Za darmo

Australczyk

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Rodziców nie mam oddawna, rodzeństwa nie miałem nigdy!

– Aha! więc z dawnem życiem aus! Tak najlepiej. Im mniej rozmaitych węzłów łączy człowieka z innymi ludźmi, tem on jest swobodniejszy i z tem szerszym rozmachem może żyć i pracować…

– Z taką zasadą ożeniłeś się?

– A, no! Czy ja wiem… Zasady – to jedno, a ułomność człowiecza – to drugie. Zakochałem się.

– Dużo wziąłeś?…

– Posagu? Ani szeląga. Guwernantką była, zkądciś tam, z naszych stron sprowadzoną… Biedniusieńkie to było, smutne, dobre, ciche, milutkie… Tam, gdzie była, siedziałem przez całą zimę… dla interesów… Patrzyłem na nią, patrzyłem i raz, dwa, trzy, ożeniłem się. Ot i cała historja! A teraz, przez dwa lata, byłem z nią wszystkiego razem może ze sześć tygodni… Syna to jeszcze wcale nie znam…

– Syna już masz!

Zaśmiał się tak szeroko, że z za bujnego wąsa ukazał się szereg zębów zdrowych, silnych, białych, jak kość słoniowa.

– Mam! – odpowiedział.

I śmiejąc się jeszcze, mówił:

– To mój niepoznawalny… bo od roku już dążę do poznania go i dopiąć tego nie mogę. Teraz miałem już wprost tam pojechać, aż tu, traf! przynoszą mi jak na półmisku interes, bardzo świetny… dwa domy za bezcen i z wielką przyszłością!… Takiej afery opuścić niepodobna, to rzecz kapitalna… Znowu więc sentymenty na stronę! Co robić? Na to życie!

Gładził dłonią brodę, zamyślił się i machinalnie powtórzył parę razy:

– Życie… życie…

Wzrok jego już zaczynał cofać się wgłąb mózgu, gdzie przewijało się mnóstwo myśli obcych temu, co go otaczało. Z roztargnieniem, które było połowiczną obecnością na miejscu, na którem stał i rozmawiał, a połowiczną w tych, gdzie wznosiły się domy, które kupował, mówił jeszcze:

– Tułacze życie… i niech djabli wezmą jakie kłopotliwe! Mam w głowie furę pomysłów, na plecach furę zajęć… Trzeba siebie tęgo w garści trzymać, aby nie oszaleć, na szczęście nerwy mam żelazne… Ogniska rodzinnego nie znam… już i zapomniałem jak wygląda spokojność, albo swoboda… Gdzie tam! ani jednego dnia swobodnego, takiego, któryby całkowicie do mnie należał! No, kiedyś się to przecie skończy…

– Kiedy? – zagadnął Roman.

– Czy ja wiem! jak postarzeję! Powrócę wtedy do Kaniówki… która już jest prawie zupełnie moją, bo dwóch braci spłaciłem… Ale to na starość… Spokojność, swobodę, gniazdo rodzinne, życie rodzinne, na koniec życia… pour la bonne bouche. Tymczasem, trzeba pracować, trzeba pracować…

– Aby do dziesięciu dobić? prawda?

Zaśmiał się.

– A no! zapewne, czemużby nie? jeżeli tylko można… Na tem świat teraz stoi…

– Spodziewam się, że mię odwiedzisz…

Zmieszał się, pomyślał trochę.

– Wątpię, chciałbym bardzo, ale wątpię. Nie wyobrazisz sobie nawet, ile mam do czynienia. Tydzień już tu bawię, a jeszcze nie zrobiłem połowy tego, co trzeba. Wizyt oddaję mnóstwo, ale takich tylko, które są potrzebne, rozumiesz? dla interesów. U baronowej bywam, bo krewna blizka i… baron jest mi potrzebnym…

– Wzgląd drugi ważniejszy zapewne od pierwszego – uśmiechnął się znowu Roman.

Domunt jakby obudził się ze snu.

– Ale nie! Proszę cię, nie bierzże mię znowu za takiego już materjalistę… Owszem, owszem, chciałbym nieraz bardzo, ale czasu nie mam… Do ciebie, naprzykład, wpadłbym z rozkoszą, choć na chwilę… a gdybyśmy tak zeszli się na cały wieczór, we dwóch… o dawnych czasach, o Kaniówce, o różnych tam rzeczach naszych, pogawędzić… dobrzeby było, co? Może i ukradnę kiedy parę godzin! Ale nie, nie, nie będę mógł, z pewnością nie będę mógł… Czasu zabraknie… Żałuję bardzo, ale czasu mi zabraknie… Co robić? Na to życie!

– Co robić! – powtórzył Roman – któżby się spodziewał, że ty także, Marceli, wyraz ten powtarzać musisz…

Zadziwił się bardzo.

– A toż czemu, mój drogi! Więcej niż ktokolwiek, wierzaj mi, więcej niż ktokolwiek inny powtarzać go muszę! Niewolnikiem jestem… Do ciężkiej taczki zaprzężonym… Gdyby mi się udało choć jeden cały tydzień z żoną spędzić, mego niepoznawalnego poznać i uścisnąć – rad byłbym… potem znowu marsz… na drugi koniec świata.. Ahaswerus!

– Argonauta! – poprawił Roman.

Domunt głowę podniósł.

– A no tak, jeżeli chcesz, Argonauta!… Czyż kiedykolwiek ludzie robili co innego, oprócz pływania po runa złote? Wszystko do tego dąży, mój kochany, wszystko! Runa złote pod postaciami rozmaitemi! Ztąd królestwa, wojny, wielkie miasta, odkrycia, wynalazki…

– Miłość – z lekką ironją wtrącił Roman.

– Naturalnie, o tyle cenna, o ile rozkoszy dostarcza… Potęga, rozkosz – dwie osie świata… potrzeba jej światu coraz więcej, coraz więcej, coraz więcej… Dziś więcej, niż kiedykolwiek, i do tego przystosować się trzeba koniecznie, bo inaczej krach! Trudno czasem, ciężko, głowa pęka… ale trzeba… Na to życie!

W salonach zapanował ruch wielki. Powstawano z miejsc i łączono się w pary, które łańcuchem długim, krętym, szeleszczącym jedwabiami, szemrzącym rozmowami, skierowywał się ku ogromnej, naoścież otwartej sali jadalnej. Wkrótce Domunt i Roman, ze zwieszonemi u ich ramion istotami strojnemi i świetnemi, zajęli miejsca w tym łańcuchu, dość daleko od siebie, bo Domunt, już prawie miljoner, znajdował się bliżej początku, Darnowski, jeszcze skromny urzędnik, bliżej końca.

W parę godzin później wielki apartament baronowej był już pustym i prawie zupełnie ciemnym. Do saloniku z parawanikiem chińskim i lampą, palącą się pomiędzy palmami, lokaj wniósł na tacy dwie filiżanki mocnej herbaty i postawiwszy je na stole, odszedł, cicho stąpając po kobiercu.

– Może napijesz się herbaty, Romanie; po takiem zmęczeniu, to orzeźwia… Czuję się bardzo zmęczoną. Jestem nadzwyczajnie rada z dzisiejszego wieczoru, udał mi się, jak może nigdy… ale czuję się bardzo zmęczoną… Czy widziałeś, jak przy wieczerzy podziwiano moje kosze poziomek i czereśni… w tej porze je mieć, to nie łatwo! Księżna powiedziała mi dziś, że nikt nie ma takich pięknych kwiatów, jak moje; szczególniej passi-flora wprawiła ją w zdumienie… Ale czuję się zmęczoną i wiesz co? teraz, gdy wszystko już minęło, udało się, dzięki Bogu, ucichło, znowu mi płakać chce się… Niema już mego biedaka! Mogę rozrywać się i bawić, jak mi się podoba, nie wskrzesi to go ani na chwilę! Biedny, kochany, dobry mój kakadu, nie wstanie no już nigdy, nie przemówi! Chodź, zobacz, popatrz trochę na tego nieboszczyczka mego!

Poprowadziła go do stojącej na marmurowym postumencie trumienki szklanej, w której, pod wieczkiem przezroczystem i w bronz oprawnem, na białych atłasach i koronkach leżała papużka nieżywa, z czerwonemi skrzydłami, z szarym czubem nad głową, z garbatym dziobem, żałośnie opadłym na pierś puszystą.

– Zabalsamowany – szepnęła baronowa. Kiedym wróciła, żył i był zdrów zupełnie; podskakiwał, podlatywał, gawędził ze mną nieustannie, jakby nie posiadał się z radości, że zobaczył mię po niewidzeniu długiem. I tak było najpewniej, bo był ogromnie, szalenie przywiązanym do mnie. Nazajutrz, nagle, nie wiedzieć od czego zachorował i w kilka godzin… w kilka godzin…

Nie mogła dłużej powstrzymać się, a przyłożywszy chustkę do oczu zwilżonych, zaraz szeptała dalej:

– Ty go nigdy bardzo nie lubiłeś i zblizka nie znałeś! Gdybyś wiedział, jakie to było miłe, rozumne, przywiązane stworzonko. Nadewszystko przywiązane! Biedny, dobry mój kakadu! Sześć lat go miałam, ileż godzin spędziliśmy we dwoje tylko, w tym samym pokoju. Bawił mię i… pocieszał! Gdy umarł, powiedziałam sobie zaraz, że pozostanie tu na zawsze, kazałam go zabalsamować, zrobić tę trumienkę i niech sobie śpi tutaj, pod mojem okiem, a w testamencie napiszę… muszę przecież kiedykolwiek napisać testament… aby go razem ze mną… ze mną…

Znowu łzy, cisnące się do oczu, mowę jej przerwały. Z chustką przy oczach, umilkła.

Roman spoglądał to na zwłoki papużki, nieruchomo spoczywające pod szklanem wieczkiem, na białym atłasie; to na kobietę trochę otyłą, w białej mantyli, zarzuconej na gors obnażony, z ogromnym trenem aksamitnym, który leżał za nią, na wzorach kobierca, z pękiem piórek strusich we włosach bardzo jasnych i szmatką batystu przy oczach. Śmiać mu się chciało i litość go brała. Z uśmiechem powściąganym, ale tonem pocieszającym, mówić zaczął:

– Ale jakże można! jak można tak bardzo martwić się z powodu tak błahego! Stworzonko było… przypuśćmy… bardzo miłe… ależ czy podobna, aby strata jego przyprawiać mogła o taki smutek… o łzy…

Nie mógł dłużej mówić, bo czuł, że się roześmieje i że wobec kobiety płaczącej byłoby to nieprzyzwoitem, albo nawet i niedobrem. Ona jednak w dźwięku głosu dosłyszała śmiech tłumiony i odejmując chustkę od oczu, spojrzała na niego wzrokiem oschłym nagle i błyszczącym.

– Smiejesz się! Masz mię za warjatkę! Nie rozumiesz, jak można tak pokochać papużkę, aby po niej gryźć się i płakać! Zapewne! Dobrze ci to mówić, kiedy jesteś sam szczęśliwy i masz jeszcze wszystko przed sobą! Ja, cóż? Co ja mam? jakie moje życie? Co mię czeka?

Szybko postąpiła kilka kroków, usiadła na jednym z ulubionych foteli, wzięła ze stołu filiżankę herbaty, a drugą Romanowi podała:

– Usiądź przy mnie i napij się herbaty… Mam podniebienie spieczone i gardło wyschłe od gorąca i mówienia… Wcale niepotrzebnie dziwisz się, że ja tak bardzo żałuję mojego kakadu i gdybyś kiedykolwiek zastanowił się nad mojem życiem, zrozumiałbyś pewno, że to nie jest żaden idjotyzm… Ale któż, choćby i najlepszy, zastanowi się kiedy nad czyjem życiem, zajrzy do czyjego serca? gdzie tam! Każdy dla siebie tylko żyje, już ja to wiem bardzo dobrze. I ty tak samo. Choć nieraz widziałeś i słyszałeś różne rzeczy, choć i sama ci o nich mówiłam, masz mię za kobietę szczęśliwą, prawda? Naturalnie, jestem bogatą, na stanowisku, mam wygody, zbytki, stosunki… czegóż więcej potrzeba? Otóż widzisz, potrzeba, potrzeba…

Porywczym ruchem postawiła na stole filiżankę w połowie wypróżnioną i splatając na kolanach ręce drobne, pełne pierścieni, od ciasnych rękawiczek i gorąca zaczerwienione, mówiła prędko, prawie gorączkowo, że przecież Roman wie bardzo dobrze, jakiem jest jej życie domowe, ile musi znosić i jak nie ma żadnej pociechy od męża, ani od dzieci. Baron zaniedbuje ją od niepamiętnych już czasów, a czyni to nietylko dla dyplomacji, którą wszyscy poczytują za jego jedyną pasję. Myli się każdy, kto myśli, że metresy barona są dla niej tajemnicą. Miał je, ma i mieć będzie, wie o tem dobrze i nie byłoby to dla niej udręczeniem żadnem, gdyby nie sprawiało upokorzenia. Upokarza to ją, ale i o to mniejsza! Z baronem od bardzo dawna zamieniają sześć słów na dzień i ani on, ani ona nie doświadczają do rozmów obszerniejszych ochoty najmniejszej. To bardzo dobrze… to nawet daleko lepiej, niż gdyby ją, broń Boże, amorami swemi, albo towarzystwem swojem prześladował. Ale trzeba czegoś wzamian? Nieprawdaż? trzeba koniecznie czegoś wzamian…

 

– Świat, zabawy, hołdy, znaczenie – spróbował wtrącić Roman, ale ona zamachała szmatką batystu, jakby od much się opędzała.

– Pewno, naturalnie, jakże inaczej! Bez tego to już chyba wprost do rzeki, albo paczkę zapałek w herbacie wypić! To tylko jeszcze daje możność życia, ale są chwile, godziny, dnie, w których nie wystarcza. Dzieci! Aha! Miła pociecha! Znasz dobrze Brunona i Marję, cóż? pomijam charaktery… pasje i nałogi niepomiarkowane Romana, interesowność i lekkomyślność Marji, ale czy oni mię szanują? czy oni mię kochają? Powiedz sam, Romanie, znasz ich, wiesz o wszystkiem, powiedz sam, czy oni mię choć trochę szanują i kochają? czy choć trochę…

Rączki silnie splecione, czerwone, pierścionkami połyskujące wyciągała przed siebie i oczy, które znowu łzami nabiegły, wlepiała w Romana z wyrazem zapytania naglącego. Spuścił powieki, milczał. Wobec oczywistości, jak dzień jasnej, kłamać nie śmiał. Tak, były to dzieci nie kochające i nie szanujące matki. Może tam zresztą kochały i szanowały cokolwiek na świecie, ale że nie matkę, to nie ulegało wątpliwości. Wiedział, że tak było i dlaczego tak było. Nie mógł przecież mówić jej tego; milczał.

– A widzisz, widzisz, nie zaprzeczasz, milczysz, wiesz dobrze, że jestem matką najnieszczęśliwszą i że z dzieci nie mam pociechy żadnej… Zresztą, prawie ich nie widuję. Marja z mężem w Paryżu, Bruno… ach, Bruno, nawet na moje wieczory przychodzić nie chce, bo mu weselej w klubie i przyjemniej z tą baletnicą, z którą popisuje się przed całym światem, nawet w obecności mojej. Cóż tedy pozostaje…

– Zawsze to samo – wtrącił Roman – pozycja, przyjemności towarzyskie, zadowolenia takie, jak, naprzykład, z wieczoru dzisiejszego…

Nieruchomy wzrok wlepiając w kobierzec, głową wstrząsnęła.

Wyrazy tłumnie cisnęły się jej do ust, ale wahała się z ich wymówieniem. Skurczyła się jakoś, przygarbiła, w rękach mięła chusteczkę od łez wilgotną. Nakoniec wyszeptała:

– Dopóki się jest młodą, wszystko dobrze, za jedną boleść dziesięć pociech, za jedną łzę sto uśmiechów… ale ja… nie jestem… nie jestem… no trzeba to sobie raz powiedzieć, nie jestem już… pierwszej młodości.

Roman pomyślał, że wszystkie możliwe młodości już dla niej przeminęły; ale patrzył na nią uważnie. Było w niej coś, co go zaciekawiało i niepokoić zaczęło. Przepłynąwszy Rubikon wyznania, że „nie jest już pierwszej młodości”, zwierzała się dalej, a im dłużej mówiła, tem wyraźniej przed oczyma Romana zachodziła jakaś metamorfoza, stawał się jakiś tajemniczy akt życia, którego znaczenia jeszcze nie mógł zrozumieć dokładnie. Przyznawał w myśli, że uskarżała się nie bez słuszności. Mówiła nawet rzeczy, które jemu samemu nieraz już na myśl przychodziły.

Świat, zabawy, towarzystwo… ależto tylko nałóg, jak każdy inny! Ludzie upijają się rzeczami rozmaitemi: winem, narkotykami, hołdami, to już zależy od gustu i możności. Ale wszystko jedno; po każdem upiciu się następuje wytrzeźwienie, a wtedy co? człowiek poznaje swoją nędzę. Bo czyż nie jest nędzą to konieczne przemijanie wszystkiego tego, cobyśmy chcieli rękoma i nogami przy sobie utrzymać? Młodość przemija, ludzie i uczucia przemijają… Tak to zdaje się niedawno, niedawno jeszcze przyjechała do stolicy z baronem Lamoni, młodziutka, tryumfująca, poprostu pijana swoim losem, niespodziewanie wielkim… jednak, od tego czasu, ileż zmian zaszło w niej i wokoło niej! Pierwsza jej młodość minęła… i prawie wszyscy ludzie, którzy ją wtedy otaczali, przeminęli. Gdzież są ci, którym od jednego jej spojrzenia „kręciły się” głowy, którzy gotowi byli skakać dla niej w ogień i w wodę, z którymi dnie i godziny zlatywały jej, jakby na skrzydłach motylich? Poznikali, jak cienie. Albo niema już ich wcale na świecie, albo są daleko, albo przemienili się na ludzi zupełnie innych… niby żyją jeszcze, ale tylko z nazwiska, zaś z uczuć i nawet z wyglądania są zupełnie kim innym. Ma już za sobą cały szereg takich pogasłych twarzy, i radości, które nie wrócą nigdy, a które w latach ostatnich coraz częściej przychodzą jej do pamięci. Dawniej nie myślała o tem, teraz myśli ze zdziwieniem i przerażeniem. Tout passe! to straszne słowo! Wprawdzie napływają wciąż na miejsce dawnych nowe rzeczy, nowi ludzie, ale dla niej przynajmniej, przeminionych zastąpić nie mogą, może dlatego, że są inne, a może dlatego, że ona stała się inną. Dawniej świat ją porywał, teraz ona musi gonić za światem, pracować nad tem, aby nie zostać zupełnie usuniętą z pomiędzy tych, którzy jeszcze żyją, aby choć niekiedy pochwycić jeszcze kawałeczek życia i upić się nim choć na chwilę. To fatyguje bardzo i zostawia po sobie takie medytacje, jak te, które ją teraz ogarnęły. Ogarnęły ją one dziś więcej, niż kiedykolwiek, pod wpływem dwu wypadków: śmierci kakadu i blizkiego wyjazdu Romana. To stworzonko było dla niej prawdziwą pociechą, bo prawdziwie ją kochało. Człowiek potrzebuje widocznie tego, aby go ktokolwiek prawdziwie kochał. W żadnej porze życia niepodobna znajdować się ciągle w świecie i w towarzystwie, a jej teraz zaczyna być o to coraz trudniej. Są więc godziny, nawet dnie samotne. Wtedy trzeba mieć kogoś… Tym kimś był dla niej kakadu. A teraz go niema. Przeminął. Do Romana przywiązała, się jak do… do…

Tu znowu stanął przed nią Rubikon. Właściwie chciała powiedzieć: „jak do syna”, ale nie mogło to jej przejść przez usta. Bruno wprawdzie był daleko starszym od Romana, ale to co innego. Młodzieńcowi mniej więcej obcemu dać nazwę syna… Niepodobna! Więc przywiązała się do Romana, jak do… brata, przez dziesięć lat widywali się często… chociaż i on także zaniedbywał ją w czasach ostatnich; nic to, wiedziała, że jest blizko, że lada chwilę przyjść może, mogła też zajmować się jego losem. A teraz on także wyjedzie i chociaż żyć nie przestanie, dla niej go już nie będzie na świecie. Przeminie. Tout passe. Ten nieboszczyczek, który teraz w szklanej trumience spoczywa, rozrywał ją do tego stopnia, że, będąc z nim, zapominała nieraz o bólach, które jej sprawia ten obrzydły reumatyzm w nodze i w ręku. Nabyła go nie wiedzieć jak i kiedy, ale od lat paru dokucza jej coraz mocniej. Co ona teraz robić będzie, kiedy ją bóle te napadną, sama jedna?… Wyjeżdżać, ani przyjmować wtedy nie może; żadnej demoiselle de compagnie nie chce za nic w świecie, bo nie cierpi tych istot, najczęściej wyglądających, jak zmokłe kury, nudnych, zawistnych, podglądających i podsłuchujących. Chciała wziąć tę Irenę z Darnówki, ale ona nie zgodziła się na jej propozycję i dobrze się stało, bo jakąż korzyść miećby mogła z takiej, jak się pokazało, gęsi! Przyszła już do tego, że czasem, wstając, lęka się dnia, który przebyć trzeba… Tak jest biedną!

Umilkła. Roman przypatrywał się jej ciągle z ciekawością i uczuciem zaniepokojenia szczególnego. Metamorfoza, której przez czas zwierzeń czynionych ulegała stopniowo, teraz była już zupełną. Boże wielki! Co się z nią stało? Jakąż to istotę nieznaną ma on przed sobą? Stopniowo, w miarę jak mówiła i mówiąc płakała, zsuwała się z niej suknia, w której dotąd widywał ją zawsze. Zaledwie mógł wierzyć oczom własnym, świadczącym, że była to ta sama baronowa Lamoni, która przed godziną zaledwie, zwieszona na jego ramieniu, szła przez rzęsiście oświetlone salony i tłum pochylających się przed nią, uśmiechających się do niej gości, strojna, tryumfująca, jeszcze piękna, z piersią, falującą od uciechy i tryumfu. Teraz, w głębokim i nizkim fotelu, na tle złotego smoka, wyciągniętego w bambusowych ramach, wydawała się skurczoną, przygnębioną, jakby zgniecioną w swojej białej mantyli, niezupełnie okrywającej nagość gorsu i ramion. Te nagości, przeglądające z pomiędzy atłasu i łabędziego puchu, wobec skurczenia się i przygnębienia postaci, miały w sobie coś szczególnie przykrego i rażącego. Batystowa szmatka, którą po wielekroć ocierała zwilżone powieki, uszkodziła w wielu miejscach białą emalję i wymalowane na niej róże; przez powstałe ztąd szczerby wyglądała skóra żółta, tworząca pomiędzy resztkami emalji plamy, mające pozór chropowaty i brudny. W dole policzków i u podbródka utworzyło się kilka głębokich fałd i dołków, a brylant, spinający naszyjnik z wielkich pereł, migotał we wgłębieniu, które powstało na szyi. Powieki, od niespania i płaczu zaczerwienione i opuchłe, z trudnością podnosiły się nad oczyma przygasłemi, na których białka wstąpiły siatki czerwonych żyłek. Nad tą postacią biedną i twarzą okaleczoną, we włosach bardzo jasnych, kępka piórek czarnych rozluźniona, rozchwiana, przypominała zmokłe na deszczu i przez wiatr rozrzucone czubki ptasie. Skoczywszńy1 mówić, baronowa pochyliła głowę tak nizko, że dwa piórka rozkołysane wysunęły się naprzód i zawisły nad samem jej czołem. Stała się w tej chwili bardzo podobną do kakadu, spoczywającego w szklanej trumience, z dziobem u piersi i rozczochraną nad nim kępką pierza.

Roman doświadczał uczuć litości i żalu. Jakkolwiekbądź, miał dla tej kobiety przywiązanie niejakie i bardzo szczerą wdzięczność. Więc z prawie synowską czułością ucałował jej ręce, wymawiając jakieś słowa pociechy, o których wiedział sam, że nie mają żadnego sensu, bo od kilku chwil już myślał, że pociechy prawdziwej i skutecznej niema dla tej nędzy. Jakto nędzy? Baronowa Klara Lamoni i nędza? Tak; i nad wszystkiemi uczuciami, obudzonemi w nim przez jej widok, panowało to uczucie, że był świadkiem aktu życia, dokonanego przed jego oczyma; aktu życia, w którym, z za woalu, z za sukni, z za maski, ukazała się jego prawda! Jakaś prawda życia tajemnicza, niepokojąca, sroga, ukazała mu się z za znikłej damy światowej, bogatej, szczęśliwej, w postaci tej biednej, skurczonej, chorej, smutnej babiny.

Prawda życia? jaka? Byłażby nią powszechna nędza ludzka, wiecznie żyjąca, wszędzie zaczajona, skacząca ludziom na plecy nawet z za najładniejszych w świecie parawaników chińskich?

W kwadrans potem jechał do domu, przez ulice jeszcze ludne, ożywione, zalane potokami elektrycznego światła. Ta późna godzina nocna była porą opuszczania klubów, wielkich restauracyj, modnych zabaw publicznych i prywatnych. Środkiem ulicy mknęły i krzyżowały się z sobą roje sań mniejszych i większych; pomiędzy niemi ogromne i ciężkie karety toczyły się na kołach, skrzypiących po twardym śniegu. Gdzieniegdzie chodniki roiły się od przechodniów biegnących, spieszących; za szeregami okien oświetlonych widać było festony firanek i przemykające cienie tańczących par ludzkich. Tony muzyki, głuche i niewyraźne, z jakąś czasem jedną nutą głośną i przenikliwą, wpadały w hałas, sprawiany przez niezliczone, drobne dzwonki, przez brzęki uprzęży, turkoty i skrzypy kół, szelesty stąpań gromadnych i spiesznych. Nieskończone szeregi latarń gorzały światłami białemi i czerwonemi; wicher miotał wokoło nich mgłę drobnego szronu, porywanego z drzew i dachów, leciał ulicą, z gwizdem uderzał się o domy, biczami ostremi smagał twarze i na usta kładł słoność, przynoszoną z blizkiego morza.

Roman, z twarzą wtuloną w kołnierz futrzany, mknąc na małych sankach, które skrętami wężowemi przewijały się wśród mnóstwa innych, rozpoznając, jak we dnie, rysy mnóstwa krzyżujących się z nim twarzy, wzrok zatapiając w niedoścignionych galerjach świateł, uchem wyławiając z gwaru ulicznego przeszywające go niekiedy nuty muzyczne, stuki hałaśliwe, wykrzyki ostre, myślał, że jest kropelką strumienia, który wartko i popędliwie toczy się w żyłach organizmu, zdjętego gorączką. W dzień i w nocy, bez przestanku i spoczynku, strumień ten kipi i toczy się – ku czemu? do jakiego portu? ku jakiemu ujściu? Przyszły mu na myśl słowa Domunta: „Runo złote pod postaciami rozmaitemi; ztąd królestwa, wojny, wielkie miasta, wynalazki i – miłość także, bo i ona daje rozkosz, a potęga i rozkosz – to osie świata, których potrzeba światu coraz więcej, coraz więcej, coraz więcej?”

 

Smutno mu było; nie mógł pozbyć się obrazu biednego kakadu, który tylko co był wielką panią świetną i uwielbianą, a przed jego oczyma przemienił się na papużkę skurczoną i zbiedzoną, z brylantem, migocącym we wgłębieniu szyi starej, z czubkiem żałośnie zwieszonym nad maską popękaną i łzami zmoczoną. Czy to ku takim portom i ujściom toczy się ten strumień wartki i kipiący, którego on jest kroplą? Znowu głos Domunta zabrzmiał mu w uszach: „Co robić? Na to życie?”

– Na to życie! – powtórzył i myślał dalej: – Na to! na co? na co życie? Właściwie, na co życie?

Sanki skręciły w ulicę węższą, więc jeszcze rojniejszą, hałaśliwszą, więcej zapchaną ludźmi i końmi. Roman pomimowoli podniósł wzrok w górę i długo już nie spuszczał go ku ziemi.

Nad ulicą rojną, dzwoniącą, turkocącą, grającą, nad domami wysokiemi, w których gorzały rzędy oświetlonych okien, nad szeregami latarń i bijącą od nich ku górze łuną biało-różową, rozpościerało się w głębi nieskończonej niebo tak ciemne, że prawie czarne, ze stojącą na niem bardzo bladą twarzą księżyca.

Łuna, bijąca od latarń gazowych, czyniła bardzo bladem światło niebieskiego globu. Wyglądał on jak oko łagodnie i spokojnie spoglądające na ziemię z odległości niedoścignionej, wśród niezmąconej ciszy. Otaczała go cisza niezmącona, a spokój wielki, wraz ze świeżością nieśmiertelną, zdawał się panować na tych wysokościach niezmiernych, mrocznych, gdzieniegdzie pobłyskujących małemi gwiazdami.

Roman doświadczył znowu uczucia takiego, jakby odsłaniała się przed nim jakaś prawda życia daleka, wysoka, ale której wyrozumieć nie mógł. Czuł, że jest, że być musi, chwilami zdawało mu się, że już pochwytuje ją myślą, ale wnet umykała znowu i stawała się dla umysłu jego tak niewyraźną, jak bladem było wobec latarń gazowych światło globu niebieskiego.

1Skończywszy. [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora