„Co ty robisz, wariatko? – krzyknąłem – tam już jest trup, nie dziecko…”. – „Jagna! chodzi7 tu!…” – zawołano z tłumu.
Pułap zapadł się, aż iskry sypnęły do nieba. Dziewczyna znikła w dymie, a mnie pociemniało w oczach.
„Ja-gna!…” – powtórzył lamentujący głos.
„Zara8!… zara!…” – odpowiedziała dziewczyna, przebiegając koło mnie z powrotem.
Z wysiłkiem dźwigała w rękach chłopca, który, obudziwszy się, wrzeszczał wniebogłosy.
– Więc dziecko żyje? – spytałem.
– Jak najzdrowsze.
– A dziewczyna… czy to jego siostra?
– Gdzież tam! – odparł – zupełnie obca; nawet służy u innego gospodarza i ma najwyżej piętnaście lat.
– I nic się jej nie stało?
– Opaliła sobie chustkę i trochę włosów. Idąc tu, widziałem ją; skrobała przed sienią kartofle i coś sobie nuciła fałszywym głosem. Chciałem jej wyrazić moje uznanie, nagle jednak przyszły mi na myśl: jej dziki zapał i mój rozsądny takt wobec cudzego nieszczęścia, i… taki mnie wstyd ogarnął, że nie śmiałem do niej przemówić ani wyrazu.
– My już tacy!… – dodał i począł szpicrózgą ścinać rosnące przy drodze badyle.
Na niebie zaczęły się pokazywać gwiazdy i chłodny wiatr przyniósł od stawu rechotanie żab i kwilenie zabierających się do snu ptaków wodnych. Zwykle o tej porze obaj układaliśmy projekta na przyszłość, lecz dziś żaden ust nie otworzył. Za to zdawało mi się, że dokoła nas szepczą krzaki: