe od płaczu i z cicha skarżyć mi się zaczęła:

– Widzi pani! tak to zawsze! czyj grzech, a moja pokuta. Ostrzegłam go wczoraj, co do tych spacerów jéj, i co do tego Robka. Z razu rozgniewał się na nią, a mnie dziękował, bo strasznie jest zazdrosny; ale potém, gdy z nią porozmawiał, tak mu się wykłamała, tak go sobie ujęła, że przyleciał do mnie, jak szalony, i złajał za to, że to niby plotki na żonę jego robię i potwarze rzucam… I tak bywa zawsze…

Uczyniłam jéj uwagę, że lepiéj-by może było, żeby przestała całkiem wdawać się w sprawy małżeńskie i zwracać uwagę brata na postępowanie żony. Zarumieniła się gorąco i zawołała:

– Niedoczekanie jéj, żebym ja na grzechy jéj patrzała i milczała. Obchodzi mię przecież honor i spokój brata rodzonego; ale, gdyby i nie to, czy ona mnie mało zawsze nakrzywdzi? Wyśmiewa mnie przed kim może, ogaduje: to, żem z panem Laurentym romans miała, to, że on mnie porzucił, to, żem stara i brzydka… A skąpi mi wszystkiego, zamyka przede mną w domu wszystko, jak przed złodziejem… nieraz to i umyślnie wleje mi wody do rosołu, albo herbatę czém brudném zmąci i, kiedy jeść, albo pić nie mogę, w żywe oczy mi mówi, żebym darowanemu koniowi w zęby nie patrzała, że na łasce u nich siedzę, to wszystko mi dobrém być powinno… Bratu krzywdę moję przebaczyłam, ale jéj… przebaczyć i pobłażać! nigdy! Cudza mi jest! do naszego domu przybłęda! Wyszła za Klemensa dlatego, żeby dostatek miéć, a teraz obdziera go i oszukuje!…

Chciéć pogodzić dwie te kobiety, zmuszone jednak wciąż żyć razem, było-by tém samém, co chciéć pogodzić wodę z ogniem. Nienawidziły się. Zkąd pochodziła nienawiść ta? ze sprzeczności może dwóch natur, całkiem odmiennych, a koniecznością do jednego miejsca przykutych, z drobiazgów codziennego życia, z niczego i ze wszystkiego.

Wynikały ztąd nędze moralne, drobniutkie, ale nieustanne i których ciężar główny spadał na tę, co w sercu gospodarza i pana domu, zajmowała miejsce mniejsze.

Pani Klemensowa, młoda, piękna, ze swą wspaniałą kibicią i ognistém, zalotném okiem, znosiła niekiedy grubiańskie napady zazdrości, lub skąpstwa męża; ale w gruncie panowała nad nim wszechwładnie, i ze wszystkich starć i zajść rodzinnych wychodziła zawsze zwycięzko. Wyrzuty, łajania, upokorzenia i prywacye wszech rodzajów, dostawały się w udziele małéj téj istotce, o różowéj twarzy i gęsto zbrużdżoném czole, która, samotnie na salce swéj siedząc i cierpiąc srodze, z wytrwałością niezmordowaną marzyła o lepszéj przyszłości.