Za darmo

Lalka, tom drugi

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

III. Widziadło

Pewnego dnia, jak zwykle, załatwiał się z interesantami w salonie przyjęć. Już odprawił jegomościa, który ofiarował się staczać za niego pojedynki, drugiego, który jako brzuchomówca chciał odegrać rolę w dyplomacji, i trzeciego, który obiecywał mu wskazać skarby zakopane przez sztab Napoleona I nad Berezyną146, kiedy lokaj w błękitnym fraku zameldował:

– Profesor Geist.

– Geist?… – powtórzył Wokulski i doznał szczególnego uczucia. Przyszło mu na myśl, że żelazo za zbliżeniem się magnesu musi doznawać podobnych wrażeń.

– Prosić…

Po chwili wszedł człowiek bardzo mały i szczupły, z twarzą żółtą jak wosk. Na głowie nie miał ani jednego siwego włosa.

„Ile on może mieć lat?…” – pomyślał Wokulski.

Gość tymczasem bystro mu się przypatrywał; i tak siedzieli minutę, może dwie, taksując się nawzajem. Wokulski chciał ocenić wiek przybysza, Geist zdawał się badać go.

– Co pan rozkaże? – odezwał się wreszcie Wokulski.

Gość poruszył się na krześle.

– Co ja tam mogę rozkazać! – odparł wzruszając ramionami. – Przyszedłem żebrać, nie rozkazywać…

– Czym mogę służyć? – spytał Wokulski, twarz bowiem gościa wydała mu się dziwnie sympatyczną.

Geist przeciągnął ręką po głowie.

– Przyszedłem tu z czym innym – rzekł – a mówić będę o czym innym. Chciałem panu sprzedać nowy materiał wybuchowy…

– Ja go nie kupię – przerwał Wokulski.

– Nie?… – spytał Geist. – A jednak – dodał – mówiono mi, że panowie staracie się o coś podobnego dla marynarki. Zresztą mniejsza… Dla pana mam coś innego…

– Dla mnie? – spytał Wokulski, zdziwiony nie tyle słowami, ile spojrzeniem Geista.

– Onegdaj puszczałeś się pan balonem captif147 – mówił gość.

– Tak.

– Jesteś pan człowiek majętny i znasz się na naukach przyrodniczych.

– Tak – odparł Wokulski.

– I była chwila, że chciałeś pan wyskoczyć z galerii?… – pytał Geist.

Wokulski cofnął się z krzesłem.

– Niech pana to nie dziwi – mówił gość. – Widziałem w życiu około tysiąca przyrodników, a w moim laboratorium miałem czterech samobójców, więc znam się na tych klasach ludzi… Za często spoglądałeś pan na barometr, ażebym nie miał odkryć przyrodnika, no, a człowieka myślącego o samobójstwie poznają nawet pensjonarki.

– Czym mogę służyć? – spytał jeszcze raz Wokulski ocierając pot z twarzy.

– Powiem niedużo – rzekł Geist. – Pan wie, co to jest chemia organiczna?…

– Jest to chemia związków węgla…

– A co pan sądzisz o chemii związków wodoru?…

– Że jej nie ma.

– Owszem, jest – odparł Geist. – Tylko zamiast eterów, tłuszczów, ciał aromatycznych daje nowe aliaże148… Nowe aliaże, panie Siuzę, z bardzo ciekawymi własnościami…

– Cóż mnie to obchodzi – rzekł głucho Wokulski – jestem kupcem.

– Nie jesteś pan kupcem, tylko desperatem – odparł Geist. – Kupcy nie myślą o skakaniu z balonu… Ledwiem to zobaczył, zaraz pomyślałem: „To mój człowiek…” Ale znikłeś mi pan z oczu po wyjściu z ganku… Dziś traf zbliżył nas powtórnie… Panie Siuzę, my musimy pogadać o związkach wodoru, jeżeli jesteś pan bogaty…

– Przede wszystkim nie jestem Siuzę

– To mi wszystko jedno, gdyż potrzebuję tylko majętnego desperata – rzekł Geist.

Wokulski patrzył na Geista nieledwie z trwogą; w głowie zapalały mu się pytania: kuglarz149 czy tajny agent – wariat, a może naprawdę jaki duch?… Kto wie, czy szatan jest legendą i czy w pewnych chwilach nie ukazuje się ludziom?… Faktem jest jednak, że ten starzec, o niezdecydowanym wieku, wytropił najtajemniejszą myśl Wokulskiego, który w tych czasach marzył o samobójstwie, ale jeszcze tak nieśmiało, że sam przed sobą nie miał odwagi sformułować tego projektu.

Gość nie spuszczał z niego oka i uśmiechał się z łagodną ironią; gdy zaś Wokulski otworzył usta, ażeby zapytać go o coś, przerwał mu:

– Nie fatyguj się pan… Z tyloma już ludźmi rozmawiałem o ich charakterze i o moich wynalazkach, że z góry odpowiem na to, o czym chcesz się poinformować. Jestem profesor Geist, stary wariat, jak mówią we wszystkich kawiarniach pod uniwersytetem i szkołą politechniczną. Kiedyś nazywano mnie wielkim chemikiem, dopóki… nie wyszedłem poza granicę dziś obowiązujących poglądów chemicznych. Pisałem rozprawy, robiłem wynalazki pod imieniem własnym lub moich wspólników, którzy nawet sumiennie dzielili się ze mną zyskami. Ale od czasu gdym odkrył zjawiska nie mieszczące się w rocznikach Akademii150, ogłoszono mnie nie tylko za wariata, ale za heretyka i zdrajcę…

– Tu, w Paryżu? – szepnął Wokulski.

– Oho! – roześmiał się Geist – tu, w Paryżu. W jakimś Altdorfie lub Neustadzie151 kacerzem i zdrajcą jest ten, kto nie wierzy w pastorów, Bismarcka, w dziesięcioro przykazań i konstytucję pruską152. Tu wolno kpić z Bismarcka i konstytucji, ale za to pod grozą odszczepieństwa trzeba wierzyć w tabliczkę mnożenia, teorię ruchu falistego153, w stałość ciężarów gatunkowych154 itd. Pokaż mi pan jedno miasto, w którym nie ściskano by sobie mózgów jakimiś dogmatami, a – zrobię je stolicą świata i kolebką przyszłej ludzkości…

Wokulski ochłonął; był pewny, że ma do czynienia z maniakiem.

Geist patrzył na niego i wciąż uśmiechał się.

– Kończę, panie Siuzę – mówił dalej. – Porobiłem wielkie odkrycia w chemii, stworzyłem nową naukę, wynalazłem nieznane materiały przemysłowe, o których ledwie śmiano marzyć przede mną. Ale… brakuje mi jeszcze kilku niezmiernie ważnych faktów, a już nie mam pieniędzy. Cztery fortuny utopiłem w moich badaniach, zużyłem kilkunastu ludzi; dziś zaś potrzebuję nowej fortuny i nowych ludzi…

– Skądże do mnie nabrał pan takiego zaufania? – pytał Wokulski już spokojny.

– To proste – odparł Geist. – O zabiciu się myśli wariat, łajdak albo człowiek dużej wartości, któremu za ciasno na świecie.

– A skąd pan wiesz, że ja nie jestem łotrem?

– A skąd pan wiesz, że koń nie jest krową? – odpowiedział Geist. – W czasie moich przymusowych wakacyj, które niestety, ciągną się po kilka lat, zajmuję się zoologią i specjalnie badam gatunek człowieka. W tej jednej formie, o dwu rękach, odkryłem kilkadziesiąt typów zwierzęcych począwszy od ostrygi i glisty, skończywszy na sowie i tygrysie. Więcej ci powiem: odkryłem mieszańce tych typów: skrzydlate tygrysy, węże z psimi głowami, sokoły w żółwich skorupach, co zresztą już przeczuła fantazja genialnych poetów. I dopiero wśród całej tej menażerii bydląt albo potworów gdzieniegdzie odnajduję prawdziwego człowieka, istotę z rozumem, sercem i energią. Pan, panie Siuzę, masz niezawodnie cechy ludzkie i dlatego tak otwarcie mówię z panem; jesteś jednym na dziesięć, może na sto tysięcy…

 

Wokulski zmarszczył się, Geist wybuchnął:

– Co? może sądzisz pan, że pochlebiam ci dla wytumanienia kilku franków?… Jutro będę jeszcze raz u pana i przekonam cię, jak w tej chwili jesteś niesprawiedliwy i głupi…

Zerwał się z krzesła, ale Wokulski zatrzymał go.

– Nie gniewaj się, profesorze – rzekł – nie chciałem pana obrazić. Ale mam tu prawie co dzień wizyty różnego gatunku filutów155

– Jutro przekonam pana, żem nie filut ani wariat – odpowiedział Geist. – Pokażę ci coś, co widziało zaledwie sześciu albo siedmiu ludzi, którzy… już nie żyją… O, gdyby oni żyli!… – westchnął.

– Dlaczego dopiero jutro?

– Dlatego, że mieszkam daleko stąd, a nie mam na fiakra.

Wokulski uścisnął go za rękę.

– Nie obrazisz się, profesorze? – spytał – jeżeli…

– Jeżeli dasz mi na fiakra?… Nie. Wszakże z góry powiedziałem ci, że jestem żebrakiem, i kto wie, czy nie najnędzniejszym w Paryżu?…

Wokulski podał mu sto franków.

– Daj spokój – uśmiechnął się Geist – wystarczy dziesięć… Kto wie, czy jutro nie dasz mi stu tysięcy… Duży masz majątek?

– Około miliona franków.

– Milion! – powtórzył Geist chwytając się za głowę. – Za dwie godziny wrócę tu. Bodajbym stał ci się tak potrzebny, jak ty mnie jesteś…

– W takim razie może pozwolisz, profesorze, do mego numeru, na trzecie piętro. To lokal urzędowy…

– Wolę, wolę na trzecie piętro… Za dwie godziny będę – odparł Geist i szybko wybiegł z pokoju.

Po chwili ukazał się Jumart.

– Wynudził pana stary – rzekł do Wokulskiego – co?…

– Cóż to za człowiek? – spytał niedbale Wokulski.

Jumart wyciągnął naprzód dolną wargę.

– Wariat to on jest – odparł – ale jeszcze za moich studenckich czasów był wielkim chemikiem. No i porobił jakieś wynalazki, ma nawet podobno kilka dziwnych okazów, ale…

Stuknął się palcem w czoło.

– Dlaczego nazywacie go wariatem?

– Nie można inaczej nazywać człowieka – odpowiedział Jumart – który sądzi, że uda mu się zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał czy tylko metalów, bo już nie pamiętam…

Wokulski pożegnał go i poszedł do swego numeru.

„Cóż to za dziwne miasto – myślał – gdzie znajdują się poszukiwacze skarbów, najemni obrońcy honoru, dystyngowane damy, które handlują tajemnicami, kelnerzy rozprawiający o chemii i chemicy, którzy chcą zmniejszyć ciężar gatunkowy ciał…”

Przed piątą w numerze zjawił się Geist; był jakiś rozdrażniony i zamknął za sobą drzwi na klucz.

– Panie Siuzę – rzekł – wiele mi na tym zależy, ażebyśmy się porozumieli… Powiedz mi, czy masz jakie obowiązki: żonę, dzieci?… – Chociaż – nie zdaje mi się…

– Nie mam nikogo.

– I majątek masz? Milion…

– Prawie.

– A powiedz mi – mówił Geist – dlaczego ty myślisz o samobójstwie?…

Wokulski wstrząsnął się.

– To było chwilowe – rzekł. – Doznałem zawrotu w balonie…

Geist kręcił głową.

– Majątek masz – mruczał – o sławę, przynajmniej dotychczas, nie dobijasz się… Tu musi być kobieta!… – zawołał.

– Może – odparł Wokulski, bardzo zmieszany.

– Jest kobieta! – rzekł Geist. – To źle. O niej nigdy nie można wiedzieć, co robi i dokąd zaprowadzi… W każdym razie słuchaj – dodał patrząc mu w oczy. – Gdyby ci kiedy jeszcze raz przyszła ochota próbować… Rozumiesz?… Nie zabijaj się, ale przyjdź do mnie…

– Może zaraz przyjdę… – rzekł Wokulski spuszczając oczy.

– Nie zaraz! – odparł żywo Geist. – Kobiety nigdy nie gubią ludzi od razu. Czy już skończyłeś z tamtą osobą rachunki?…

– Zdaje mi się…

– Aha! dopiero zdaje ci się. To źle. Na wszelki wypadek, zapamiętaj radę. W moim laboratorium bardzo łatwo można zginąć, i jeszcze jak!…

– Coś pan przyniósł, profesorze? – zapytał go Wokulski.

– Źle! źle!… – mruczał Geist. – Muszę szukać kupca na mój materiał wybuchowy. A myślałem, że połączymy się…

– Pierwej pokaż pan, coś przyniósł – przerwał Wokulski.

– Masz rację… – odparł Geist i wydobył z kieszeni średniej wielkości pudełko. – Zobacz – rzekł – za co to ludzi nazywają szaleńcami!…

Pudełko było z blachy, zamknięte w szczególny sposób; Geist po kolei dotykał sztyftów osadzonych w różnych punktach, od czasu do czasu rzucając na Wokulskiego spojrzenia gorączkowe i podejrzliwe. Raz nawet zawahał się i zrobił taki ruch, jakby chciał schować pudełko; ale opamiętał się, dotknął jeszcze paru sztyftów i – wieko odskoczyło.

W tej chwili opanował go nowy atak podejrzliwości. Starzec padł na kanapę, ukrył pudełko za siebie i trwożnie spoglądał to na pokój, to na Wokulskiego.

– Głupstwa robię!… – mruczał. – Co za nonsens narażać wszystko dla pierwszego lepszego z ulicy…

– Nie ufasz mi pan?… – spytał nie mniej wzruszony Wokulski.

– Nikomu nie ufam – mówił zgryźliwie starzec. – Bo jaką mi dać kto może rękojmię?… Przysięgę czy słowo honoru?… Za stary jestem, aby wierzyć w przysięgi… Tylko wspólny interes jako tako zabezpiecza od najpodlejszej zdrady, a i to nie zawsze…

Wokulski wzruszył ramionami i usiadł na krześle.

– Nie zmuszam pana – rzekł – do dzielenia się ze mną twoimi kłopotami. Mam dosyć własnych.

Geist nie spuszczał z niego oka, lecz stopniowo uspakajał się. W końcu odezwał się:

– Przysuń się tu do stołu… Spojrzyj, co to jest?

Pokazał mu metalową kulkę ciemnej barwy.

– Zdaje mi się, że to jest metal drukarski156.

– Weź w rękę…

Wokulski wziął kulkę i aż zdziwił się, tak była ciężka.

– To jest platyna157 – rzekł.

– Platyna?… – powtórzył Geist z drwiącym uśmiechem. – Oto masz platynę…

I podał mu tej samej wielkości kulkę platynową. Wokulski przekładał obie z rąk do rąk; zdziwienie jego wzrosło.

– To jest chyba ze dwa razy cięższe od platyny?… – szepnął.

– A tak… tak!… – śmiał się Geist. – Nawet jeden z moich przyjaciół akademików158 nazwał to „komprymowaną159 platyną”… Dobry wyraz, co? na oznaczenie metalu, którego ciężar gatunkowy wynosi 30,7 g… Oni tak zawsze. Ile razy uda im się wynaleźć nazwę dla nowej rzeczy, zaraz mówią, że ją wytłomaczyli na zasadzie już poznanych praw natury. Przepyszne osły… najmędrsze ze wszystkich, jakimi roi się tak zwana ludzkość… A to znasz? – dodał.

– No, to jest sztabka szklana – odparł Wokulski.

– Cha! cha!… – śmiał się Geist. – Weź do ręki, przypatrz się… Prawda, że ciekawe szkło?… Cięższe od żelaza, z odłamem ziarnistym, wyborny przewodnik ciepła i elektryczności, pozwala się strugać… Prawda, jak to szkło dobrze udaje metal?… Może chcesz je rozgrzać albo kuć młotem?…

Wokulski przetarł oczy. Nie ulega kwestii, że takiego szkła nie widziano na świecie.

– A to?… – spytał Geist pokazując mu inny kawałek metalu.

– To chyba stal…

– Nie sód160 i nie potas161?… – pytał Geist.

– Nie.

– Weźże do rąk tę stal…

Tu już podziw Wokulskiego przeszedł w pewien rodzaj zaniepokojenia: owa rzekoma stal była lekką jak płatek bibułki.

– Chyba jest pusta w środku?…

– Więc przetnij tę sztabkę, a jeżeli nie masz czym, przyjedź do mnie. Zobaczysz tam nierównie więcej podobnych osobliwości i będziesz mógł robić z nimi próby, jakie ci się podoba.

Wokulski oglądał po kolei ów metal cięższy od platyny, drugi metal przeźroczysty, trzeci lżejszy od puchu… Dopóki trzymał je w rękach, wydawały mu się rzeczami najnaturalniejszymi pod słońcem: cóż jest bowiem naturalniejszego aniżeli przedmiot, który oddziaływa na zmysły? Lecz gdy oddał próbki Geistowi, ogarniało go zdziwienie i niedowierzanie, zdziwienie i obawa. Więc znowu oglądał je, kręcił głową, wierzył i wątpił na przemian.

– No i cóż? – zapytał Geist.

– Czy pokazywał pan to chemikom?

– Pokazywałem.

– I cóż oni?…

– Obejrzeli, pokiwali głowami i powiedzieli, że to blaga i kuglarstwo, którym poważna nauka zajmować się nie może.

– Jak to, więc nawet nie robili prób? – spytał Wokulski.

– Nie. Niektórzy z nich wprost mówili, że mając do wyboru między pogwałceniem „praw natury” a złudzeniami własnych zmysłów, wolą nie dowierzać zmysłom. I jeszcze dodawali, że robienie poważnych doświadczeń z podobnymi kuglarstwami może obłąkać zdrowy rozsądek, i stanowczo wyrzekli się doświadczeń.

– I nie ogłaszasz pan o tym?

– Ani myślę. Owszem, ta bezwładność mózgów daje mi najlepszą gwarancję bezpieczeństwa tajemnicy moich wynalazków. W przeciwnym razie pochwycono by je, prędzej lub później odkryto by metodę postępowania i znaleziono by to, czego bym im dać nie chciał…

– Mianowicie?… – przerwał mu Wokulski.

– Znaleziono by metal lżejszy od powietrza – spokojnie odparł Geist.

Wokulski rzucił się na krześle; przez chwilę obaj milczeli.

– Dlaczegóż ukrywasz pan przed ludźmi ów transcendentalny162 metal? – odezwał się wreszcie Wokulski.

– Dla wielu powodów – odparł Geist. – Naprzód chcę, ażeby ten produkt wyszedł tylko z mojego laboratorium, choćbym nawet nie ja sam go otrzymał. A po wtóre, podobny materiał, który zmieni postać świata, nie może stać się własnością tak zwanej dzisiejszej ludzkości. Już za wiele nieszczęść mnoży się na ziemi przez nieopatrzne wynalazki.

 

– Nie rozumiem pana.

– Więc posłuchaj – mówił Geist. – Tak zwana ludzkość, mniej więcej na dziesięć tysięcy wołów, baranów, tygrysów i gadów, mających człowiecze formy, posiada ledwie jednego prawdziwego człowieka. Tak było zawsze, nawet w epoce krzemiennej163. Na taką tedy ludzkość w biegu wieków spadały rozmaite wynalazki. Brąz, żelazo, proch, igła magnesowa, druk, machiny parowe i telegrafy elektryczne dostawały się bez żadnego wyboru w ręce geniuszów i idiotów, ludzi szlachetnych i zbrodniarzy… A jaki tego rezultat?… Oto ten, że głupota i występek dostając coraz potężniejsze narzędzia mnożyły się i umacniały, zamiast stopniowo ginąć. Ja – ciągnął dalej Geist – nie chcę powtarzać tego błędu i jeżeli znajdę ostatecznie metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko prawdziwym ludziom. Niech oni raz zaopatrzą się w broń na swój wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę, a zwierzęta i potwory w ludzkiej postaci niechaj z wolna wyginą. Jeżeli Anglicy mieli prawo wypędzić wilków ze swej wyspy164, istotny człowiek ma prawo wypędzić z ziemi przynajmniej tygrysy ucharakteryzowane na ludzi…

„On ma jednakże tęgiego bzika” – pomyślał Wokulski. Później dodał głośno:

– Cóż więc panu przeszkadza do wykonania tych zamiarów?

– Brak pieniędzy i pomocników. Do ostatecznego odkrycia potrzeba wykonać około ośmiu tysięcy prób, co, lekko licząc, jednemu człowiekowi zabrałoby dwadzieścia lat pracy. Ale czterech ludzi zrobi to samo w ciągu pięciu do sześciu lat…

Wokulski wstał z krzesła i zamyślony począł chodzić po numerze; Geist nie spuszczał z niego oka.

– Przypuśćmy – odezwał się Wokulski – że ja mógłbym panu dać pieniądze i jednego, a nawet… dwu pomocników… Lecz gdzie dowód, że pańskie metale nie są jakąś dziwną mistyfikacją, a pańskie nadzieje złudzeniami?

– Przyjdź do mnie, obejrzyj, co jest, sam zrób kilka doświadczeń, a przekonasz się. Innego sposobu nie widzę – odparł Geist.

– I kiedy można by przyjść?…

– Kiedy zechcesz. Daj mi tylko kilkadziesiąt franków, gdyż nie mam za co kupić potrzebnych preparatów. A oto mój adres – zakończył Geist podając zabrudzoną notatkę.

Wokulski wręczył mu trzysta franków. Starzec zapakował swoje okazy, zamknął pudełko i rzekł na odchodne:

– Napisz do mnie list na dzień przed przybyciem. Prawie ciągle siedzę w domu ocierając kurze z moich retort165!…

Po odejściu Geista Wokulski był jak odurzony. Spoglądał na drzwi, za którymi zniknął chemik, to na stół, gdzie przed chwilą okazywano mu nadnaturalne przedmioty, to znowu dotykał swoich rąk i głowy lub chodził stukając głośno obcasami po pokoju dla przekonania się, że nie marzy, ale czuwa.

„A przecież faktem jest – myślał – że człowiek ten pokazał mi jakieś dwa materiały: jeden cięższy od platyny, drugi znakomicie lżejszy od sodu. Nawet zapowiedział mi, że szuka metalu lżejszego od powietrza!…

Gdyby w rzeczach tych nie tkwiło jakieś niepojęte oszustwo – rzekł głośno – już miałbym ideę, dla której warto się skazać na całe lata niewoli. Nie tylko znalazłbym pochłaniającą pracę i spełnienie najśmielszych marzeń młodości, ale jeszcze widziałbym przed sobą cel, wyższy nad wszystkie, do jakich kiedykolwiek rwał się duch ludzki. Kwestia żeglugi powietrznej byłaby rozstrzygniętą, człowiek dostałby skrzydeł.”

I znowu wzruszał ramionami, rozkładał ręce i mruczał:

„Nie, to niepodobna!…”

Brzemię nowych prawd czy nowych złudzeń tak go gniotło, że uczuł konieczność podzielenia go z kimkolwiek, choćby tylko w części. Zbiegł więc na pierwsze piętro do paradnej sali przyjęć i wezwał Jumarta.

Właśnie gdy zastanawiał się, w jaki sposób rozpocząć z nim tę dziwną rozmowę, Jumart sam mu ją ułatwił. Ledwie bowiem ukazał się w sali, rzekł z dyskretnym uśmiechem:

– Stary Geist wyszedł od pana bardzo ożywiony. Przekonał pana czy też został pobity?…

– No, mówieniem nikt nikogo chyba nie przekona, tylko faktami – odparł Wokulski.

– Więc były i fakta?…

– Tymczasem dopiero zapowiedź ich… Powiedz mi pan jednak – ciągnął Wokulski – co byś sądził, gdyby Geist pokazał ci metal pod każdym względem przypominający stal, lecz dwa lub trzy razy lżejszy od wody?… Gdybyś podobny materiał oglądał na własne oczy, dotykał go własnymi rękoma?…

Uśmiech Jumarta przerodził się w jakiś ironiczny grymas.

– Cóż bym miał powiedzieć, dobry Boże, nad to, że profesor Palmieri jeszcze większe cuda pokazuje za pięć franków od osoby…

– Co za Palmieri? – spytał zdziwiony Wokulski.

– Profesor magnetyzmu – odparł Jumart – znakomity człowiek… Mieszka w naszym hotelu i trzy razy dziennie pokazuje magnetyczne sztuki w sali mogącej od biedy pomieścić ze sześćdziesiąt osób… Jest właśnie ósma, więc w tej chwili zaczyna się przedstawienie wieczorne. Jeżeli pan chce, możemy tam pójść; ja mam wstęp darmo…

Na twarz Wokulskiego wystąpił tak silny rumieniec, że oblał mu czoło, a nawet szyję.

– Chodźmy – rzekł – do owego profesora Palmieri. W duchu zaś dodał:

„Więc ten wielki myśliciel, Geist, jest kuglarzem, a ja głupcem, który płaci trzysta franków za widowisko warte pięć franków… Jakże on mnie złapał!…”

Weszli na drugie piętro do salonu urządzonego równie bogato jak inne w tym hotelu. Większą jego część już zapełniali widzowie starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, ubrani elegancko i bardzo zajęci profesorem Palmierim, który właśnie kończył krótką prelekcję o magnetyzmie. Był to mężczyzna średnich lat, zawiędły, brunet, z rozczochraną brodą i wyrazistymi oczyma. Otaczało go parę przystojnych kobiet i kilku młodych mężczyzn o twarzach mizernych i apatycznych.

– To są media166 – szepnął Jumart. – Na nich Palmieri pokazuje swoje sztuki.

Widowisko, trwające około dwu godzin, polegało na tym, że Palmieri za pomocą wzroku usypiał swoje media, w taki jednak sposób, że mogły one chodzić, odpowiadać na pytanie i wykonywać rozmaite czynności. Prócz tego uśpieni przez magnetyzera w miarę jego rozkazów objawiali bądź niezwykłą siłę muskularną, bądź jeszcze niezwykłejszą nieczułość lub nadwrażliwość zmysłów.

Ponieważ Wokulski pierwszy raz widział podobne zjawiska i bynajmniej nie ukrywał niedowierzania, więc Palmieri zaprosił go do pierwszego rzędu krzeseł. Tu po kilku próbach Wokulski przekonał się, że zjawiska, na które patrzy, nie są kuglarstwem, lecz polegają na jakichś nieznanych właściwościach systemu nerwowego.

Ale najwięcej zajęły, a nawet przeraziły go dwa doświadczenia mające pewien związek z jego własnym życiem. Polegały one na wmawianiu w medium rzeczy nie istniejących.

Jednemu z uśpionych podał Palmieri korek od karafki mówiąc, że podał mu różę. W tej chwili medium zaczęło wąchać korek okazując przy tym wielkie zadowolenie.

– Co pan robisz? – zawołał Palmieri do medium – wszakże to asafetyda167

I medium natychmiast z obrzydzeniem odrzuciło korek wycierając ręce i narzekając, że cuchną.

Innemu podał chustkę od nosa, a gdy powiedział mu, że chustka waży sto funtów, uśpiony począł uginać się, drżeć i potnieć pod jej ciężarem.

Wokulski widząc to sam spotniał.

„Już rozumiem – pomyślał – tajemnicę Geista. On mnie zamagnetyzował…”

Lecz najboleśniejszego uczucia doznał wówczas, gdy Palmieri, uśpiwszy jakiegoś wątłego młodzieńca, owinął ręcznikiem łopatkę od węgli i wmówił w swoje medium, że jest to młoda i piękna kobieta, którą trzeba kochać. Zamagnetyzowany ściskał i całował łopatkę, klękał przed nią i robił najczulsze miny. Gdy ją włożono pod kanapę, popełznął za nią na czworakach jak pies, odepchnąwszy pierwej czterech silnych mężczyzn, którzy chcieli go zatrzymać. A gdy nareszcie Palmieri schował ją mówiąc, że umarła, młody człowiek wpadł w taką rozpacz, że tarzał się po podłodze i bił głową o ścianę.

W tej chwili Palmieri dmuchnął mu w oczy i młodzian obudził się ze strumieniami łez na policzkach, wśród oklasków i śmiechu obecnych.

Wokulski uciekł z sali straszliwie rozdrażniony.

„A więc wszystko jest kłamstwem!… Rzekome wynalazki Geista i jego mądrość, moja szalona miłość i nawet ona… Ona sama jest tylko złudzeniem oczarowanych zmysłów… Jedyną rzeczywistością, która nie zawodzi i nie kłamie, jest chyba – śmierć…”

Wybiegł z hotelu na ulicę, wpadł do kawiarni i kazał podać koniak. Tym razem wypił półtorej karafki, a pijąc myślał, że ten Paryż, w którym znalazł najwięcej mądrości, największe złudzenia i ostateczne rozczarowania, stanie się chyba jego grobem.

„Na co mam już czekać?… czego dowiem się?… Jeżeli Geist jest ordynarnym oszustem i jeżeli można kochać się w łopatce do węgli, jak ja w niej, to cóż mi jeszcze pozostaje?…”

Wrócił do hotelu rozmarzony koniakiem i zasnął w ubraniu. A gdy obudził się o ósmej rano, pierwszą jego myślą było:

„Nie ma kwestii, że Geist za pomocą magnetyzmu oszukał mnie co do owych metali. Lecz… kto magnetyzował mnie wówczas, kiedy oszalałem dla tej kobiety?…”

Nagle błysnął mu projekt, ażeby zasięgnąć informacyj u Palmieriego. Przebrał się więc szybko i zeszedł na drugie piętro.

Mistrz tajemniczej sztuki już czekał na gości; ale że gości jeszcze nie było, więc Wokulskiego przyjął natychmiast, pobrawszy z góry dwadzieścia franków opłaty za naradę.

– Czy – zapytał Wokulski – w każdego może pan wmówić, że łopatka od węgli jest kobietą i że chustka waży sto funtów?…

– W każdego, kto da się uśpić.

– Więc proszę mnie uśpić i powtórzyć na mnie sztukę z chustką.

Palmieri zaczął swoje praktyki; wpatrywał się Wokulskiemu w oczy, dotykał mu czoła, pocierał ręce od obojczyków do dłoni… Nareszcie odsunął się od niego zniechęcony.

– Pan nie jesteś medium – rzekł.

– A gdybym ja miał w życiu wypadek taki, jak ów jegomość z chustką? – spytał Wokulski.

– To jest niemożliwe, pana niepodobna uśpić. Zresztą, gdybyś był uśpiony i miał złudzenie, że chustka waży sto funtów, to znowu obudziwszy się nie pamiętałbyś pan o tym.

– A czy nie sądzisz pan, że ktoś zręczniej może magnetyzować…

Palmieri obraził się.

– Nie ma lepszego magnetyzera ode mnie – zawołał. – Zresztą i ja pana uśpię, ale na to trzeba kilkumiesięcznej pracy… To będzie kosztowało dwa tysiące franków… Nie myślę darmo tracić mego fluidu168

Wokulski opuścił magnetyzera wcale niezadowolony. Jeszcze nie wątpił, że panna Izabela mogła oczarować go; miała przecież dosyć czasu. Ale znowu Geist nie mógł go uśpić w ciągu paru minut. Zresztą Palmieri twierdzi, że uśpieni nie pamiętają swoich przywidzeń; on zaś pamięta każdy szczegół wizyty starego chemika.

Jeżeli więc Geist nie uśpił go, więc nie jest oszustem. Więc jego metale istnieją i… odkrycie metalu lżejszego od powietrza jest możliwe!…

„Oto miasto – myślał – w którym więcej przeżyłem w ciągu jednej godziny aniżeli w Warszawie przez całe życie… Oto miasto!…”

Przez kilka dni Wokulski był bardzo zajęty.

Przede wszystkim wyjeżdżał Suzin, zakupiwszy kilkanaście statków. Najzupełniej legalny zysk z tej operacji był ogromny – tak ogromny, że cząstka przypadająca na Wokulskiego pokryła wszystkie wydatki, jakie w ciągu ostatnich miesięcy poniósł w Warszawie.

Na parę godzin przed pożegnaniem się Suzin i Wokulski jedli śniadanie w swoim paradnym numerze i naturalnie rozmawiali o zyskach.

– Masz bajeczne szczęście – odezwał się Wokulski.

Suzin pociągnął łyk szampana i oparłszy na brzuchu ręce ozdobione pierścieniami rzekł:

– To nie szczęście, Stanisławie Piotrowiczu, to miliony. Nożykiem tniesz wiklinę, a toporem dęby. Kto ma kopiejki, robi interesa kopiejkowe i kopiejki zyskuje; ale kto ma miliony, musi zyskiwać miliony. Rubel, Stanisławie Piotrowiczu, jest jak zapracowana szkapa: kilka lat musisz czekać, zanim urodzi ci nowego rubla; ale milion jest mnożny jak świnia: co rok daje kilkoro. Za dwa albo trzy lata, Stanisławie Piotrowiczu, i ty zbierzesz okrągły milionik, a wtedy przekonasz się, jak za nim gonią inne pieniądze. Chociaż z tobą…

Suzin westchnął, zmarszczył brwi i znowu wypił szampana.

– Cóż ze mną? – spytał Wokulski.

– A ot, co z tobą – odparł Suzin. – Ty, zamiast w takim mieście robić interesa dla siebie do swego handlu, ty nic… Ty sobie wałęsasz się z głową na dół albo do góry, na nic się nie patrząc, albo nawet (wstyd powiedzieć chrześcijaninowi!) latasz w powietrze balonem… Cóż ty bałaganowym169 skoczkiem myślisz zostać, ha?… No i nareszcie, powiem tobie, Stanisławie Piotrowiczu, ty obraziłeś na siebie jedną bardzo dystyngowaną damę, tę ot baronowę… A przecie u niej można było i w karty pograć, i ładne kobiety znaleźć, i dowiedzieć się o niejednej rzeczy. Radzę tobie, daj ty jej co zarobić przed wyjazdem: nie dasz adwokatowi rubla, on tobie sto wyciągnie. Ach, ty ojcze rodzony…

Wokulski słuchał z uwagą, Suzin znowu westchnął i ciągnął dalej:

– I z czarownikami naradzasz się (pfy! nieczysta siła…), na czym, mówię tobie, nie zyskasz rozbitej kopiejki170, a możesz na siebie obrazić Boga.

Nieładnie!… Najgorsze, co ty myślisz, że nikt nie wie, co tobie dolega? Tymczasem wszyscy wiedzą, że masz jakieś moralne cierpienie, tylko jeden myśli, że chciałbyś kupować tu fałszywe bankocetle, a inny dogaduje się, że rad byś zbankrutować, jeżeli już nie jesteś bankrut.

– I ty w to wierzysz? – spytał Wokulski.

– Aj! Stanisławie Piotrowiczu, już komu, ale tobie nie godzi się awansować mnie na durnia. Ty myślisz: ja nie wiem, że tobie chodzi o kobietę?… Nu, kobieta smaczna rzecz i bywa, że nawet innemu solidnemu człowiekowi przewróci mózgi171. Baw więc się i ty, kiedy masz pieniądze. Ale ja tobie, Stanisławie Piotrowiczu, powiem jedno słówko, chcesz?…

– Proszę cię.

– Kto prosi, żeby mu ogolić brodę, nie gniewa się na zdrapanie. Otóż, gołąbku, powiem tobie przypowieść. Znajduje się w tej Francji jakaś cudowna woda na wszystkie choroby172 (nie pomnę jej nazwiska). Więc słuchaj mnie: są tacy, którzy przychodzą tam na kolanach i prawie nie śmią spojrzeć; a są inni, którzy tę wodę bez ceremonii piją i nawet zęby płuczą… Ach, Stanisławie Piotrowiczu, ty nie wiesz, jak ten pijący grubo żartuje z modlącego się… Zobacz więc, czy nie jesteś takim, a gdybyś był, pluń na wszystko… Ale co tobie?… Boli? prawda… No, pokosztuj wina…

– Czyś słyszał co o niej? – głucho spytał Wokulski.

– Klnę się, żem nic nadzwyczajnego nie słyszał – odparł Suzin uderzając się w piersi. – Kupcowi trzeba subiektów, a kobiecie bijących przed nią czołem, choćby dla zasłonięcia tego zucha, który nie bije pokłonów. Rzecz całkiem naturalna. Tylko ty, Stanisławie Piotrowiczu, nie wchodź między czeredę, a jeżeliś wszedł, podnieś głowę. Pół miliona rubli kapitału to przecie nie plewy; z takiego kupca nie powinni naśmiewać się ludzie.

Wokulski podniósł się i przeciągnął jak człowiek, któremu zrobiono operację rozpalonym żelazem.

„Może tak nie być, a może… tak być!… – pomyślał. – Ale jeżeli tak jest… część majątku oddam szczęśliwemu wielbicielowi za to, że mnie wyleczył!…”

Wrócił do siebie i pierwszy raz całkiem spokojnie począł przebiegać myślą wszystkich adoratorów panny Izabeli, których widywał z nią lub o których tylko słyszał. Przypomniał sobie ich znaczące rozmowy, tkliwe spojrzenia, dziwne półsłówka, wszystkie sprawozdania pani Meliton, wszystkie sądy, jakie krążyły o pannie Izabeli wśród podziwiającej ją publiczności. Wreszcie głęboko odetchnął: zdawało mu się, że znalazł jakąś nitkę, która może wyprowadzić go z labiryntu173.

146Berezyna – prawy dopływ Dniepru; słynna z klęski poniesionej w czasie przeprawy przez armię Napoleona I, cofającą się spod Moskwy (1812). [przypis redakcyjny]
147balon captif (fr.) – balon na uwięzi, na linie. [przypis redakcyjny]
148aliaże – właściwie stopy metali, tu w znaczeniu: związki chemiczne. [przypis redakcyjny]
149kuglarz – osoba oszukująca ludzi w sprytny i podstępny sposób. [przypis edytorski]
150Akademia – francuska Akademia Nauk, zajmująca się naukami przyrodniczymi i matematyką. [przypis redakcyjny]
151Altdorf, Neustadt – nazwy miejscowości w południowych Niemczech użyte na oznaczenie zapadłej prowincji niemieckiej. [przypis redakcyjny]
152konstytucja pruska – właściwie konstytucja cesarstwa niemieckiego z 1871 (zapewniała panowanie klasowe obszarnikom, silną władzę cesarzowi i przewagę Prus w Rzeszy); opracowana według wskazówek Bismarcka. [przypis redakcyjny]
153teoria ruchu falistego – teoria o falowym rozchodzeniu się światła, stworzona przez Huyghensa (1629–1695). [przypis redakcyjny]
154ciężar gatunkowy – ciężar właściwy, ciężar 1 cm3 danego ciała wyrażony w gramach. [przypis redakcyjny]
155filut – żartowniś, spryciarz, wariat. [przypis edytorski]
156metal drukarski – stop ołowiu, antymonu i cyny, używany do wyrobu czcionek drukarskich. [przypis redakcyjny]
157platyna – ciężki metal, o ciężarze właściwym 21,44 g. [przypis redakcyjny]
158akademik – tu w znaczeniu: członek Akademii (jako towarzystwa naukowego). [przypis redakcyjny]
159komprymowany – zgęszczony. [przypis redakcyjny]
160sód – lekki metal (ciężar właściwy 0,97 g). [przypis redakcyjny]
161potas – również lekki metal (ciężar właściwy 0,865 g). [przypis redakcyjny]
162transcendentalny – tu: wychodzący poza granice doświadczenia, nadnaturalny. [przypis redakcyjny]
163epoka krzemienna – okres, w którym człowiek używał narzędzi sporządzonych z kamieni, głównie z krzemienia. [przypis redakcyjny]
164Anglicy mieli prawo wypędzić wilków ze swej wyspy… – w XVII w. wilki zostały w Anglii doszczętnie wytępione przez systematyczne polowania. (W dialekcie warszawskim często występuje osobowa odmiana nazw zwierząt.) [przypis redakcyjny]
165retorta – rodzaj naczynia laboratoryjnego. [przypis edytorski]
166media, lm. od medium (łac.) – osoby poddane działaniu hipnotyzera. [przypis redakcyjny]
167asafetyda – materia żywiczna, o nieprzyjemnym zapachu, otrzymywana z rośliny o tej samej nazwie, rosnącej w Persji, używana jako środek leczniczy. [przypis redakcyjny]
168fluid – dosłownie płyn, przenośnie: bliżej nie określone oddziaływanie jednej osoby na drugą (tu: hipnotyzm). [przypis redakcyjny]
169bałaganowy – jarmarczny (rusycyzm, bałagan – po ros. buda jarmarczna). [przypis redakcyjny]
170nie zyskasz rozbitej kopiejki… – w znaczeniu: „złamanego grosza” (razbityj – po ros. złamany, stłuczony). [przypis redakcyjny]
171przewróci mózgi – rusycyzm (po ros. mózgi – w lm.). [przypis redakcyjny]
172cudowna woda na wszystkie choroby – Suzin mówi o „cudownej” wodzie z Lourdes. [przypis redakcyjny]
173labirynt – w starożytności nazwa budowli zawierającej mnóstwo sal i krętych korytarzy, a tylko jedno wejście i tak zagmatwany plan wnętrza, że osoby obce musiały w nim błądzić. Według legendy greckiej bohater ateński Tezeusz wydostał się z labiryntu na Krecie dzięki rozwiniętej nici, która wskazała mu drogę powrotną. [przypis redakcyjny]