Za darmo

Baśń o pięknej Parysadzie i o ptaku Bulbulezarze

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Doszła Parysada aż do szczytu Góry-Cmentarnicy. A na samym szczycie – czarodziejskie życie! Pogoda i wiosna, i bajka radosna!

Spojrzała Parysada w pogodę i wiosnę, i w bajkę, ukrytą na szczycie Góry-Cmentarnicy. Spojrzała – i natychmiast postrzegła cokół marmurowy. A na tym cokole mech porastał z rzadka, a na mchu tym stała pozłocista klatka. W klatce siedział ptak Bulbulezar.

Skrzydła miał pawie, szyję – łabędzią, dziób – bociani, pazury – sępie, a oczy – jaskółcze. Dziobem ciągle poruszał, skrzydła ciągle napuszał, a pazury zaciskał, a oczami połyskał.

Podbiegła Parysada do Bulbulezara i wzięła klatkę do ręki. Watę z uszu wyrzuciła i do ptaka przemówiła:

– Jestem teraz twoją panią, a ty – moim sługą. Każdy mój rozkaz spełniać musisz. Już się nie lękam duchów niewidzialnych, bo nie mają władzy nad tym, kto posiada twoją klatkę pozłocistą, a w klatce ciebie, dziwaczny Bulbulezarze!

– Jestem twoim sługą, a ty – moją panią! – odpowiedział Bulbulezar. – Każdy twój rozkaz będę spełniał niezwłocznie. Musisz mi tylko dostarczać dużo wonnego tytoniu, gdyż pasjami lubię palić fajkę, którą ukrywam zazwyczaj pod skrzydłem. Jest to jedyny mój nałóg. Zresztą nie mam innych nałogów, przywar, nawyknień i wybryków. Na dowód przyjaźni opowiem ci natychmiast najpiękniejszą i najstraszniejszą bajkę.

Bulbulezar się nasrożył, błysnął okiem, dziób otworzył, głosem ludzkim począł gadać, bajkę-straszkę opowiadać. Szeptał, sykał, ślepie mrużył, długą bajkę coraz dłużył… A gdy wreszcie skończył bajkę, wnet spod skrzydła wyjął fajkę, przestał gadać, szeptać, sykać – począł dumnie fajkę pykać.

– Dość tych bajek! – zawołała Parysada. – Dość gadania i ględzenia! Nie mam czasu do stracenia! Wskaż mi natychmiast drogę do dęba-samograja.

Poszła Parysada przed siebie, trzymając klatkę w ręku, a Bulbulezar drogę jej wskazywał.

Wkrótce zobaczyła nad przepaścią, nad otchłanią dąb olbrzymi liściem gęsto porośnięty. Był to dąb-samograj. Dąb bez wiatru się zachwiewał, lecz nie szumiał, jeno śpiewał. I nie śpiewał, jeno grał, jakby w sobie harfę miał. Płynął wokół dźwięk harfiany, rozedrgany, rozśpiewany, rozedrgany gałęziście, rozśpiewany poprzez liście.

Zasłuchała się Parysada w harfiane dźwięki dęba-samograja i długo, długo nie mogła się ich nasłuchać, nie mogła się nimi nacieszyć. Otrząsnęła się wreszcie ze swego zasłuchania i rzekła:

– Dość tych śpiewów i dzwonienia! Nie mam czasu do stracenia! Naucz mnie, Bulbulezarze, jak mam ten dąb przenieść ze szczytu Góry-Cmentarnicy do mego ogrodu. Czy mam go wykopać? Czy zrąbać toporem? Czy piłą przepiłować?

– Ani wykopać, ani zrąbać toporem, ani piłą przepiłować – odpowiedział Bulbulezar. – Zerwij z niego jedną, małą gałązkę i zasadź ją w swoim ogrodzie. Gałązka natychmiast rozrośnie się w dąb taki sam, jak ten, który tu widzisz przed sobą.

Zerwała Parysada gałązkę małą z dęba-samograja i schowała ją w zanadrze.

– Powiedz mi teraz, Bulbulezarze, gdzie się znajduje struga-złotosmuga?

Bulbulezar wskazał drogę, i Parysada wkrótce doszła zboczem Góry-Cmentarnicy do polany-samotnicy.

A na tej polanie – słoneczne świtanie, a w środku polany – basen cembrowany, a w tym basenie – struga złotosmuga.

Podbiegła Parysada do basenu i zajrzała ciekawie do wnętrza. A w tym wnętrzu struga-złotosmuga jarzyła się, iskrzyła się i tryskała w błękity złocistym strumieniem. Wybiegał strumień ku górze, rozpryskiwał się w lazurze i do basenu z powrotem opadał skroplonym złotem, opadał perlistym deszczem, wstrząsany wiatrem i dreszczem.

Zapatrzyła się Parysada w strugę-złotosmugą i nie mogła się na nią napatrzeć, ani dość się nadziwić, ani się nacieszyć jej widokiem.

Otrząsnęła się wreszcie ze swego zapatrzenia i rzekła:

– Dość tych cudów i patrzenia! Nie mam czasu do stracenia! Naucz mnie, Bulbulezarze, jak mam tę strugę-złotosmugę przenieść z Góry-Cmentarnicy do mego ogrodu. Czyli mam basen cały z ziemi wyryć? Czyli tysiącem dzbanów wodę z niego wyczerpać?

– Ani basenu z ziemi wyryć nie potrzeba, ani dzbanów tysiącem wody z niego wyczerpać! – odpowiedział Bulbulezar. – Zerwij dzwonek błękitny, co pod basenem rośnie. Napełnij ten dzwonek wodą po brzegi – woda się z dzwonka nie wyleje. Śmiało więc schowaj go w zanadrze. Gdy wrócisz do domu, każesz w swoim ogrodzie inny basen wymurować i naokół ocembrować. Wylejesz wodę z dzwonka do basenu, a odrobina tej wody natychmiast pocznie wzbierać i napełni twój basen po brzegi.

Zerwała Parysada dzwonek błękitny, napełniła go wodą z basenu i schowała w zanadrze.

– Teraz mi powiedz, Bulbulezarze, co mam uczynić, aby posągom kamiennym życie dawne powrócić?

– Obejrzyj się za siebie! – rzekł Bulbulezar.

Obejrzała się Parysada i zobaczyła krzak różany, a w tym krzaku dzban zielony.

– Weź dzban zielony z różanego krzaka – mówił dalej Bulbulezar. – Dzban ten jest pełen soków żywicznych. Sokiem żywicznym skrop posągi kamienne, a ożyją wszystkie i w rycerzy się zamienią.

Pochwyciła Parysada dzban zielony i pobiegła na drogę obszerną, na drogę przestronną, gdzie stały posągi – kamienne dziwolągi. W jednem ręku dzban trzymała, a w drugiem klatkę z Bulbulezarem.

Na drodze obszernej, na drodze przestronnej stoją posągi nieruchome. Sen je zdjął kamienny, sen zaklęty, sen niezwalczony.

Biegnie Parysada ku posągom i skrapia je po kolei sokiem żywicznym z zielonego dzbana. Sok żywiczny ścieka po kamieniu. Kamień się porusza – ożywa w nim dusza. Budzi się posąg za posągiem, dziwoląg za dziwolągiem. Budzi się i wzdycha, ze snu się otrząsa, w rycerza się zmienia i pokręca wąsa. I pokręca wąsa, i unosi czoła, i coś przypomina, patrząc dookoła!

Już tysiące posągów pokropiła Parysada sokiem żywicznym. Obudziły się wszystkie ze snu kamiennego. Zaroił się tłum rycerzy na drodze obszernej, na drodze przestronnej… Zaroili się, zamyślili się o tym, co się z nimi działo. Wspominali dni minione, wspominali sny prześnione i kamienne odrętwienie, i cudowne przebudzenie.

Parysada podeszła do dwóch posągów, które stały jeden obok drugiego, spojrzała na nie i rzekła:

– Posąg przy posągu, głaz przy głazie stoi… Serce mówi do mnie, że to bracia moi!

Pokropiła Parysada sokiem żywicznym obydwa posągi – i obydwa drgnęły życiem od stóp do głów. Jeden się zamienił w Bachmana, a drugi w Perwica.

– Siostro nasza! – zawołali Bachman i Perwic, ujrzawszy Parysadę. – Śniło się nam właśnie, że jesteśmy w domu razem z tobą, a tymczasem znajdujemy się na jakiejś górze nieznanej. Nie możemy przypomnieć, co się z nami działo? Nie możemy zrozumieć, co się z nami stało?

– Opowiem wam potem, co się z wami działo – odrzekła Parysada. – Spaliście snem kamiennym, a ja was zbudziłam.

– Cóż to za dziwnego ptaka masz w klatce? – spytał Bachman, spostrzegając klatkę złocistą w ręku Parysady.

– Jest to ptak Bulbulezar – odparła Parysada. Posłyszawszy to imię, Bachman i Perwic przypomnieli sobie wszystko od początku do końca – od chwili, gdy z pałacu wyruszyli w podróż zaklętą, aż do chwili, gdy pod wpływem strachów niewidzialnych obejrzeli się za siebie.

– Parysado! – zawołał Perwic. – Domyślam się, że zwyciężyłaś duchy niewidzialne i zawładnęłaś trzema dziwami.

– Nie zadawajcie mi teraz żadnych pytań, bo nie mam czasu! – rzekła Parysada. – Jeszcze trzy ostatnie posągi czekają na ocknienie. Muszę je sokiem żywicznym pokropić.

Parysada zbliżyła się do trzech ostatnich posągów i pokropiła je sokiem żywicznym. Dwa się zbudziły i w rycerzy się zmieniły, lecz trzeci pozostał posągiem – kamiennym dziwolągiem.

– Bulbulezarze! – zawołała Parysada. – Czemuż ten trzeci posąg się nie zbudził, choć go pokropiłam sokiem żywicznym?

– Nie moja w tem wina, i nic na to poradzić nie mogę! – odrzekł Bulbulezar. – Tajemnicze losy wydały taki wyrok, iż tylko łzy twoje mogą ten posąg ze snu kamiennego obudzić.

– Nie umiem płakać – rzekła Parysada – nie mogę więc łzami go pokropić.

– Każ swoim braciom, aby ten posąg zanieśli do twego pałacu – odpowiedział Bulbulezar – postaw go w swoim pokoju, a może się uda kiedyś ze snu go obudzić.

– Bachmanie, Perwicu! – zawołała Parysada. – Na ramiona posąg weźcie i do pałacu zanieście.

Bachman i Perwic wzięli posąg na ramiona i stanęli gotowi do drogi.

Tymczasem ocknieni rycerze przypomnieli sobie wszystko od początku do końca, od chwili, gdy ze swych domów wyruszyli w podróż zaklętą, aż do chwili, gdy pod wpływem strachów niewidzialnyh obejrzeli się za siebie. Domyślili się, że spali snem kamiennym, przemienieni w posągi, i że ich z tego snu zbudziła piękna Parysada.

Otoczyli więc kołem Parysadę i zaczęli jej dziękować pięknym słowem i ukłonem, i spojrzeniem zachwyconym.

– Mężni rycerze! – zawołała Parysada. – Nie traćcie czasu na słowa, na ukłony, na spojrzenia, na zachwyty! Sen kamienny minął i zły urok zginął! Wracajcie do swoich krajów i do swoich pałaców. I mnie i braciom moim też śpieszno do domu.

Niezliczony tłum rycerzy z Parysadą, Bachmanem i Perwicem na czele począł schodzić z Góry-Cmentarnicy drogą obszerną, drogą przestronną.

Doszli wkrótce do ścieżki-złotobrzeżki i ścieżką-złotobrzeżką zsunęli się do podnóża Góry. U podnóża Góry pomiędzy drzewami i krzewami stały konie wierne, czekające na powrót swych panów. Parysada dawniej ich nie widziała, gdyż nazbyt była zajęta swoją podróżą. Teraz dopiero pomiędzy drzewami i krzewami ujrzała tysiące rumaków wiernych. Powsiadali rycerze na konie, pokłonili się raz jeszcze Parysadzie i pomknęli – każdy do swego kraju, do swojej ojczyzny.

Zostały tylko trzy konie: bułany, cisawy i siwy. Dosiadła Parysada siwosza, a Bachman – bułanka, a Perwic – swego cisa.

Ruszyły konie z kopyta, kurz się zakłębił za nimi.

Bachman i Perwic wieźli na przemian posąg kamienny, a Parysada wiozła klatkę z Bulbulezarem.

Jechali, jechali, aż dojechali do tego miejsca, gdzie była skała, a pod skałą źródło. Koło źródła, pod skałą leżał trup derwisza. Był to właśnie dzień jego imienin. Po trzystu trzydziestu trzech latach daremnego wyczekiwania zasnął wreszcie snem wiekuistym. Parysada wraz z braćmi wykopała grób głęboki i pochowała derwisza, aby odpoczął w ciszy mogilnej.

 

Pochowawszy derwisza, wskoczyła na swego siwosza i popędziła dalej, a za nią popędził Bachman na bułanku i Perwic na cisie. Jechali – jechali, aż wreszcie dojechali do swego pałacu.

Natychmiast Parysada zasadziła w swym ogrodzie gałązkę dęba-samograja. Gałązka w jednej chwili urosła w dąb olbrzymi, który śpiewał, dzwonił, grał, jakby w sobie harfę miał.