Za darmo

Lalka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Mniejsza – odparł Rzecki. – Czyby jednakże Stach zrobił coś podobnego?…

– Ten nasz dawny Stach, pomimo romantyzmu, może by nie zrobił; ale ten pan Wokulski, zakochany w jaśnie wielmożnej pannie Łęckiej, może zrobić wszystko… No, i jak pan widzisz, robi, na co go stać…

Od tej wizyty doktora pan Ignacy sam zaczął zeznawać, że jest z nim niedobrze.

„To byłoby zabawne – myślał – gdybym ja tak w tych czasach dał nura972… Phy! trafiało się to lepszym ode mnie… Napoleon I… Napoleon III… mały Lulu… Stach… No, cóż Stach?… przecież jedzie teraz do Indyj…”

Zadumał się, wstał z łóżka, ubrał się jak należy i poszedł do sklepu ku wielkiemu zgorszeniu Szlangbauma, który wiedział, że panu Ignacemu zabroniono podnosić się.

Za to przez następny dzień było mu gorzej; odleżał więc dobę i znowu na parę godzin zaszedł do sklepu.

– Cóż on sobie myśli, że sklep to trupiarnia?… – rzekł jeden ze starozakonnych subiektów do pana Zięby, który z właściwą sobie szczerością znalazł, że ten koncept jest doskonały.

W połowie września odwiedził pana Rzeckiego Ochocki, który na kilka dni przyjechał tu z Zasławka.

Na jego widok pan Ignacy odzyskał dobry humor.

– Cóż pana tu sprowadza!… – zawołał, gorąco ściskając kochanego przez wszystkich wynalazcę.

Ale Ochocki był pochmurny.

– Cóż by innego, jeżeli nie kłopoty! – odparł. – Wiesz pan, że umarł Łęcki…

– Ojciec tej… tej?… – zdziwił się pan Ignacy.

– Tej… tej!… I nawet bodaj czy nie przez nią…

– W imię Ojca i Syna… – przeżegnał się Rzecki. – Iluż ludzi ma zamiar zgubić ta kobieta?… Bo, o ile wiem, a zapewne i dla pana nie jest to tajemnicą, że jeżeli Stach wpadł w nieszczęście, to tylko przez nią…

Ochocki pokiwał głową.

– Może mi pan powiedzieć, co się stało z Łęckim?… – ciekawie zapytał pan Ignacy.

– Żaden to sekret – odparł Ochocki. – W początkach lata oświadczył się o pannę Izabelę marszałek…

– Ten… ten?… Mógł być moim ojcem – wtrącił Rzecki.

– Może też dlatego panna przyjęła go, a przynajmniej nie odrzuciła. Więc stary zebrał manatki po dwu swoich żonach i przyjechał na wieś do hrabiny… do ciotki panny Izabeli, u której mieszkała wraz z ojcem…

– Oszalał.

– Trafiało się to i mędrszym od niego – ciągnął Ochocki. – Tymczasem, pomimo że marszałek zaczął uważać się za konkurenta, panna Izabela co parę dni, a później nawet i co dzień jeździła sobie w towarzystwie pewnego inżyniera do ruin starego zamku w Zasławiu… Mówiła, że jej to rozpędza nudy…

– I marszałek nic?…

– Marszałek, naturalnie, milczał, ale kobiety perswadowały pannie, że tak robić nie wypada. Ona zaś ma w tych razach jedną odpowiedź: „Marszałek powinien być kontent, jeżeli wyjdę za niego, a wyjdę nie po to, aby wyrzekać się moich przyjemności…”

– I pewnie marszałek przydybał ich na czym w owych ruinach? – wtrącił Rzecki.

– Ii… nie!… nawet tam nie zaglądał. A gdyby i zajrzał, przekonałby się, że panna Izabela brała z sobą naiwnego inżynierka po to, ażeby w jego asystencji tęsknić za Wokulskim…

– Za Wo–kul–skim?…

– Przynajmniej tak domyślano się – mówił Ochocki. – Tym razem ja sam zwróciłem jej uwagę, że w towarzystwie jednego wielbiciela nie wypada tęsknić za drugim. Ale ona odpowiedziała mi swoim zwyczajem: „Niech będzie kontent, że pozwalam mu patrzeć na siebie…”

– To osioł ten inżynier!…

– Nie bardzo, gdyż pomimo całej naiwności spostrzegł się i pewnego dnia, a nawet przez wszystkie dnie następne nie pojechał z panną tęsknić między gruzami. Jednocześnie zaś marszałek, zazdrosny o inżyniera, zaprzestał konkurów i wyniósł się na Litwę w sposób tak demonstracyjny, że panna Izabela i hrabina dostały spazmów, a poczciwy Łęcki nawet nie kiwnąwszy palcem umarł na apopleksję…

Skończywszy opowiadać Ochocki objął się rękoma za głowę i śmiał się.

– I pomyśleć tu – dodał – że tego rodzaju kobieta tylu ludziom głowy zawróciła…

– Ależ to potwór!… – zawołał Rzecki.

– Nie. Nawet niegłupia i niezła w gruncie rzeczy, tylko… taka jak tysiące innych z jej sfery.

– Tysiące?…

– Niestety!… – westchnął Ochocki. – Wyobraź pan sobie klasę ludzi majętnych lub zamożnych, którzy dobrze jedzą, a niewiele robią. Człowiek musi w jakiś sposób zużywać siły; więc jeżeli nie pracuje, musi wpaść w rozpustę, a przynajmniej drażnić nerwy… I do rozpusty zaś, i do drażnienia nerwów potrzebne są kobiety piękne, eleganckie, dowcipne, świetnie wychowane, a raczej wytresowane w tym właśnie kierunku… Toż to ich jedyna kariera…

– I panna Izabela zaciągnęła się w ich szeregi?…

– To jest, właściwie zaciągnęli ją… Przykro mi to mówić, ale panu mówię, ażebyś wiedział, o jaką to kobietę potknął się Wokulski…

Rozmowa urwała się – zaczął ją Ochocki pytając:

– Kiedyż on wraca?

– Wokulski?… – odparł pan Ignacy. – Przecież wyjechał do Indyj, Chin, Ameryki…

Ochocki rzucił się na krześle.

– To niepodobna!… – zawołał. – Chociaż… – dodał po namyśle.

– Czy ma pan jakie wskazówki, że tam nie pojechał?… – zapytał Rzecki zniżonym głosem.

– Żadnych. Tylko dziwię się nagłej decyzji… Kiedym tu był ostatnim razem, obiecał mi załatwić pewien interes… Ale…

– I niezawodnie załatwiłby go ten dawny Wokulski. Ten nowy zaś zapomniał nie tylko o pańskich interesach… Przede wszystkim o własnych…

– Że on wyjedzie – mówił Ochocki jakby do siebie – tego można było spodziewać się, ale nie podoba mi się ta nagłość. Pisał do pana?…

– Ani litery, i do nikogo – odparł stary subiekt.

Ochocki kręcił głową.

– Musiało się tak stać – mruknął.

– Dlaczego musiało się stać?… – wybuchnął Rzecki. – Cóż to on bankrut czy może nie miał zajęcia?… Taki sklep, spółka to fraszki? A nie mógł ożenić się z kobietą piękną, zacną…

– Znalazłoby się więcej takich kobiet – wtrącił Ochocki. – Wszystko to było dobre – mówił ożywiając się – ale nie dla człowieka z jego usposobieniem…

– Jak pan to rozumiesz? – pochwycił Rzecki, któremu rozmowa o Wokulskim sprawiała taką przyjemność jak o kochance. – Jak pan to rozumiesz?… Poznałeś pan bliżej tego człowieka?… – pytał natarczywie, a oczy mu błyszczały.

– Poznać go łatwo. Był to jednym słowem człowiek szerokiej duszy.

– Oto właśnie!… – odezwał się Rzecki wybijając takt palcem i wpatrując się w Ochockiego jak w obraz. – Co pan jednak rozumiesz przez tę szerokość?… Pięknie powiedziane!… Wytłomacz to pan, a jasno!…

Ochocki uśmiechnął się.

– Widzi pan – rzekł – ludzie małej duszy dbają tylko o swoje interesa, nie sięgają myślą poza dzień dzisiejszy i mają wstręt do rzeczy nieznanych. Byle im było spokojnie i suto… Taki zaś facet jak on troszczy się interesami tysięcy, patrzy nieraz o kilkadziesiąt lat naprzód, a każda rzecz nieznana i nierozstrzygnięta pociąga go w sposób nieprzeparty. To nawet nie jest żadna zasługa, tylko mus. Jak żelazo bez namysłu rusza się za magnesem albo pszczoła lepi swoje komórki, tak ten gatunek ludzi rzuca się do wielkich idei i niezwykłych prac…

Rzecki ściskał go za obie ręce i drżał ze wzruszenia.

– Szuman – rzekł – mądry doktór Szuman mówi, że Stach jest wariat, polski romantyk.

– Głupi Szuman ze swoim żydowskim klasycyzmem973!… – odparł Ochocki. – On nawet nie domyśla się, że cywilizacji nie stworzyli ani filistrowie974, ani geszefciarze, lecz, właśnie tacy wariaci… Gdyby rozum polegał na myśleniu o dochodach, ludzie do dzisiejszego dnia byliby małpami…

– Święte słowa… piękne słowa!… – powtarzał subiekt. – Wytłomaczże pan jednak: jakim sposobem człowiek, podobny Wokulskiemu, mógł… tak oto… zaawanturować się?…

– Proszę pana, ja się dziwię, że to tak późno nastąpiło!… – odparł Ochocki wzruszając ramionami. – Przecież znam jego życie i wiem, że ten człowiek prawie dusił się tutaj od dzieciństwa. Miał aspiracje naukowe, lecz nie było ich czym zaspokoić; miał szerokie instynkta społeczne, ale czego dotknął się w tym kierunku, wszystko padało… Nawet ta marna spółczyna, którą założył, zwaliła mu na łeb tylko pretensje i nienawiści…

– Masz pan rację!… masz pan rację!… – powtarzał Rzecki. – A teraz ta panna Izabela…

– Tak, ona mogła go uspokoić. Mając szczęście osobiste, łatwiej pogodziłby się z otoczeniem i zużyłby energię w tych kierunkach, jakie są u nas możliwe. Ale… nietęgo trafił…

– A co dalej?…

– Czy ja wiem?… – szepnął Ochocki. – Dziś jest on podobny do wyrwanego drzewa. Jeżeli znajdzie grunt właściwy, a w Europie może go znaleźć, i jeżeli ma jeszcze energię, to wlezie w jakąś robotę i bodaj czy nie zacznie naprawdę żyć… Ale jeżeli wyczerpał się, co także w jego wieku jest możliwe…

Rzecki podniósł palec do ust.

– Cicho!… cicho!… – przerwał. – Stach ma energię… o, ma!… On jeszcze wypłynie… wypły…

 

Odszedł od okna i oparłszy się o futrynę zaczął szlochać.

– Taki jestem chory – mówił – taki rozdrażniony… – Bo ja mam podobno wadę serca… Ale to przejdzie… przejdzie… Tylko dlaczego on tak ucieka… kryje się… nie pisze?…

– Ach, jak ja rozumiem – zawołał Ochocki – ten wstręt człowieka rozbitego do rzeczy, które mu przypominają przeszłość!… Jak ja to znam, choćby z małego doświadczenia… Wyobraź pan sobie, że kiedy zdawałem w gimnazjum egzamin dojrzałości, musiałem w pięć tygodni przejść kursa łaciny i greki z siedmiu klas, bom się tego nigdy nie chciał uczyć. No i jakoś wykręciłem się na egzaminie, ale tak przedtem pracowałem, żem się przepracował.

Od tej pory nie tylko nie mogłem patrzeć na książki łacińskie albo greckie, ale nawet myśleć o nich. Nie mogłem patrzeć na gmach szkolny, unikałem kolegów, którzy pracowali razem ze mną, ale nawet musiałem opuścić owe mieszkanie, gdzie uczyłem się dzień i noc. Trwało to parę miesięcy i naprawdę nie pierwej uspokoiłem się, ażem… Wiesz pan, com zrobił? Rzuciłem do pieca wszystkie podręczniki greckie i łacińskie i spaliłem bestie!… Paskudziło się to z godzinę, ale kiedy ostatecznie kazałem popioły wysypać na śmietnik, ozdrawiałem!… Chociaż i dziś jeszcze dostaję bicia serca na widok greckich liter albo łacińskich wyjątków: panis, piscis, crinis975… Aaa… jakie to obrzydliwe…

Nie dziwże się pan – kończył Ochocki – że Wokulski umyka stąd aż do Chin… Długie udręczenie może doprowadzić człowieka do wścieklizny… Chociaż i to przechodzi…

– A czterdzieści sześć lat, panie?… – zapytał Rzecki.

– A silny organizm?… a tęgi mózg?… No, ale zagadałem się… Bywaj mi pan zdrów…

– Co, może wyjeżdżasz pan?…

– Aż do Petersburga – odparł Ochocki. – Muszę pilnować testamentu nieboszczki Zasławskiej, który chce obalić wdzięczna rodzina. Posiedzę tam, bodaj czy nie do końca października.

– Jak tylko będę miał wiadomość od Stacha, zaraz panu doniosę. Tylko przyszlij mi pan adres.

– I ja panu dam znać, tylko zachwycę języka… Chociaż wątpię… Do widzenia!…

– Rychłego powrotu…

Rozmowa z Ochockim orzeźwiła pana Ignacego. Zdawało się, że stary subiekt nabrał sił nagadawszy się z człowiekiem, który nie tylko rozumiał ukochanego Stacha, ale i przypominał go w wielu punktach.

„On był taki sam – myślał Rzecki. – Energiczny, trzeźwy, a mimo to zawsze pełen idealnych popędów…”

Można powiedzieć, że od tego dnia zaczęła się rekonwalescencja pana Ignacego. Opuścił łóżko, potem szlafrok zamienił na surdut, bywał w sklepie i nawet często wychodził na ulicę. Szuman zachwycał się trafnością swojej kuracji, dzięki której choroba serca zatrzymała się w rozwoju.

– Co będzie dalej – mówił do Szlangbauma – nie wiadomo. Ale fakt, że od kilku dni stary ma się lepiej. Odzyskał apetyt i sen, a nade wszystko opuściła go apatia. Z Wokulskim miałem to samo.

Naprawdę zaś Rzecki pokrzepiał się nadzieją, że prędzej lub później będzie miał list od swego Stacha.

„Już może jest w Indiach – myślał – więc w końcu września powinien bym mieć wiadomość… No, o spóźnienie w takich razach nietrudno; ale za październik dam głowę…”

Rzeczywiście, w epokach wskazanych nadeszły wiadomości o Wokulskim, lecz bardzo dziwne.

W końcu września wieczorem odwiedził pana Ignacego Szuman i śmiejąc się rzekł:

– Tylko uważaj pan, jak ten półgłówek zainteresował ludzi. Pachciarz z Zasławka mówił Szlangbaumowi, że furman nieboszczki prezesowej widział niedawno Wokulskiego w lesie zasławskim. Opisywał nawet, jak był ubrany i na jakim koniu jechał…

– Może być!… – wtrącił ożywiony pan Ignacy.

– Farsa!… Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie Indie, a gdzie Zasławek?… – odparł doktór. – Tym bardziej że prawie jednocześnie inny Żydek, handlujący węglami, widział znowu Wokulskiego w Dąbrowie976… A nawet więcej, bo jakoby dowiedział się, że ów Wokulski kupił od jednego górnika, pijaczyny, dwa naboje dynamitowe… No, już tego głupstwa chyba i pan nie zechcesz bronić?…

– Ale cóż by to znaczyło?…

– Nic. Widocznie Szlangbaum musiał między Żydkami ogłosić nagrodę za dowiedzenie się o Wokulskim, więc teraz każdy będzie upatrywał Wokulskiego bodajby w mysiej jamie… I święty rubel tworzy jasnowidzących!… – zakończył doktór śmiejąc się ironicznie.

Rzecki musiał przyznać, że pogłoski nie miały sensu, a wyjaśnienie ich przez Szumana było najzupełniej racjonalne. Pomimo to niepokój o Wokulskiego wzmógł się.

Niepokój jednak zamienił się w istotną trwogę wobec faktu, nie ulegającego już żadnej wątpliwości. Oto w dniu pierwszym października jeden z rejentów zawezwał do siebie pana Ignacego i pokazał mu akt, zeznany przez Wokulskiego przed wyjazdem do Moskwy. Był to formalny testament, w którym Wokulski rozporządził pozostałymi w Warszawie pieniędzmi, z których siedemdziesiąt tysięcy rs. leżały w banku, zaś sto dwadzieścia tysięcy rs. u Szlangbauma.

Dla osób obcych rozporządzenie to było dowodem niepoczytalności Wokulskiego; Rzeckiemu jednak wydało się całkiem logiczne. Testator977 zapisał: ogromną sumę stu czterdziestu tysięcy rubli Ochockiemu, dwadzieścia pięć tysięcy rs. Rzeckiemu, dwadzieścia tysięcy rs. Helence Stawskiej. Pozostałe zaś pięć tysięcy rs. podzielił między swoją dawną służbę albo biedaków, którzy mieli z nim stosunki. Z tej sumy otrzymali po pięćset rubli: Węgiełek, stolarz z Zasławia, Wysocki, furman z Warszawy, i drugi Wysocki, jego brat, dróżnik ze Skierniewic.

Wokulski rzewnymi słowami prosił obdarowanych, ażeby zapisy przyjęli jak od zmarłego; rejenta zaś zobowiązał do nieogłaszania aktu przed pierwszym październikiem.

Między ludźmi, którzy znali Wokulskiego, zrobił się hałas, posypały się plotki, insynuacje, obrazy osobiste… Szuman zaś w rozmowie z Rzeckim wypowiedział taki pogląd:

– O zapisie dla pana dawno wiedziałem… Ochockiemu dał blisko milion złotych978, ponieważ odkrył w nim wariata tego co sam gatunku… No i prezent dla córeczki pięknej pani Stawskiej rozumiem – dodał z uśmiechem – jedno mnie tylko intryguje…

– Cóż mianowicie? – spytał Rzecki przygryzając wąsy.

– Skąd się wziął między obdarowanymi ów dróżnik Wysocki?… – zakończył Szuman.

Zanotował jego imię i nazwisko i wyszedł zamyślony.

Wielki był niepokój Rzeckiego o to, co mogło się stać z Wokulskim? dlaczego zrobił zapis i dlaczego przemawiał w nim jak człowiek myślący o bliskiej śmierci?… Wnet jednak trafiły się wypadki, które obudziły w panu Ignacym iskrę nadziei lub do pewnego stopnia wyjaśniły dziwne postępowanie Wokulskiego.

Przede wszystkim Ochocki, zawiadomiony o darze, nie tylko natychmiast odpowiedział z Petersburga, że zapis przyjmuje i że całą gotówkę chce mieć w początkach listopada, ale jeszcze zastrzegł sobie u Szlangbauma procent za miesiąc październik.

Nadto zaś napisał do Rzeckiego list z zapytaniem: czy pan Ignacy nie dałby mu ze swego kapitału dwudziestu jeden tysięcy rubli gotowizną, w zamian za sumę płatną na święty Jan, którą Ochocki miał na hipotece wiejskiego majątku?

„Bardzo zależy mi na tym – kończył swój list – ażeby wszystko, co posiadam, mieć w ręku, gdyż w listopadzie stanowczo muszę wyjechać za granicę. Objaśnię to panu przy osobistej rozmowie…”

„Dlaczego on tak nagle wyjeżdża za granicę i dlaczego zbiera wszystkie pieniądze?… – zapytywał sam siebie Rzecki. – Dlaczego w końcu odkłada wyjaśnienia do rozmowy osobistej?…”

Naturalnie, że przyjął propozycję Ochockiego; zdawało mu się, że w tym nagłym wyjeździe i niedomówieniach tkwi jakaś otucha.

„Kto wie – myślał – czy Stach pojechał do Indyj ze swoim półmilionem?… Może oni obaj z Ochockim zejdą się w Paryżu, u tego dziwnego Geista?… Jakieś metale… jakieś balony!… Widocznie chodzi im o utrzymanie tajemnicy, przynajmniej do czasu…”

W tym jednak razie pomieszał mu rachunki Szuman powiedziawszy przy jakiejś okazji:

– Dowiadywałem się w Paryżu o tego sławnego Geista myśląc, że Wokulski może się o niego zechce zaczepić. No, ale Geist, niegdyś bardzo zdolny chemik, jest dziś skończonym wariatem… Cała Akademia979 śmieje się z jego pomysłów!…

Drwiny całej Akademii z Geista mocno zachwiały nadziejami Rzeckiego. Jużci, jeżeli kto, to tylko Akademia francuska mogłaby oceniać wartość owych metali czy balonów… A jeżeli mędrcy zadecydowali, że Geist jest wariatem, to już chyba Wokulski nie miałby co robić u niego.

„Gdzie i po co w takim razie wyjechał? – myślał Rzecki. – Ha, oczywiście, wyjechał w podróż, bo mu tu było źle… Jeżeli Ochocki musiał opuścić mieszkanie, w którym dokuczyła mu tylko gramatyka grecka, to Wokulski mógł tym bardziej wynieść się z miasta, gdzie mu tak dokuczyła kobieta… I gdybyż to tylko ona!… Czy był kiedy człowiek bardziej szkalowany od niego?…”

„Ale dlaczego on zrobił prawie testament i jeszcze napomykał w nim o śmierci?…” – dodawał pan Ignacy.

Tę wątpliwość rozjaśniła mu wizyta Mraczewskiego. Młody człowiek przyjechał do Warszawy niespodzianie i przyszedł do Rzeckiego z miną zakłopotaną. Rozmawiał urywkowo, a w końcu napomknął, że pani Stawska waha się przyjąć darowizny Wokulskiego i że jemu samemu dar ten wydaje się niepokojącym…

– Dzieciak jesteś, mój kochany!… – oburzył się pan Ignacy. – Wokulski zapisał jej czy Helci dwadzieścia tysięcy rubli, bo polubił kobietę; a polubił ją, bo w jej domu znajdował spokój w najcięższych czasach dla siebie… Wiesz przecie, że kochał się w pannie Izabeli?…

– To wiem – odparł nieco spokojniej Mraczewski – ale wiem i o tym, że pani Stawska miała do Wokulskiego słabość…

– Więc i cóż?… Dziś Wokulski jest dla nas wszystkich prawie umarłym i Bóg wie, czy go kiedy zobaczymy…

Mraczewskiemu twarz rozjaśniła się.

– To prawda – rzekł – to prawda!… Pani Stawska może przyjąć zapis od zmarłego, a ja nie potrzebuję się obawiać wspomnień o nim…

I wyszedł bardzo kontent z tego, że Wokulski może już nie żyje.

„Stach miał rację – myślał pan Ignacy – nadając taką formę swoim zapisom. Umniejszył kłopotu obdarowanym, a nade wszystko tej poczciwej pani Helenie…”

W sklepie Rzecki bywał ledwie raz na kilka dni, jedyne zaś jego zajęcie, notabene bezpłatne, polegało na układaniu wystawy w oknach, co zwykle robił w nocy z soboty na niedzielę. Stary subiekt bardzo lubił to układanie, a Szlangbaum sam go o nie prosił w nadziei, że pan Ignacy umieści swój kapitał w jego kantorze na niewysoki procent.

Ale i te rzadkie odwiedziny wystarczyły panu Ignacemu do zorientowania się, że w sklepie zaszły gruntowne zmiany na gorsze. Towary, lubo pokaźne na oko, były liche, choć zarazem zniżyła się trochę ich cena; subiekci w arogancki sposób traktowali publiczność i dopuszczali się drobnych nadużyć, które nie uszły uwagi Rzeckiego. Nareszcie dwu nowych inkasentów dopuściło się malwersacji na sto kilkadziesiąt rubli.

 

Kiedy pan Ignacy wspomniał o tym Szlangbaumowi, usłyszał odpowiedź:

– Proszę pana, publiczność nie zna się na dobrym towarze, tylko na tanim… A co do malwersacji, te się wszędzie trafiają. Skąd zresztą wezmę innych ludzi?

Pomimo tęgiej miny Szlangbaum jednak martwił się, a Szuman drwił z niego bez miłosierdzia.

– Prawda, panie Szlangbaum – mówił doktór – że gdyby w kraju zostali sami Żydzi, wyszlibyśmy z torbami z interesu! Bo jedni okpiwaliby nas, a drudzy nie daliby się łapać na nasze sztuki…

Mając dużo wolnego czasu pan Ignacy dużo rozmyślał i dziwił się, że teraz po całych dniach zaprzątały go kwestie, które dawniej nawet nie przeszły mu przez głowę.

„Dlaczego nasz sklep upadł?… – mówił do siebie. – Bo gospodaruje w nim Szlangbaum, nie Wokulski. A dlaczego nie gospodaruje Wokulski?… Bo jak to wspomniał Ochocki, Stach dusił się tutaj prawie od dzieciństwa i nareszcie musiał uciec na świeże powietrze…”

I przypomniał sobie najwydatniejsze momenta z życia Wokulskiego. Kiedy chciał uczyć się, jeszcze jako subiekt Hopfera, wszyscy mu dokuczali. Kiedy wstąpił do uniwersytetu, zażądano od niego poświęceń. Kiedy wrócił do kraju, nawet pracy mu odmówiono. Kiedy zrobił majątek, obrzucono go podejrzeniami, a kiedy zakochał się, ubóstwiana kobieta zdradziła go w najnikczemniejszy sposób…

„Trzeba przyznać – rzekł pan Ignacy – że w takich warunkach zrobił, co mógł najlepszego…”

Ale jeżeli Wokulskiego siła faktów wypchnęła z kraju, dlaczego sklepu po nim nie odziedziczył bodajby on sam, Rzecki, nie zaś Szlangbaum?…

Bo on, Rzecki, nigdy o tym nie myślał, ażeby posiadać własny sklep. On walczył za interesa Węgrów albo czekał, aż Napoleonidzi świat przebudują. I cóż się stało?… Świat nie poprawił się, Napoleonidzi wyginęli, a właścicielem sklepu został Szlangbaum.

„Strach, ile się u nas marnuje uczciwych ludzi – myślał. – Katz palnął sobie w łeb, Wokulski wyjechał, Klejn Bóg wie gdzie, a Lisiecki musiał także się wynosić, bo dla niego nie było tu miejsca…”

Wobec tych medytacyj pan Ignacy doznawał wyrzutów sumienia, pod wpływem których począł mu się zarysowywać jakiś plan na przyszłość…

„Wejdę – mówił – do spółki z panią Stawską i z Mraczewskim. Oni mają dwadzieścia tysięcy rubli, ja dwadzieścia pięć tysięcy, więc za taką sumę możemy otworzyć porządny sklep choćby pod bokiem Szlangbaumowi…”

Projekt ten tak go opanował, że pod jego wpływem czuł się nawet zdrowszym. Wprawdzie coraz częściej doznawał bólu w ramionach i duszności, ale nie zważał na to…

„Pojadę na kurację choćby za granicę – myślał – pozbędę się tych głupich duszności i wezmę się do roboty naprawdę… Cóż to, czy tylko Szlangbaum ma robić u nas majątek?…”

Czuł się młodszym i rzeźwiejszym, choć Szuman nie radził mu wychodzić na ulicę i zalecał unikać wzruszeń.

Sam doktór jednakże często zapominał o własnym przepisie.

Raz wpadł do Rzeckiego z rana, wzburzony tak, że zapomniał włożyć krawata na szyję.

– Wiesz pan – zawołał – pięknych rzeczy dowiedziałem się o Wokulskim!…

Pan Ignacy położył na stole nóż i widelec (właśnie jadł befsztyk z borówkami) i uczuł ból w ramionach.

– Cóż się stało?… – zapytał słabym głosem.

– Pyszny jest Staś!… – mówił Szuman. – Odnalazłem tego dróżnika Wysockiego w Skierniewicach, wybadałem go i wiesz pan, com odkrył?…

– Skądże mogę wiedzieć?… – spytał Rzecki, któremu na chwilę zrobiło się ciemno w oczach.

– Wyobraź pan sobie – mówił zirytowany Szuman – że… to bydlę… to zwierzę… wtedy w maju, kiedy jechał z Łęckimi do Krakowa, rzucił się w Skierniewicach pod pociąg!… Wysocki go uratował…

– Eh!… – mruknął Rzecki.

– Nie: eh!… tylko tak jest. Z czego widzę, że kochany Stasieczek, obok romantyzmu, miał jeszcze manię samobójstwa… Założyłbym się o cały mój majątek, że on już nie żyje!…

Nagle umilkł spostrzegłszy straszną zmianę na twarzy pana Ignacego. Zmieszał się niesłychanie, sam prawie zaniósł go na łóżko i przysiągł sobie, że już nigdy nie będzie zaczepiać tych kwestyj.

Ale los zrządził inaczej.

W końcu października bryftrygier oddał Rzeckiemu list rekomendowany pod adresem Wokulskiego.

List pochodził z Zasławia, pismo było niewprawne.

„Czyby od Węgiełka…” – pomyślał pan Ignacy i otworzył kopertę.

„Wielmożny panie! – pisał Węgiełek. – Najpierwej dziękujemy wielmożnemu panu za pamięć o nas i za te pięćset rubli, którymi nas wielmożny pan znowu obdarzył, i za wszystkie dobrodziejstwa, które otrzymaliśmy z jego szczodrobliwej ręki, dziękujemy: matka moja, żona moja i ja… Po drugie zaś wszyscy troje zapytujemy się o zdrowie i życie wielmożnego pana i czy pan szczęśliwie do dom powrócił. Pewno, że tak jest, bo inaczej nie wysłałby nam pan swego wspaniałego daru. Tylko żona moja jest bardzo o wielmożnego pana niespokojna i po nocach nie sypia, a nawet chciała, ażebym sam do Warszawy pojechał, zwyczajnie jak kobieta.

Bo to u nas, wielmożny panie, we wrześniu, tego samego dnia kiedy wielmożny pan idąc na zamek spotkał moją matkę przy kartoflach, trafiło się wielkie zdarzenie. Tylko co matka wróciła z pola i nastawiła wieczerzę, aż tu w zamku dwa razy tak strasznie huknęło, jak pioruny, a w miasteczku szyby się zatrzęsły. Matce garnczek wypadł z rąk i zaraz mówi do mnie:

«Leć na zamek, bo tam może bawi się jeszcze pan Wokulski, więc żeby go nieszczęście nie spotkało. I ja też zaraz poleciałem.

Chryste Panie! Ledwieżem poznał górę. Z czterech ścian zamku, co się jeszcze mocno trzymały, została tylko jedna, a trzy zmielone prawie na mąkę. Kamień, cośmy na nim rok temu wycięli wiersze, rozbity na jakie dwadzieścia kawałków, a w tym miejscu, gdzie była zawalona studnia, zrobił się dół i gruzów nasypało w niego więcej niż na stodołę. Ja myślę, że to mury same zawaliły się ze starości; ale matka mówi, że to może kowal nieboszczyk, com o nim wielmożnemu państwu rozpowiadał, że on taką psotę zrobił.

Nic nie mówiąc nikomu o tym, że wielmożny pan szedł wtedy na zamek, przez cały tydzień grzebałem między gruzami, czy, broń Boże, nie stało się nieszczęście. I dopiero, kiedym śladu nie znalazł, ucieszyłem się tak, że na tym miejscu święty krzyż stawiam, cały z drzewa dębowego, nie malowany, ażeby była pamiątka, jako wielmożny pan od nieszczęścia się ocalił. Ale moja żona, kobiecym obyczajem, wciąż się niepokoi… Więc dlatego pokornie upraszam wielmożnego pana ażeby nam dał znać o sobie, że żyje i że zdrów jest…

Ksiądz proboszcz jegomość taki poradził mi wyciąć napis na krzyżu:

 
Non omnis moriar 980
 

Ażeby ludzie wiedzieli, że choć stary zamek, pamiątka z czasów dawnych, w gruzy się rozleciał, to przecie nie wszystek zginął i jeszcze niemało zostanie po nim do widzenia nawet dla naszych wnuków…”

„A zatem Wokulski był w kraju!…” – zawołał ucieszony Rzecki i posłał po doktora prosząc go, ażeby przyszedł natychmiast.

W niecały kwadrans zjawił się Szuman. Dwa razy przeczytał podany mu list i ze zdziwieniem przypatrywał się ożywionej fizjognomii pana Ignacego.

– Cóż doktór na to?… – zapytał triumfalnie Rzecki.

Szuman zdziwił się jeszcze mocniej.

– Co ja na to?… – powtórzył. – Że stało się, co przepowiadałem Wokulskiemu jeszcze przed jego wyjazdem do Bułgarii… Przecież to jasne, że Stach zabił się w Zasławiu.

Rzecki uśmiechnął się.

– Ależ zastanów się, panie Ignacy – mówił doktór, z trudnością hamując wzruszenie. – Pomyśl tylko: widziano go w Dąbrowie, jak kupował naboje, potem widziano go w okolicach Zasławka, a nareszcie w samym Zasławiu. Myślę, że w zamku musiało coś kiedyś zajść między nim a tą… tą potępienicą… Bo nawet mnie raz wspomniał, że chciałby zapaść się pod ziemię tak głęboko jak studnia zasławska…

– Gdyby zechciał się zabić, mógłby to zrobić dawniej… Zresztą i pistolet by wystarczył, nie dynamit – odparł Rzecki.

– Toteż zabijał się… Ale że w każdym calu była to wściekła bestia, więc mu pistolet nie wystarczał… Jemu trzeba było lokomotywy, ażeby zginąć… Samobójcy umieją być wybredni, wiem o tym!…

Rzecki kręcił głową i uśmiechał się.

– Więc co pan myślisz, u diabła?… – zawołał zniecierpliwiony Szuman. – Czy masz jaką inną hipotezę?…

– Mam. Stacha po prostu dręczyły wspomnienia tego zamku, więc chciał go zniszczyć, jak Ochocki zniszczył grecką gramatykę, kiedy się na niej przepracował. Jest to także odpowiedź dana tej pannie, która podobno co dzień jeździła tęsknić do tych gruzów…

– Ależ to byłoby dzieciństwo!… Czterdziestoletni chłop nie może postępować jak uczeń…

– Kwestia temperamentu – odparł Rzecki spokojnie. – Jedni odsyłają pamiątki, a on swoją wysadził w powietrze… Szkoda tylko, że tej Dulcynei981 nie było między gruzami.

Doktór zamyślił się.

– Wściekła bestia!… Ale gdzieżby teraz się podział, jeżeliby żył?…

– Teraz właśnie podróżuje z lekkim sercem. A nie pisze, bośmy mu już widać wszyscy obrzydli… – dokończył ciszej pan Ignacy. – Zresztą, gdyby tam zginął, pozostałby jakiś ślad…

– Swoją drogą, nie przysiągłbym, że pan nie masz racji, chociaż… ja w to nie wierzę – mruknął Szuman.

Kiwał smutnie głową i mówił:

– Romantycy muszą wyginąć, to darmo; dzisiejszy świat nie dla nich… Powszechna jawność sprawia to, że już nie wierzymy ani w anielskość kobiet, ani w możliwość ideałów. Kto tego nie rozumie, musi zginąć albo dobrowolnie sam ustąpić…

Ale jaki to człowiek stylowy!… – zakończył. – Umarł przywalony resztkami feudalizmu… Zginął, aż ziemia zadrżała… Ciekawy typ, ciekawy…

Nagle schwycił kapelusz i wybiegł z pokoju mrucząc:

– Wariaty!… wariaty!… cały świat mogliby zarazić swoim obłędem…

Rzecki wciąż uśmiechał się.

„Niech mnie diabli wezmą – mówił do siebie – jeżeli co do Stacha nie mam racji!… Powiedział pannie: adieu! i pojechał… Oto cały sekret. Byle wrócił Ochocki, dowiemy się prawdy…”

Był w tak dobrym usposobieniu, że wydobył spod łóżka gitarę, naciągnął struny i przy jej akompaniamencie zaczął nucić:

 
Wiosna się budzi w całej naturze,
Witana rzewnym słowików pieniem…
W zielonym gaju, ponad strumieniem,
Kwitnęły dwie piękne róże…
 

Ostry ból w piersiach przypomniał mu, że nie powinien się męczyć.

Niemniej czuł w sobie ogromną energię.

„Stach – myślał – wziął się do jakiejś wielkiej roboty, Ochocki jedzie do niego, więc muszę i ja pokazać, co umiem… Precz z marzeniami!…

Napoleonidzi już nie poprawią świata i nikt go nie poprawi, jeżeli i nadal będziemy postępować jak lunatycy… Zawiążę spółkę z Mraczewskimi, sprowadzę Lisieckiego, znajdę Klejna i spróbujemy, panie Szlangbaum, czy tylko ty masz rozum… Do licha, co może być łatwiejszego aniżeli zrobienie pieniędzy, jeżeli chce się tego?

A jeszcze z takim kapitałem i takimi ludźmi!…”

W sobotę po rozejściu się subiektów wieczorem pan Ignacy wziął od Szlangbauma klucz od tylnych drzwi sklepu, ażeby na przyszły tydzień ułożyć wystawę w oknach.

Zapalił jedną lampę, z głównego okna wydobył przy pomocy Kazimierza żardynierkę982 i dwa wazony saskie a na ich miejsce ustawił wazony japońskie i starorzymski stolik. Następnie kazał służącemu iść spać, miał bowiem zwyczaj własnoręcznie rozkładać przedmioty drobne, a osobliwie mechaniczne zabawki. Nie chciał zresztą, ażeby prosty człowiek wiedział, że on sam najlepiej bawi się sklepowymi zabawkami.

Jak zwykle, tak i tym razem wydobył wszystkie, zapełnił nimi cały kontuar i wszystkie jednocześnie nakręcił. Po raz tysiączny w życiu przysłuchiwał się melodiom grających tabakierek i patrzył, jak niedźwiedź wdrapuje się na słup, jak szklana woda obraca młyńskie koła, jak kot ugania się za myszą, jak tańczą krakowiacy, a na wyciągniętym koniu pędzi dżokej.

972dał nura – tu w znaczeniu: umarł. [przypis redakcyjny]
973klasycyzm – tu w znaczeniu: realizm, trzeźwość życiowa w przeciwstawieniu do romantyzmu, rozumianego jako idealizm życiowy. [przypis redakcyjny]
974filister – ograniczony mieszczuch. [przypis redakcyjny]
975panis, piscis, crinis – wyrazy łacińskie: chleb, ryba, włos – wyjątki w gramatyce łacińskiej; są to rzeczowniki rodzaju męskiego, choć mają końcówkę –is, właściwą rzeczownikom żeńskim. [przypis redakcyjny]
976Dąbrowa – mowa o Dąbrowie Górniczej; miasto to należało wówczas do zaboru rosyjskiego. [przypis redakcyjny]
977testator – robiący zapis, zostawiający testament. [przypis redakcyjny]
978blisko milion złotych – to znaczy owe 140 tysięcy rubli. [przypis redakcyjny]
979Akademia – tzn. francuska Akademia Nauk. [przypis redakcyjny]
980Non omnis moriar (łac.) – nie wszystek umrę, nie wszystko jest we mnie śmiertelne; cytat z ody rzymskiego poety Horacego (64–8 p.n.e.). [przypis redakcyjny]
981Dulcynea – ukochana Don Kichota; w jego wyobraźni – piękna i subtelna dama, w rzeczywistości brzydka i ordynarna chłopka. [przypis redakcyjny]
982żardynierka – podstawka lub kosz na kwiaty. [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora