Za darmo

Historia żółtej ciżemki

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Będziesz może gadał, co i wtenczas nie rozumiałeś, że to złodziej, szubienicznik? – z gniewem krzyknął Wawrzuś.

– Jak Pana Boga miłuję, nie rozumiałem! Ale czekaj, niedługo już mojej głupoty. Postałem tak z godzinę, może krócej, ale mi się czas bardzo dłużył na onym czekaniu po ciemku. Wreszcie pan wyszedł z niedużym zawiniątkiem i dał mi je nieść za sobą. Ciężkie było i twarde, ledwiem dźwigał. Wróciwszy do domu, zasunął się w swojej izbie, a mnie kazał iść spać. Choćby mnie ciekawość brała wyjść na podwórze i oknem zaglądać, nic bym nie uwidział, bo dzień i noc grubą derą było zasłonione. Kilka razy powtórzyła się taka wyprawa, ma się rozumieć coraz to w inszej stronie: zawsześmy wracali szczęśliwie. Aż jednej nocy, będzie temu ze trzy tygodnie, gdy tak stałem na straży, a deszcz ze śniegiem prószył gęsty, widzę, że się brama od ulicy otwiera, dwóch panów idzie rozmawiających głośno, za nimi pachołek. Jak ci nie gwizdnę co ino sił, umarły by usłyszał; ale stoję w miejscu i czekam na pana. Ani pół pacierza nie zeszło, leci ku mnie jak ten wicher, tłumoczek na ręce rzuca… „Biegaj do domu w te pędy!” – My obaj do furtki, za mur, zawróciłem się w swoją stronę, gnam cwałem, bo mi tak przecie kazał, aż tu wyraźnie słyszę: „Łapaj, łapaj… złodziej!” Jakby mi kto kosą nogi podciął, runąłem na ziemię. Matko Boska… święty Janie, patronie… u złodzieja służę! Złodziejskie łupy dźwigam! Pozbierałem się cały trzęsący i chciałem iść naprzeciw owych, co krzyczeli, oddać im skradzione rzeczy. Ale się widno gdzie indziej zawrócili, bo coraz ciszej głosy mnie dochodziły. Co robić? Zostawić tobół na ulicy, byle jaki dziad abo pijak porwie jak swoje. Odnieść do ratusza? Dy miejskie bramy pozamykane. Jutro rano zaniosę i powiem wszystko – rzekłem se w duchu i lżej mi się zrobiło. Przychodzę do domu, a pan przy drzwiach czeka na mnie. „Udało ci się? – gada – gracki chłopak; sowitą nagrodę dostaniesz”. – I śmieje się łotr całą gębą. „Nie trza mi waszej nagrody! – wrzeszczę ze złością – ani mi palcem tykajcie tego tłumoka! Skoro świt idę z nim na ratusz”. – „Jak wola, jak wola – odpowiada i jeszcze lepiej się śmieje – a tymczasem wejdź do izby, nie musisz moknąć na deszczu”. Co miałem robić! Wszedłem. Dopiero on mi gada, żem głupi jak dwuletnie dziecko. „Idź na ratusz, idź, synku. Ładnieś zrobił, żeś mi się przyznał. Niech cały dom do góry nogami przewrócą, jednego czerwieńca nie powąchają, jednego pierścionka nie najdą. Wszystko w bezpiecznym schowaniu. Sam się w ziemię zapadnę, zje diabła, kto mnie chyci. A ciebie, złodziejskiego pomocnika, wsadzą do lochu, za czym się sprawa rozjaśni. Posiedzisz tam rok albo dziesięć, różnie się zdarza; a panowie w trybunale mają setki spraw do sądzenia, łacno i zapomną takiej drobnostki, że tam jakiś psi syn czeka zmiłowania. Hincza Bartnika nie dostaną, ale Jasiek zgnije pod ziemią.” Śmiał się, ino mu te zębce łyskały w gębie, a ja stałem i patrzyłem nań jak na samego diabła. „Nawet cię zamykać nie będę – gada – wolno ci chodzić do miasta, kiedy zechcesz, i wracać, kiej ci się podoba. Wydasz mnie, pójdę na hak467, wiem o tym, ale skoro na sądzie opowiem, żeś u mnie służył, żeś z dobrej woli stróżował, jakem na robotę chadzał, żeś tłumoki za mną dźwigał a gwizdaniem o niebezpieczeństwie ostrzegał, to jakoż ci się zda, co z tobą zrobią? Może powieszą, a może się twej młodości ulitują i wsadzą do takiej ciemnicy, że do samej śmierci złotego słoneczka nie uwidzisz. A cobyś nie umknął, na łańcuszku cię do ściany przykują. Idź, synku, wydaj mnie, jeszcze ci sam drzwi otworzę”. Już ci dalej nie powiem… co będę gadał! Teraz muszę spieszno do domu, czekać na pana, bo lada chwila powróci.

– To nie może być, żeby się na twoją biedę lekarstwo nie znalazło! – zawołał Wawrzuś.

Jasiek ruszył ramionami.

– Choćbym uciekał na kraj świata, i tam mnie dostanie. Podprowadź mnie, muszę już iść.

– Co? Na cmentarz pójdziemy?

– Bez mała – z gorzkim uśmiechem rzekł Jasiek. – Dworek Bartnika ustronny i zaciszny, a podwórze do cmentarnego muru przypiera. Uciekaj, mógłby nadejść; lepiej, żeby tu nikogo nie zastał. Zresztą, będą już miasto zamykać. Bierz się ku Nowej Bramie, bliżej ci niż do Grodzkiej.

– Chciałbym przyjść do ciebie.

– Co dzień z południa siedzę w domu sam.

– Dobrze.

– Dobranoc.

Wawrzuś pośpieszył ku Nowej Bramie, a po drodze rozmyślał, jakby tu wyrwać nieszczęśliwego przyjaciela z rąk zbrodniarza.

Śpiewy, krzyki, śmiechy, głos piszczałek i bicie w bęben wyrwały go z zadumy. Parobeczek z gwiazdą na przedzie, za nim trzej królowie w pozłacanych koronach i jaskrawych szmatkach, rogaty diabeł prowadzący na powrozie turonia o kłapiącym koźlim pysku, dwóch muzykantów z fujarkami, trzeci z małym bębenkiem; słowem, przebrani żacy uganiający od domu do domu po kolędzie zabiegli mu drogę.

– Wawrzek od mistrza Wita! Jak się masz!

– Co mnie zaczepiasz? Dy ja cię nie znam!

– Nie znasz? – Król Baltazar odwiązał sznurek i zdjął na chwilę długą siwą brodę z konopnego przędziwa…

– Florek!

– A widzisz? Dawnoś nie był u pana Żegoty, toś i zapomniał o mnie. Chodź z nami!

– Bramy zamykają…

– Wielkie rzeczy, przenocujemy razem, ot tutaj, w gospodzie.

– Nie mogę, mistrz by strasznie swarzyli.

– A to bywaj zdrów!

Trzej królowie z orszakiem wpadli, piszcząc dziko, do szynkowni, drzwi nie zamknęli za sobą, światło błysnęło. Wawrzuś przystanął bezwiednie i patrzał ze śmiechem na niezgrabne skoki turonia.

Ktoś przeszedł obok prędko i nagle się zatrzymał. Chłopiec obejrzał się: wysoki człowiek jakiś, w kożuchu i barankowej czapie, stał dwa kroki od niego i bacznie mu się przyglądał. Coś, niby wspomnienie snu przykrego, przeleciało przez głowę Wawrzusia… dreszcz go wstrząsnął… kto to? Czego tak patrzy na mnie? Och, te oczy… Jezus Maryja, pielgrzym!…

Z otwartych drzwi gospody wyszedł, zataczając się, obdarto odziany człek i uderzył sobą tamtego…

– Czarny Rafał!… Śmiercim się pierwej spodziewał… A ty co robisz w Krakowie?

Wawrzuś skorzystał ze sposobności, że pijak czepił się ramienia pielgrzyma, i nie oglądając się już poza siebie, pędził ku Nowej Bramie. Nie ubiegł dwudziestu kroków, zdało mu się, że ktoś go goni.

– O rety… zamknięta!

Zaczął bić pięściami we wrota i wołał:

– O dobrzy ludzie… o moiściewy468… otwórzcie!

Kroki zbliżały się, potem ucichły, ktoś czekał.

Okno na piąterku tuż ponad szkarpą otwarło się; wachmistrz ceklarzy wychylił głowę.

– A ty raku przeklęty… jak śmiesz burdy czynić po nocy? Zaraz mi się precz wynoś!

– O miłościwy pułkowniku… zlitujcie się nade mną biednym… Gdzież ja się na noc podzieję? Co wam szkodzi otworzyć?

– Juści, we trzech zleziemy na dół dla usługi waszej wielmożności. Pan starosta wczoraj się spóźnił, musiał nocować w zajeździe, a to kocię każe se bramę otwierać! Uciekaj, pókim dobry.

– A oknem wolno? – zapiszczał chłopiec.

Wachmistrz parsknął śmiechem.

– Ojoj… coby nie? Nawet ci całe otworzę.

– Bóg wam zapłać!

Odsadził się dla rozpędu… coś czarnego stało pod murem na boku… Wawrzuś przeżegnał się i pomknął jednym tchem, jak szalony po pochyłej szkarpie469

Złapał się futryny.

– Wciągnijcie mnie do izby, jeśli łaska!

– Jak Pana mego… nie trzeba po cudach chodzić!

Wachmistrz trącił nogą drzwi do drugiej izby.

– Onufer… Jacek… Pokazać wam wiewiórkę?

Święty Kazimierz470

Do Wilna. – Piwna polewka u pani Salomei. – Kąpiel Wawrzusia w Narwi. – O czym Bystry gadał z Kudrasiem. – Strzała Stanka i nóż pielgrzyma. – Żółte ciżemki. – „Omni die dic Mariae471”. – Zgon królewicza.

 

Listy z Wilna przynosiły coraz to smutniejsze wieści o chorobie królewicza Kazimierza. Ostatni posłaniec przywiózł tylko kilka wierszy, z trudem widocznie napisanych, a osobno list od przybocznego i ulubionego dworzanina, pana Świrenkowicza, donoszący, że chory do cna z sił opadł i ledwie z przymusem szklaneczkę mleka trzy razy dziennie wypija. Ciężko zasmucony król posłał czym prędzej dwóch najpierwszych lekarzy z Krakowa, pokładając w nich lepsze nadzieje niż w nadwornym medyku królewicza.

Wit Stwosz dowiedział się o tym wszystkim od Kallimacha i kwapił się z wykończeniem ołtarzyka; Stanko, Jurek i Wawrzuś pracowali nad rzeźbieniem figur i ornamentów, mistrz doskakiwał do chłopców co godzina, krzyczał, że robota stoi, wzywał pomsty od nieba i piekieł nad próżniakami, za czym przyjrzawszy się bliżej, klepał ich po plecach z zadowoleniem. Dni całe aż do zmroku pracowano z takim natężeniem, że mowy nie było o swobodniejszej chwilce; pozostawały czeladnikom na wypoczynek tylko niedziele. Wawrzuś wyglądał każdej jak kania deszczu, by się zobaczyć z Jaśkiem i obmyślić wspólnie plan wyswobodzenia go ze szponów Hincza Bartnika. Tymczasem, ilekroć w niedzielę po południu biegł do przyjaciela, za każdym razem zastawał drzwi zamknięte i okiennice pozasuwane.

Trzydziestego stycznia posążki Matki Boskiej, archaniołów Michała, Gabriela, jako też pół tuzina skrzydlatych dzieciaków, stały w pracowni pomalowane, wyzłocone, gotowiuteńkie. Można się było spodziewać, że wysłańcy z ołtarzem dojadą na miejsce za jakie trzy lub cztery tygodnie. Zwłaszcza że szafę miano robić już w Wilnie, by nie tracić czasu i nie przysparzać ciężaru.

Zaopatrzywszy Stanka w pieniądze potrzebne do długiej podróży, mistrz Wit wyprawił go z Jurkiem i Wawrzkiem w drogę. Woźnicę mieli doświadczonego bywalca, ruszyli z Krakowa pełni otuchy, radzi, że taki kawał świata zjadą, Wilno zobaczą, a co najważniejsze, pokłonią się miłościwemu królewiczowi, którego żaden z nich, jako żył, nie widział.

W ostatnich dniach stycznia spadły wielkie śniegi; przezorny Błażej był na wszelaką pogodę przygotowany, od razu więc po pierwszym popasie zdjęto koła i włożono wóz na płozy, za czym jechali sporzej472 dobrą sanną. Nie mogli jednak zbytnio męczyć koni, nie mając innych do zmiany; woźnica tedy, a zarazem naczelny wódz wyprawy, przeznaczał popasy i noclegi, jechano krótkimi dniówkami. Pierwszy nocleg przypadł w Proszowicach, nazajutrz w Nowym Mieście Korczynie, potem przez Tursko, Sandomierz, Kraśnik do Lublina.

W Lublinie kierować się mieli wprost do dworku pana Mikołaja z Proszowic, brata pana Żegoty.

– A wiecie którędy? – spytał Stanko Błażeja.

– Nie wiedziałbym? – odparł stary. – Ady473 w święta woziłem tu pana Żegotę; miał zostać dwa tygodnie, ale piątego dnia my się zabrali z powrotem.

– Zachorzał czy co się stało?

– Ee… nic ważnego… wszędy dobrze, a doma474 najlepiej. – Błażej machnął ręką ze śmiechem. – Ot, zaraz, w tej ulicy na lewo.

Strzelił z bata dwa razy, podjechał i zatrzymał konie. Stanko skoczył z wozu, ale nim zdążył zastukać do bramy podwórzowej, wrota same się otwarły, drobniutki, zawiędły człeczek w szarym żupanie wybiegł z pośpiechem i ręce ku niemu wyciągnął:

– Witam, witam… wiem wszystko… na ścieżaj bramę jako i serce moje ku przyjęciu miłych gości otwieram!

Bryka wjechała, gospodarz zamknął czym prędzej, przeciągnął drąg przez drewniane klamry i rzucił się drugi raz witać podróżnych.

– Bóg zapłać waszej miłości za tak skwapliwą gościnność – rzekł Stanko z ukłonem. – Do królewicza Kazimierza ołtarzyk wieziemy.

– A jakże, a jakże, brat mi rozpowiadał dokumentnie o wszystkim; daj Bóg, cobyście jeszcze na porę zajechali. Wejdźcie do izby, proszę.

Usiedli na ławie, pan Mikołaj rozpytywał o nowiny: czy król miłościwy nie zamierza syna odwiedzić, czy ołtarz mariacki ma się już ku wykończeniu, co porabia brat Żegota, nagle… urwał w pół zdania i skoczył na równe nogi, rumieniąc się jak żaczek.

We drzwiach ukazała się podobnie chuda i zasuszona jak mąż, ale o głowę odeń wyższa pani Salomea Proszowska. Pan Mikołaj pobiegł ku żoneczce.

– Nie było cię doma, dziewko najmilejsza, gdy Opatrzność Boska zesłała nam gości.

– Widziałam już – odparła pani zimno – bryka, cztery konie, parobek…

– Aha, com to chciał rzec – wpadł jej mąż pośpiesznie w mowę – pozwólcie, wasze miłoście, że was zapoznam: syn mistrza Wita z towarzyszami; a to mój przyjaciel dozgonny, sercem ukochana Salusia. Od rana mróz cierpią, dziewko najmilejsza, przydałaby się piwna poleweczka na rozgrzanie.

Dozgonny przyjaciel uśmiechnął się słodziutko.

– Już się warzy; właśnie sama przyprawiłam – a w ucho mężowi syknęła – na jeden krok z domu niesposób się ruszyć, wiecznie jakichś darmozjadów naprowadzasz, ino ja za progiem.

– Z twarogiem świeżym, powiadasz, Salusiu? Z twarogiem? Dziewkoż ty moja! Widzicie, wasze miłoście, czego ino myślą zażądam, z oczu mi chęć odgaduje, na każdym kroku mię psowa475, jedynaczka moja!

– Dla asana ani kropli… żebyś mi się nie ważył tknąć! Masz być chory… – zaszemrało ukochanie jedyne.

– Aż dwa gąsiory476, drogości moje? Wiesz przecie, że od wczoraj niedomagam, nawet nie pokosztuję. Tym ci lepiej, goście nie wzgardzą, niech będzie i dwa. Grzanek misę kopiastą, nie zapomnij, ptaszyno.

Salusia wymknęła się z izby spiesznie, nie chcąc karcić małżonka przy obcych, i wlała kwartę wody do piwa gwoli477 dopełnienia zapowiedzianych dwóch gąsiorów.

Po wieczerzy podróżni pożegnali gościnnych gospodarzy, bowiem przed świtem jeszcze mieli wyruszyć dalej.

Bez przygód zajechali do Kocka, następnego dnia do Białej, cały dzień wypoczęli w Drohiczynie, gdzie warowny zameczek, przez Konrada Mazowieckiego478 wzniesiony, z wysokiej góry w błękitnawoszarych wodach Bugu się przegląda. Z Drohiczyna pośpieszyli do Bielska na obiad i zaraz dalej.

Dojeżdżają do Narwi, rzeka w lód się zakuła, śnieg na niej; patrzą w prawo, patrzą w lewo, mostu nigdzie ni znaku… Błażej podrapał się w głowę, zlazł z wozu i chodzi nad brzegiem.

– Cóż myślicie – spytał go Stanko – przebierzemy479 się chyba na drugą stronę? Ślady sani, kopyt, widno wszyscy tędy jeżdżą.

– Ta, ano niby tak, alebym wolał…

– Rzeka stoi, lód mocny, kiedy wozy przechodzą.

– Ale nasza bryka ciężka, a piąty już dzień mrozu nie masz. Ano, co robić… nic tu nie wystoimy, trza jechać.

Przeżegnał konie batem, poszły. Lód cichy, nie dudni pod kopytami… Błażej strasznie chmurny idzie przy koniach i chłopakom zleźć kazał, żeby jak można ulżyć saniom.

– No widzicie, było się czego bać – śmieje się Jurek – już więcej niż pół drogi!

Błażej nic nie odpowiedział, oczyma śledził każdy krok koni. Nagle… zachrzęściło coś głucho, woda bryznęła spod kopyt, trzask się rozległ okropny, chlupot… pierwsza para koni zapadła się po brzuchy w wodę.

– O Jezu… nie mówiłem! Hej, chłopaki… co tchu!… biegajcie na tamtą stronę… światełka niedaleko… wołajcie ludzi z drągami, niech śpieszą konie ratować. Ino duchem! Na prawo… na prawo… tam bezpieczno!

Konie, zanurzone w wodzie, chrapały ze strachu i drżały od zimna; druga para za nimi szarpała się i przysiadała na zadach, a lód pękał coraz dalej… po kilku minutach zapadły się i one. Sanie przechyliły się na bok, jedna paka zesunęła się w wodę; szczęściem nie poszła pod lód, tylko wsparta jednym kantem na zielonej roztrzaskanej tafli, sterczała do góry, grożąc z każdą chwilą osunięciem się w głąb.

Biednemu Błażejowi zdawało się, że trzy godziny czeka, choć naprawdę wieś była blisko, chłopcy gnali bez opamiętania, a ludzie we wsi, dowiedziawszy się o przygodzie, w okamgnieniu się zabrali i biegli z pomocą.

– O mój Boże… świętości wiozą dla chorego królewicza! – dziwował się wójt, pędząc przed sobą ośmiu parobków z tęgimi drągami. – Zbierajcie nogi, chłopcy, a żywo, wszakci naszemu umiłowanemu kniaziowi służymy!

Dobiegli.

– Najpierwsza rzecz odciąć konie; inaczej nie damy rady – komenderował wójt. – Dobrze. Teraz po trzech z każdej strony, drąg pod brzuch i dźwignąć z wody!… Fiedor… tumanie jeden… gdzie stajesz? Nie masz oczu? Pójdziesz pod lód i kto cię będzie szukał? Hawryło… Semen… ku brzegowi ciągnąć; koń mądry, sam się ano gramoli… do góry drągi! Przysadzić się! No! To już, sława Bohu, jeden! Wańka, pędem z nim do mojej stajni, wytrzeć wiechciami do sucha, całego derami owinąć i powrozami owiązać pod brzuchem, coby się zagrzał. Nic mu nie będzie. Macie drugiego? Ot, mołojcy480! Pietia, prowadź i tego do wsi, a zrób tak, jakom Wańce przykazał.

Wyciągnąwszy szczęśliwie konie, wzięto się do wozu. Wawrzusiowi straszno się zrobiło, że paka od godziny w wodzie stoi, a posągi choć jak najtroskliwiej grubym płótnem owinięte, wiórami i sianem poprzetykane, zamokły na pewno; świeża farba odstanie, złoto się zetrze… nieszczęście. Miałże stać darmo i przypatrywać się, jak inni pracują? Inni, obcy ludzie, co ani wiedzą, jaki tam cudny archanioł Michał z mieczem ognistym albo Gabriel z lilii gałązką… Choć podźwignąć, choć na suchym lodzie zeprzeć… Schylił się, namacał kant paki pod lodem, ujął go silnie, szarpnął i wpadł głową naprzód do wody. Gdyby nie Błażej, który go w tej samej chwili za połę od kożucha pochwycił, byłby niechybnie poszedł na dno; a tak tylko czoło zakrwawił o spiczasty odłam lodu, łyknął zimnej wody więcej, niżby chciał, i przemókł do nitki. Poczciwy Błażej zatulił go we własną opończę i na rękach zaniósł do ciepłej izby w chałupie wójta.

 

Parobcy wynieśli obie paki z pomocą Stanka i Jurka na brzeg, sanie cofnięto na twarde miejsce i ostrożnie doprowadzono na drugą stronę. Po tej ciężkiej robocie zaprosił wójt podróżnych i całą młodzież, co się tak dzielnie spisała, do siebie na poczęstunek.

Nawet Wawrzusina przygoda zakończyła się całkiem pomyślnie, bo tylko guzem na czole. Wieczór spędzili podróżni na gawędzie z wójtem, który słuchał ciekawie opowiadań o Krakowie, o wspaniałościach dworu królewskiego i o wiezionym do Wilna ołtarzu na ofiarę za zdrowie królewicza. Nocleg pokrzepił wszystkich i nazajutrz rano, podziękowawszy gorąco za ratunek i gościnność, ruszono wprost już do Białegostoku na obiad.

Aż tu w drodze pokazało się, że jeden z koni przy załamaniu otarł sobie nogę do krwi, spuchła mu i kulał porządnie. A Wawrzuś, rano jeszcze zdrów i wesół, ku południowi zaczął narzekać na głowę, chwyciły go dreszcze, wczorajsza kąpiel dziś dopiero dawała się we znaki.

Z kulawym koniem i chorym chłopcem nie docierali już do samego miasta; radzi wjechali do pierwszej lepszej gospody, jaka im się tuż przy rogatkach nawinęła. Karczmarka usłała Wawrzusiowi wygodne spanie na przypiecku; ciągle narzekał na głowę, gorączka go rozbierała481. To drzemał, to się budził, to jakby rozmawiał, śmiał się, to stękał i znowu zasypiał, by za chwilę zerwać się z krzykiem.

Poleciwszy go opiece gospodyni, Błażej poszedł opatrzyć konia, a Stanko z Jurkiem wybiegli po obiedzie na miasto.

Chory chłopak uspokajał się z wolna, gorączka ustępowała, usnął twardo i smacznie.

Obudził się przytomny i trochę rzeźwiejszy; powiódł zdziwionym wzrokiem po izbie, jakoś nie mógł sobie przypomnieć, skąd się tu wziął i dlaczego leży za piecem. Spostrzegł siedzącego przy stole człowieka w grubym kubraku, przepasanego skórzanym pasem; zajadał smacznie jajecznicę z kiełbasą. Karczmarka przyniosła mu dzbanek piwa, popił, otarł olbrzymie wąsy i odsapnął z zadowoleniem. Gospodyni wyszła do piekarni, a gość wstał z ławy, przeciągnął się, ziewnął i wyjrzał do sieni. Zaklął w sto diabłów, splunął i usiadł na powrót. Coś go musiało niecierpliwić, bo przytupywał nogą i bębnił palcami po stole. To wstawał, to siadał, to na ulicę wychodził, a spluwał przez zęby raz za razem.

Drzwi skrzypnęły, wszedł młody człowiek o gęstej kędzierzawej czuprynie; usiadł przy drugim stole, nie patrząc w lewo ani w prawo i oparł głowę na rękach.

– Ij… cóż znowu za figlasy… – półgłosem rzekł starszy – widzisz przecie, że ani psa nie ma w izbie, możesz mówić śmiało.

– Zostanę tu – odparł młody – wejdzie kto, lepiej, że się nie znamy.

– I to racja. Gadaj, coś sprawił?

– Dużo i mało; a Majster niech z tego kleci, co zdoli.

– No, Bystry, nie marudź. Otwórz kłódkę.

– Otwieram, a i tak nic nie będziesz wiedział. Słuchaj. Jedzie ich dwóch ze Lwowa; Ormiany482 są. Jeden kobierce z Persji wiezie, makaty złotem przerabiane, balsamy i wonności wschodnie. Jest tego bryka wyładowana, cztery konie ją ciągną, piąty przodem doprzężony, hajduczek483 na nim. Drugi kupiec zasię ino dwie skrzynki ma na tymże wozie, ale w nich perły i wszelakie najdroższe kamienie; jedna ich garść starczy za tamto wszystko.

– Jakoż trza rozumieć te kręte słowa „dużo i mało”? Dwie skrzynie klejnotów jeszcze ci nie dosyć?

– Mądry odgadnie snadnie, głupiemu na myśl nie wpadnie.

– Miejże se uciechę, żem głupi, a gadaj wyraźnie, bez przypowiastek.

– Oj, Kudraś, Kudraś, wstydno mi za cię! Gdybyś był kupcem, a jechał na kraj świata z bryką pełną drogości, nie przysposobiłbyś wszystkiego, co ino można, ku obronie swych towarów, hę?

– Teraz mi świta…

– Po dwóch stronach bryki z kuszami łuczniki484; tedy se porachuj: dwóch kupców, hajduk i woźnica, czterech pachołków, to razem ludzi osiem; i mieczyki zacne mają u boku, dobrzem się przypatrzył.

– Prawda twoja. Ciekawość, co Majster na to?

– Gdyby nas zarówno było, aniby mrugnął; ale ich ośmiu, nas pięciu, trochę kuso.

– Czy tak, czy owak, z opowieścią biegaj. A wspomnij i o tym, że jakiś wóz od Krakowa z dwiema pakami jedzie, trzech ludzi i malec, półdziecko. Nie zabacz, że tych ja zwietrzyłem.

– Nie omieszkam, nie omieszkam – odparł Bystry, szyderczo się uśmiechając. – A co w tych pakach?

– Czort wie, nie ja.

– Do piekła za daleko, ja ci powiem: w pakach figury drewniane, święte kukły malowane, wiezie do Wilna dla królewicza Kazimierza czeladź z warsztatu mistrza Wita.

Kudraś splunął ze złością.

– Takem się radował, że choć ten jeden raz mi się udało.

– Nie frasujcie się, kumoter – pocieszał go Bystry – jeden ma w głowie, drugi ma w rękach. Jak przyjdzie grzmocić, twój jeden palec więcej wart niż moje obie pięści. No, komu w drogę, temu czas, idę w las; a ty, jako Majster przykazał, staw się jutro rano pod trzema dębami.

Młody wyszedł, starszy został jeszcze z godzinę, a Wawrzuś wiązał w myśli zrozumiałe i niezrozumiałe słowa tych dziwnych ludzi, którzy niby się sprzeczali, niby żartowali, a których mowa przejmowała go strachem, sam nie wiedział czego.

Pod wieczór zeszła się czeladź pana Wita w izbie gospodniej i Wawrzuś, któremu z całej choroby już tylko katar pozostał, opowiadał szczegółowo wszystko, co widział i słyszał.

– Abo485 to zbóje i rzezimieszki – zawyrokował stary Błażej – aboś, chłopcze, miał ciężką gorączkę i wszystko ci się ino śniło.

– Sam nie wiem. Do tej pory w głowie mi się zawraca; może mi się i śniło.

Tupanie koni, dzwonki przy saniach, gwar głosów zwrócił ich uwagę. Po chwili drzwi się otwarły i ktoś odezwał się od proga:

– Niech będzie pochwalony…

Odpowiedzieli „na wieki”.

– Stanko… widzisz ty? Żydy486… A Pana Jezusa chwalą… Chyba chrzczone? A to ci nochale mają aż ku brodzie, włosiska ciemne, kręte…

– Cicho, smyku… gotowi cię usłyszeć. Chrześcijanie to są, katoliki porządne i dobre ludzie487. Z ormiańskiego narodu pochodzą.

– Aha, a Błażej gadali, że mi się śniło. To pewnikiem owi kupcowie488 ze Lwowa.

– Zaraz się to wykryje – rzekł Stanko.

Nastąpiło wzajemne poznanie, kazano sobie podać przy jednym stole wieczerzę i w pogawędce, skąd kto jedzie i w jakiej sprawie, pokazało się, że tak było co do joty, jak opowiadał Wawrzuś.

– Łaska Boża – rzekł starszy z kupców – że jesteśmy tak zawczasu powiadomieni; trza się mieć srodze na baczności.

Umówiono się, że nazajutrz rano wyjadą wszyscy razem, bo im więcej rąk do obrony, tym bezpieczniej.

Ledwie szarzało, co w lutym oznacza mniej więcej szóstą godzinę, ruszyła karawana: kupcy ze zbrojnymi pachołkami przodem, bryka mistrza Wita tuż za nimi. Droga była niezła z początku, bo mrozik przytrzymał sannę, wypoczęte konie szły żywo i parskały wesoło, a furmani za każdym razem odpowiadali „na zdrowie!”

– Kuźnicki bór – rzekł jeden z pachołków, pod Bielskiem donajęty – tutaj trzeba dawać pozór; niejeden się tu już z Majstrem, czyli Hetmanem spotkał.

– Czemuż starosta nie zrobi obławy, kiedy wie, że w tym lesie zbójcy grasują? – spytał kupiec.

– Nie raz i nie dziesięć my ich szukali – odpowiedział chłop – ino zimny popiół z ogniska i poogryzane zajęcze kostki po nich najdowali; a psie syny pod Białowieżą dokazywały. Dalejże za nimi, oho… ani znaku, poszli w pińskie błota i rób, co chcesz.

– No… ale też tu wertepy mają… czort ich bierz – zaklął Błażej. – Zleźcie, chłopcy, z wozu i podpierajcie drągami; lada chwila się wywali.

Bryka ormiańskich kupców jeszcze bardziej się chyliła; cała lewa strona wąwozu, podmyta spływającymi deszczowymi strumykami, o jakie dwie stopy niższa była od prawej.

– A może by nam w tę leśną dróżkę się obrócić? – spytał któryś. – Tam nie ma wybojów.

– Jedziemy do Grodna, nie do Świsłoczy – odparł parobek krótko.

– Oho, cóż to za koń przy drodze uwiązany? – zawołał Wawrzuś.

– Gdzie, gdzie?

– A ot, tam wyżej, na lewo.

Wszyscy mimo woli zwrócili głowy w te stronę, a to był właśnie fortel sławnego Majstra, bo jak na komendę w tejże chwili z przeciwnej strony lasu wybiegło pięciu ludzi, zbrojnych w noże i siekiery, prosto na brykę z towarami.

Wawrzuś rozpoznał od razu Bystrego i Kudrasia; tak był oszołomiony z przerażenia, że w pierwszej chwili nie rozumiał nawet rozkazu Błażeja.

– Trzymaj konie mocno, bo się strachają!

Przytomny woźnica rzucił mu lejce, poskoczył kupcom na pomoc, Stanko i Jurek za nim.

Nie było czasu ni miejsca naciągać kusz: parobcy porwali za mieczyki, rzezimieszki wywrócili z łatwością sanie do rowu, tłumoki się rozsypały, dowódca krzyknął ostro:

– Ino te dwie skrzynie żelazne chwytać i w las! – Sam zaś, widząc nadbiegające posiłki, wskoczył na koń i stanął, tamując im przejście. – Ani kroku, bo siekierą w łeb!

Wawrzusiowi aż w oczach pociemniało… Majster zbójecki to pielgrzym świętokradca, to Czarny Rafał spod Nowej Bramy! Nieprzytomny ze strachu, wypuścił z rąk wodze, konie spłoszone krzykiem jęły wierzgać i dęba stawać. Równocześnie jeden z kupców, porwawszy żelazną szkatułkę, uciekał z nią poza sanie rzeźbiarzy. W skok za nim pędził Bystry i z krzykiem już go dopadał, gdy Wawrzuś oburącz zdzielił go biczyskiem pomiędzy oczy i twarz mu całą zakrwawił.

Na wrzask Bystrego Majster, który borykał się ze Stankiem i Jurkiem, odwrócił głowę; w oczach mignęło mu coś dzikiego, poznał chłopca; lecz ten, nie tracąc chwili, rzucił się z wozu i co sił w nogach puścił się drogą wstecz. Pielgrzym spiął konia ostrogami i gnał za nim. Chłopakowi śnieg migał pod nogami, tchu w piersiach nie czuł, niósł go szalony strach… Kopyta dudniały w ślad za nim po grudzie; nagle poczuł na karku rękę, która go porywa od ziemi, i sam nie wiedział, kiedy znalazł się na siodle. Chciał wrzeszczeć, taż sama ręka usta mu zatkała jego własną czapką.

– Mam cię! – zachrypło mu nad uchem. – Co inom nie wisiał z twojej łaski… rzekłem ci do widzenia… no, twoja śmierć teraz!

Stanko widział, co się dzieje… Dlaczego zbój wszystko rzucił, a porwał chłopaka?

– Rany Chrysta! – krzyk mu się wyrwał z piersi – chwycił kuszę z rąk pachołka, naciągnął, strzała świsnęła, koń Majstra, ugodzony w kolano, dał szczupaka i zwalił się na ziemię.

Wawrzuś pierwszy się zerwał i byłby umknął szczęśliwie, gdy wtem straszny nieprzyjaciel, leżąc jeszcze na ziemi, szarpnął go za nogę. Chłopiec runął jak długi. Wydzierającego się i kopiącego nogami w jednej chwili obezwładniły potężne dłonie i tuż nad sobą ujrzał pochyloną ohydną, dziką twarz z nożem w zębach… Jedno mgnienie oka, nóż błysnął w powietrzu, w zaciśniętej pięści zbrodniarza. Chłopak ostatnim wysiłkiem wyrwał jedną rękę i podstawił ją pod cios śmiertelny. Żelazo wbiło się w ramię. Zbój syknął bezecne przekleństwo, wyrwał nóż z rany i zamierzył się po raz drugi.

„Matko Boska z matusinego obrazka…” – przemknęło błagalnie Wawrzusiowi przez głowę… zmrużył oczy…

„Co?… Nie zabija?… Puścił?… Ręce wolne?…”

Otwarł oczy zdumione.

Na karku Majstra przysiadł Stanko i z garści nóż mu wydzierał. Mocowali się rozpaczliwie. Zbój, od Stanka silniejszy, lewą chwycił go za włosy, prawą usiłował zadać mu pchnięcie. Wawrzuś poskoczył jak żbik raniony i pielgrzymowi zęby wpił w rękę. Ukąszony puścił Stanka i uderzeniem kolana powalił chłopca. Wawrzuś potoczył się i padł bez zmysłów. Ale Stanko zdołał tymczasem nóż wyłamać z garści mordercy.

Majster, bezbronny, widząc, że Jurek z Błażejem nadbiegają na pomoc, pomknął z nieopisaną szybkością i znikł w gęstwinie. Stanko zawahał się: ścigać czy ratować chłopca? Spojrzał… leży na śniegu blady… krwią zalany… martwy. Czy dycha489 jeszcze? Z trudem docucił się malca, nacierając go i zwilżając mu skronie.

Niebawem nadciągnęli z lasu woźnica z Jurkiem po nieudałym490 pościgu…

Przez ten czas kupcy i zbrojna ich czeladź po zaciętej walce zdołali wziąć górę nad hultajstwem pozbawionym wodza; zwłaszcza że Bystry, najzmyślniejszy z opryszków, niezdolny był do boju, na wpół oślepiony biczyskiem Wawrzusia. A że mocarny Kudraś dostał także mieczykiem przez ramię, przeto pierzchli na lasy i bory, unosząc jednego z kamratów z przetrąconą golenią.

Długo jeszcze trwało, zanim podróżni puścili się w dalszą drogę. Obalony wóz musiano stawiać i naprawiać, wiązać uprząż potarganą, ładować rozrzucone tłumoki, w których na szczęście nic nie brakowało. Słudzy kupieccy opatrywali sobie nawzajem cięższe i lżejsze rany, a Wawrzusia złożyli towarzysze na wóz, umościwszy mu wygodne legowisko na sianie.

Po tej strasznej przygodzie gładko już przeszły dalsze dni drogi przez Grodno, Olkieniki do Wilna.

Rana Wawrzusia, acz bardzo bolesna, nie była niebezpieczna; zapuchło mu wprawdzie całe ramię, ale na szczęście nie wdała się gorączka. Chłopczyna, zarzucany pytaniami, zrazu bezładnie, potem od początku do końca rozpowiadać musiał towarzyszom podróży całą swoją historię z tajemniczym pielgrzymem. Mówił o świętokradztwie, o spotkaniu w Krakowie podczas „konika zwierzynieckiego”, o pościgu do Nowej Bramy. Całymi dniami był Majster niewyczerpanym przedmiotem ich rozmów. Zachodzili w głowę, czy bardziej zemsta, czy chęć sprzątnięcia niebezpiecznego świadka kierowała zbrodniarzem.

Dnia drugiego marca przed samym zachodem słońca oba wozy wjeżdżały do Wilna. Starszy kupiec drzemał, otuliwszy się w kożuch, młody przysiadł się na sanie do Stanka i rozpowiadał chłopakom o dalekich krajach i miastach, które zwiedzał w swych podróżach handlowych.

– W Wilnie też pewno nie pierwszy raz jesteście? – spytał młody Stwosz.

– Już czwarty – odparł kupiec. – Dobry targ, zwłaszcza na bławaty i bisiory491; niewiasty, jak wszędzie, tak i tutaj strój lubią, a na targowicy wileńskiej ino powszednie sukna i chłopskie samodziały przedają. Widzieliście, co wiozę, za tydzień wszystko pójdzie między ludzi.

467Wydasz mnie, pójdę na hak… – W średnich wiekach surowo karano za kradzież, nawet śmiercią. [przypis autorski]
468moiściewy (gw.: moiście wy) – zwrot do słuchaczy, wyrażający emocje; dosł. jesteście moi, tj. moi drodzy. [przypis edytorski]
469szkarpa – skarpa, przypora muru w kształcie wystającego na zewnątrz filaru. [przypis edytorski]
470święty Kazimierz Jagiellończyk (1458–1484) – drugi syn Kazimierza II Jagiellończyka, namiestnik ojca w Wilnie, uważany za dobrego władcę, poprawił bezpieczeństwo w kraju i sądownictwo. Umarł młodo na gruźlicę i został kanonizowany. Jest patronem Litwy. [przypis edytorski]
471Omni die dic Mariae (łac.: każdego dnia chwal Marię) – hymn maryjny, przypisywany dawniej św. Kazimierzowi. [przypis edytorski]
472sporzej (daw.) – więcej, obficiej; tu: lepiej. [przypis edytorski]
473ady a. dyć (daw.) – przecież, właśnie, ależ. [przypis edytorski]
474doma (gw.) – w domu. [przypis edytorski]
475psować (daw.) – psuć. [przypis edytorski]
476gąsior – duże naczynie na wino a. piwo. [przypis edytorski]
477gwoli (daw.) – w celu. [przypis edytorski]
478Konrad I Mazowiecki (ok. 1187–1247) – syn Kazimierza Sprawiedliwego, książę kujawsko-mazowiecki. Walczył z pogańskimi Prusami, sprowadził na ziemie polskie zakon krzyżacki. [przypis edytorski]
479przebrać się (daw.) – przedostać się. [przypis edytorski]
480mołojcy (z białorus.) – zuchy. [przypis edytorski]
481rozbierać (gw.) – tu: brać, osłabiać. [przypis edytorski]
482Ormiany – dziś popr. forma M. lm: Ormianie. [przypis edytorski]
483hajduczek – służący w węgierskim stroju, lokaj. [przypis edytorski]
484łuczniki – dziś popr. forma M. lm: łucznicy. [przypis edytorski]
485abo (daw.) – albo. [przypis edytorski]
486Żydy – dziś popr. forma M. lm: Żydzi. [przypis edytorski]
487katoliki porządne i dobre ludzie – dziś popr. forma M. lm: katolicy porządni i dobrzy ludzie. [przypis edytorski]
488kupcowie – dziś popr. forma M. lm: kupcy. [przypis edytorski]
489dychać (daw.) – oddychać. [przypis edytorski]
490nieudały (daw.) – nieudany. [przypis edytorski]
491bławaty i bisiory – delikatne, kosztowne tkaniny. [przypis edytorski]