Wszakże przez zbytnie roztargnienie pokwapił się naprzód kulawą nogą i runął, jak długi, na ziemię.
Teraz dopiero jednoręki zoczył uchodzącą.
Miał ją niemal no podorędziu, więc pośpiesznie wyciągnął dłoń, aby dziwożonę w czas zatrzymać, ale w nadmiarze wzruszenia wyciągnął właśnie tę dłoń, której nie miał…
Dziwożona z radosnym i dzikim krzykiem uchodziła w głąb lasu – wolna, wyśmiewna, niedościgła…
Zanim kulawiec zdążył powstać z upadku, znikła w rozbłyskanej słońcem zieleni.
Dwaj przyjaciele, milcząc, spojrzeli wzajem po sobie.
Obydwaj zrozumieli, że bójka, którą toczyli przed chwilą, stała się już zbyteczna.
Popołudniowe cienie z wolna gromadziły się pomiędzy drzewami. Szum chodził wierzchem lasu, nie przenikając do głębi.
– Ładny był dziewczak – rzekł wreszcie kulawiec i spojrzał na przyjaciela.
Jednoręki wyciągnął z torby kubek blaszany, obejrzał go starannie i schował z powrotem.
– Nie popsuła? – spytał kulawiec.
– Nie popsuła – odparł jednoręki.
– A chleba nie wyżarła? – spytał znowu kulawiec.
– Wyżarła – wyznał z westchnieniem jednoręki.
– Tatarakiem go, widać, przegryzała… – domyślił się kulawiec.
Jednoręki rozejrzał się naokół.
– A Podlasiak gdzie? – zapytał z niepokojem.
– Do nieba go zaniosło! – odparł kulawiec, palcem niebo wskazując. – W pogoni za dziewczakiem odbił się zbytnio od ziemi i odleciał bezpowrotnie. Podlasiakiem go nie nazywaj, bo dla nas jeno owo nazwisko niestosowne przybrał, lecz wzbijając się ku niebu, wobec Pana Boga prawdziwe imię wyznać musiał.
– Jakże mu było na imię? – spytał ciekawie jednoręki.
– Żegnajta – odpowiedział kulawiec. – Takie imię, że dość je przed kimkolwiek wymówić, aby już tyłem do ciebie się odwrócił…
– Podlasiaków dwóch znałem, a Żegnajty ani jednego – przypomniał sobie nagle jednoręki.
Wiatr powiał od lasu i odął z lekka na piersiach kulawca rozchełstaną w bójce koszulę.
– Czas nam w drogę! – rzekł nagle kulawiec i zajął zwykłe po prawej stronie stanowisko…
– Czas! – powtórzył jednoręki i poprawił torbę na plecach.
Obydwaj zgodnym krokiem ruszyli w jednaką zawsze drogę.
– Żegnajta! Żegnajta! – rozlegało się coraz wyżej i coraz ciszej w promiennych od słońca przestworach.
Lecz zadumani przyjaciele nie słyszeli dalekich okrzyków zapodzianego w niebiosach upiora.
Szli znowu – donikąd.