Za darmo

Lalka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Zaczął czytać.

„Moja droga Kaziu! Jestem tak zniechęcona do wszystkiego i tak jeszcze nie mogę zebrać myśli, że dziś dopiero zdobywam się na opowiedzenie ci wydarzeń, jakie u nas zaszły od twego wyjazdu.

Już wiem, ile mi zapisała ciotka Hortensja: oto sześćdziesiąt tysięcy rubli; razem więc mamy dziewięćdziesiąt tysięcy rubli, które poczciwy baron obiecuje umieścić na siedem procent, co wyniesie około sześciu tysięcy rubli rocznie. Ale trudno, trzeba nauczyć się oszczędności.

Nie umiem ci opowiedzieć, jak się nudzę, a może tylko tęsknię… Ale i to przejdzie. Ten młody inżynier ciągle u nas bywa, co parę dni. Z początku bawił mnie rozmową o mostach żelaznych, a obecnie opowiada, jak się kochał w osobie, która wyszła za innego, jak za nią rozpaczał, jak stracił nadzieję zakochania się po raz drugi i jakby pragnął uzdrowić się przez nową, lepszą miłość. Wyznał mi jeszcze, że niekiedy pisuje wiersze, w których jednak opiewa tylko wdzięki natury… Czasami płakać mi się chce z nudów, ale że bez towarzystwa umarłabym, więc udaję, że słucham, i niekiedy pozwalam mu ucałować moją rączkę…”

Wokulskiemu żyły nabrzmiały na czole… Odpoczął i czytał dalej:

„Papo coraz słabszy. Płacze po kilka razy na dzień i byleśmy porozmawiali pięć minut sami, robi mi wymówki, wiesz za kogo!… Nie uwierzysz, jak mnie to rozstraja.

W ruinach zasławskich bywam co parę dni. Coś mnie tam ciągnie, nie wiem – piękna natura czy samotność. Kiedy jestem bardzo nieszczęśliwa, piszę różne rzeczy ołówkiem na spękanych ścianach i z radością myślę: jak dobrze, że to wszystko pierwszy deszcz zmyje.

Ale, ale… Zapomniałam o najważniejszym! Wiesz: marszałek napisał do ojca list, w którym najnormalniej oświadcza się o moją rękę. Całą noc płakałam, nie dlatego, że mogę zostać marszałkowa, ale… że się to tak łatwo stać może!…

Pióro wypada mi z ręki. Bądź zdrowa i wspomnij czasami o twej nieszczęśliwej Beli.”

Wokulski zmiął list.

„Tak pogardzam i… jeszcze ją kocham!” – szepnął.

Głowa mu pałała. Chodził tam i na powrót z zaciśniętymi pięściami i uśmiechał się do własnych marzeń.

Nad wieczorem otrzymał telegram z Moskwy, po którym natychmiast wysłał depeszę do Paryża. Następny zaś dzień, od rana do późnej nocy, spędził ze swym adwokatem i rejentem.

Kładąc się spać pomyślał:

„Czy tylko ja nie zrobię głupstwa?… No, przecież zbadam rzeczy na miejscu… Czy może istnieć metal lżejszy od powietrza, to inna kwestia, ale że coś w tym jest – nie ma wątpliwości… Zresztą szukając kamienia filozoficznego965 znaleziono chemię; kto zatem wie, co się napotka teraz?… W rezultacie wszystko mi jedno, byle wydobyć się z tego błota…”

Dopiero nazajutrz w południe przyszła odpowiedź z Paryża, którą Wokulski parę razy odczytał. W chwilę później oddano mu list od pani Wąsowskiej, gdzie na kopercie, w miejsce pieczątki, znajdował się wizerunek Sfinksa.

„Tak – mruknął z uśmiechem Wokulski – twarz ludzka i tułów zwierzęcia: nasza zaś imaginacja dodaje wam skrzydeł.”

„Niech pan do mnie wpadnie na kilka minut – pisała pani Wąsowska – gdyż mam bardzo ważny interes, a dzisiaj chciałabym jechać.”

„Zobaczymy ten ważny interes!” – rzekł do siebie.

W pół godziny później był u pani Wąsowskiej; w przedpokoju stały już gotowe do drogi kufry. Pani przyjęła go w swoim gabinecie do pracy, w którym przecie ani jeden szczegół nie przypominał pracy.

– A, pan bardzo jest grzeczny! – zaczęła obrażonym tonem pani Wąsowska. – Wczoraj cały dzień czekałam na pana, a pan ani się pokazał…

– Przecież zabroniła mi pani przychodzić do siebie – odparł zdziwiony Wokulski.

– Jak to?… Czyliż wyraźnie nie zaprosiłam pana na wieś?… Ale mniejsza, policzę to na karb pańskiej ekscentryczności… Drogi panie, mam do pana bardzo ważny interes. Chcę niedługo wyjechać za granicę i chcę poradzić się pana: kiedy najlepiej kupić franki, teraz czy przed wyjazdem?…

– Kiedyż pani jedzie?

– Tak… w listopadzie… w grudniu… – odparła rumieniąc się.

– Lepiej przed samym wyjazdem.

– Tak pan sądzi?

– Przynajmniej tak wszyscy robią.

– Ja właśnie nie chcę robić jak wszyscy! – zawołała pani Wąsowska.

– To niech pani kupi teraz.

– A jeżeli do grudnia franki stanieją?

– To niech pani odłoży kupno do grudnia.

– No, wie pan co – mówiła drąc jakiś papier – że jesteś pan jedyny do rady… Czarno to czarno, biało to biało… Cóż z pana za mężczyzna? Mężczyzna w każdej chwili powinien być stanowczy, a przynajmniej wiedzieć, czego chce. Cóż, odniósł mi pan list Beli?

Wokulski milcząc oddał list.

– Doprawdy? – zawołała ożywiona. – Więc pan jej nie kochasz?… A w takim razie rozmowa o niej nie powinna panu robić przykrości. Bo ja muszę… pogodzić was albo… Niech się już biedna dziewczyna nie dręczy… Pan się do niej uprzedziłeś… pan wyrządzasz jej krzywdę… To nieuczciwie… tak nie postępuje człowiek honorowy, aby zbałamuciwszy kogoś rzucał jak zwiędły bukiet…

– Nieuczciwie! – powtórzył Wokulski. – Niech mi pani z łaski swej powie, jaka uczciwość może pozostać w człowieku, którego wykarmiono albo cierpieniem i upokorzeniem, albo upokorzeniem i cierpieniem?

– Ale obok tego miałeś pan i inne chwile.

– O tak, parę życzliwych spojrzeń i kilka dobrych słówek, które dziś mają w moich oczach tę jedną wadę, że były… mistyfikacją.

– Ale ona dziś tego żałuje i gdybyś pan zwrócił się…

– Po co?

– Ażeby pozyskać jej serce i rękę.

– Zostawiając drugą dla znanych i nieznanych wielbicieli?… Nie, pani, już mam dosyć tych wyścigów, w których byłem bity przez panów Starskich, Szastalskich i licho nie wie jakich jeszcze!… Nie mogę odgrywać roli eunucha przy moim ideale i upatrywać w każdym mężczyźnie szczęśliwego rywala czy niepożądanego kuzyna…

– Jakież to niskie!… – zawołała pani Wąsowska. – Więc za jeden błąd, zresztą niewinny, poniewierasz pan niegdyś ukochaną kobietę?…

– Co do liczby owych błędów, to pozwoli pani, ażebym miał własną opinię; a co do niewinności… Boże miłosierny! w jak nędznym jestem położeniu, skoro nawet nie mam pojęcia, dokąd sięgała ich niewinność.

– Pan przypuszczasz?… – surowo zapytała go pani Wąsowska.

– Ja już nic nie przypuszczam – odparł chłodno Wokulski. – Wiem tylko, że w moich oczach, pod pozorami obojętnej życzliwości, toczył się najzwyklejszy romans i – to mi wystarcza. Rozumiem żonę, która oszukuje męża; bo ona może się tłomaczyć pętami, jakie wkłada na nią małżeństwo. Ale ażeby kobieta wolna oszukiwała obcego sobie człowieka… Cha!… cha!… cha!… to już jest, dalibóg, zamiłowanie do sportu… Przecież miała prawo przenosić nade mnie Starskiego – i ich wszystkich… Ale nie! Jej jeszcze było potrzeba mieć w swoim orszaku błazna, który ją naprawdę kochał, który dla niej wszystko był gotów poświęcić… I dla ostatecznego zhańbienia natury ludzkiej właśnie z mojej piersi chciała zrobić parawan dla siebie i adoratorów… Czy pani domyśla się, jak musieli drwić ze mnie ci ludzie, tak tanio obsypywani względami?… I czy pani czuje, co to za piekło być tak śmiesznym jak ja, a zarazem tak nieszczęśliwym, tak oceniać swój upadek i tak rozumieć, że jest niezasłużony?…

Pani Wąsowskiej drżały usta; z trudnością powstrzymywała się od łez.

– Czy to nie jest imaginacja? – wtrąciła.

– Eh, nie, pani… Skrzywdzona ludzka godność to nie imaginacja.

– A zatem?…

– Cóż być może? – odparł Wokulski. – Spostrzegłem się, odzyskałem siebie, a dziś mam tę tylko satysfakcję, że triumf moich współzawodników, przynajmniej co do mnie, nie był zupełny.

– I to jest nieodwołalne?…

– Proszę pani, rozumiem kobietę, która oddaje się z miłości albo sprzedaje się z nędzy. Ale na zrozumienie tej duchowej prostytucji, którą prowadzi się bez potrzeby, na zimno, przy zachowaniu pozorów cnoty, na to już brakuje mi zmysłu.

– Więc są rzeczy, których się nie przebacza? – spytała cicho.

– Kto i komu ma przebaczać?… Pan Starski chyba nigdy nie obrazi się o takie rzeczy, a może nawet będzie rekomendował swoich przyjaciół. O resztę zaś można nie dbać mając liczne i tak dobrane towarzystwo.

– Jeszcze słówko – rzekła pani Wąsowska powstając. – Wolno wiedzieć, jakie pan ma zamiary?…

– Gdybyżem ja sam wiedział!…

Podała mu rękę.

– Żegnam pana.

– Życzę pani szczęścia…

– O!… – westchnęła i szybko weszła do następnego pokoju.

„Zdaje mi się – myślał Wokulski schodząc ze schodów – że w tej chwili załatwiłem dwa interesa… Kto wie, czy Szuman nie ma racji?…”

Od pani Wąsowskiej pojechał do mieszkania Rzeckiego. Stary subiekt był bardzo mizerny i ledwie podniósł się z fotelu. Wokulskiego głęboko poruszył jego widok.

– Czy ty się gniewasz, stary, że tak dawno nie byłem u ciebie? – rzekł ściskając go za rękę.

Rzecki smutnie pokiwał głową.

– Alboż ja nie wiem, co się z tobą dzieje?… – odparł. – Bieda… bieda na świecie!… Coraz gorzej…

Wokulski usiadł zamyślony, Rzecki począł mówić:

– Widzisz, Stachu, ja już miarkuję, że mi czas iść do Katza i do moich piechurów, co tam gdzieś wyszczerzają na mnie zęby, żem maruder… Wiem, że cokolwiek postanowisz ze sobą, będzie mądre i dobre, ale… Czy nie byłoby praktycznie, gdybyś się ożenił ze Stawską?… Przecież to jakby twoja ofiara…

 

Wokulski schwycił się za głowę.

– Boże miłosierny! – zawołał – a kiedyż ja się wyplączę z tych babskich stosunków?… Jedna pochlebia sobie, że ja stałem się jej ofiarą, druga jest moją ofiarą, trzecia chciała zostać moją ofiarą, a jeszcze znalazłby się z dziesiątek takich, z których każda przyjęłaby mnie i mój majątek w ofierze… Zabawny kraj, gdzie baby trzymają pierwsze skrzypce i gdzie nie ma żadnych innych interesów, tylko szczęśliwa albo nieszczęśliwa miłość!

– No, no, no… – odrzekł Rzecki – ja cię przecież za kark nie ciągnę!… Tylko, widzisz, mówił mi Szuman, że tobie na gwałt potrzeba romansu…

– Iii… nie!… Mnie bardziej potrzeba zmiany klimatu i to lekarstwo już sobie zapisałem.

– Wyjeżdżasz?

– Najdalej pojutrze do Moskwy, a potem… gdzie Bóg przeznaczy…

– Masz co na myśli? – spytał tajemniczo Rzecki.

Wokulski zastanowił się.

– Jeszcze nic nie wiem; waham się, jakbym siedział na dziesięciopiętrowej huśtawce. Czasami zdaje mi się, że coś zrobię dla świata…

– Oj, to… to…

– Ale chwilami ogarnia mnie taka desperacja, że chciałbym, ażeby mnie ziemia pochłonęła i wszystko, czegom tylko dotknął…

– To nierozsądne… nierozsądne… – wtrącił Rzecki.

– Wiem… Toteż nie dziwiłbym się ani temu, gdybym kiedy narobił hałasu, ani temu, gdybym skończył wszelkie rachunki ze światem…

Siedzieli obaj do późnego wieczora.

W kilka dni rozeszła się wieść, że Wokulski gdzieś wyjechał nagle i może na zawsze.

Wszystkie jego ruchomości, począwszy od sprzętów, skończywszy na powozie i koniach, nabył hurtem Szlangbaum za dosyć niską cenę.

XVII. Pamiętnik starego subiekta

Od kilku miesięcy utrzymuje się pogłoska, że w dniu 26 czerwca bieżącego roku zginął w Afryce książę Ludwik Napoleon966, syn cesarza. I to jeszcze zginął w bitwie z dzikim narodem, o którym nie wiadomo, ani gdzie mieszka, ani jak się nazywa? bo przecie Zulusami nie może nazywać się żaden naród.

Tak wszyscy mówią. Nawet miała tam pojechać cesarzowa Eugenia967 i przywieźć zwłoki syna do Anglii. Czy tak jest w rzeczy samej, nie wiem, bo już od lipca nie czytuję gazet i nie lubię rozmawiać o polityce.

Głupia jest polityka! Dawniej nie było telegramów i artykułów wstępnych, a przecie świat posuwał się naprzód i każdy człowiek rozsądny mógł zorientować się w sytuacji politycznej. Dziś zaś są telegramy, artykuły wstępne i ostatnie wiadomości, ale wszystko służy do bałamucenia w głowach.

Gorzej nawet, niż bałamucą, bo odejmują serca ludziom. I gdyby nie Kenig968 albo poczciwy Sulicki969, to człowiek przestałby wierzyć w sprawiedliwość boską. Takie się dziś rzeczy wypisują w gazetach!…

Co zaś do księcia Ludwika Napoleona, to mógł on zginąć, ale może się też i ukrył gdzie przed ajentami Gambetty. Ja tam do pogłosek nie przywiązuję wagi.

Klejna wciąż nie ma, a Lisiecki przeniósł się do Astrachania nad Wołgę. Na odjezdne powiedział mi, że tu niedługo zostaną tylko Żydzi, a reszta zżydzieje.

Lisiecki zawsze był gorączka.

Moje zdrowie jakoś nietęgie. Męczę się tak łatwo, że już bez laski nie wychodzę na ulicę. W ogóle nic mi nie jest, tylko czasem napada mnie dziwny ból w ramionach i duszność. Ale to przejdzie, a nie przejdzie, to wszystko mi jedno. Tak się jakoś zmienia świat na złe, że niedługo nie będę mógł z nikim gadać i w nic wierzyć.

W końcu lipca Henryk Szlangbaum wyprawiał urodziny jako właściciel sklepu i naczelnik naszej spółki. A choć i w połowie nie wystąpił tak jak Stach w roku zeszłym, jednakże zbiegli się wszyscy przyjaciele i nieprzyjaciele Wokulskiego i pili zdrowie Szlangbauma… aż okna się trzęsły.

Oj, ludzie, ludzie!… Za pełnym talerzem i butelką wleźliby do kanału, a za rublem to już nawet nie wiem gdzie.

Fiu! fiu!… Pokazano mi dzisiaj kurierek, w którym pani baronowa Krzeszowska nazywa się jedną z najzacniejszych i najlitościwszych naszych niewiast za to, że dała dwieście rubli na jakiś przytułek. Widocznie zapomniano o jej procesie z panią Stawską i awanturach z lokatorami.

Czyby mąż tak babę ujeździł?…

Przeciw Żydom ciągle rosną kwasy. Nie brak nawet pogłosek o tym, że Żydzi chwytają chrześcijańskie dzieci i zabijają na mace.

Kiedy słyszę takie historie, dalibóg! że przecieram oczy i zapytuję samego siebie: czy ja teraz majaczę w gorączce, czyli też cała moja młodość była snem?…

Ale najbardziej gniewa mnie uciecha doktora Szumana z tego fermentu.

– Dobrze tak parchom!… – mówi. – Niech im zrobią awanturę, niech ich nauczą rozumu. To genialna rasa, ale takie szelmy, że nie ujeździsz ich bez bata i ostrogi…

– Mój doktorze – odpowiedziałem, bo już mi zbrakło cierpliwości – jeżeli Żydzi są takie gałgany, jak pan mówisz, to im nawet i ostrogi nie pomogą.

– Może ich nie poprawią, ale napędzą im nową porcję rozumu i nauczą silniej trzymać się za ręce – odparł. – A gdyby Żydzi byli solidarniejsi… no!…

Dziwny człowiek z tego doktora. Uczciwy to on jest, a nade wszystko rozumny; ale jego uczciwość nie wypływa z uczucia, tylko – albo ja wiem? – może z nałogu; a rozum ma tego gatunku, że łatwiej mu sto rzeczy wyśmiać i zepsuć aniżeli jedną zbudować. Kiedy z nim rozmawiam, czasami przychodzi mi na myśl, że jego dusza jest jak tafla lodu: nawet ogień może się w niej odbić, ale ona sama nigdy się nie rozgrzeje.

Stach wyjechał do Moskwy, zdaje mi się po to, ażeby uregulować rachunki z Suzinem. Ma u niego z pół miliona rubli (kto mógł przypuścić coś podobnego przed dwoma laty!), ale co zrobi z taką masą pieniędzy, ani się domyślam.

Już to Stach był zawsze oryginał i robił niespodzianki. Czy nam teraz jakiej nie przygotowuje?… aż się lękam.

A tymczasem Mraczewski oświadczył się pani Stawskiej i po krótkim wahaniu został przyjęty. Gdyby, jak projektuje sobie Mraczewski, otworzyli sklep w Warszawie, wszedłbym do spółki i przy nich bym zamieszkał. I mój Boże! niańczyłbym dzieci Mraczewskiego, choć myślałem, że podobny urząd mógłbym pełnić tylko przy dzieciach Stacha.

Życie jest okrutnie ciężkie…

Wczoraj dałem pięć rubli na nabożeństwo na intencję księcia Ludwika Napoleona. Tylko na intencję, bo może nie zginął, choć tak wszyscy gadają… Gdyby zaś… Nie znam ja się na teologii, ale zawsze bezpieczniej wyrobić mu stosunki na tamtym świecie. Bo nużby?… Naprawdę jestem niezdrów, choć Szuman mówi, że wszystko idzie dobrze. Zabronił mi: piwa, kawy, wina, prędkiego chodzenia, irytacji… Wyborny sobie!… Taką receptę to i ja potrafię zapisać; ale potraf ty ją sam wykonać…

On mówi ze mną tak, jakby podejrzewał, że ja niepokoję się losem Stacha. Zabawny człowiek!… A cóż to Stach nie jest pełnoletni albo czy ja go już nie żegnałem na siedem lat? Lata minęły, Stach wrócił i znowu puścił się na awanturę.

Teraz będzie to samo; jak nagle zniknął, tak nagle powróci…

A jednakże ciężko żyć na świecie. I nieraz myślę sobie: czy naprawdę jest jaki plan, wedle którego cała ludzkość posuwa się ku lepszemu, czyli też wszystko jest dziełem przypadku, a ludzkość czy nie idzie tam, gdzie ją popchnie większa siła?… Jeżeli dobrzy mają górę, wówczas świat toczy się ku dobremu, a jeżeli gałgany są mocniejsi, to idzie ku złemu. Zaś ostatecznym kresem złych i dobrych jest garść popiołu.

Jeżeli jest tak, nie dziwię się Stachowi, który nieraz mówił, że chciałby jak najprędzej sam zginąć i zniszczyć wszelki ślad po sobie. Ale mam przeczucie, że tak nie jest.

Chociaż… Czy to ja nie miałem przeczuć, że książę Ludwik Napoleon zostanie cesarzem Francuzów?… Ha! jeszcze zaczekajmy, bo mi ta jego śmierć, w bitwie z gołymi Murzynami, jakoś dziwnie wygląda…”

XVIII. …?…

Pan Rzecki istotnie niedomagał; według własnej opinii z powodu braku zajęcia, według Szumana z powodu sercowej choroby, która nagle rozwinęła się w nim i szła dosyć szybko pod wpływem jakichś zmartwień.

Zajęć miał niewiele. Z rana przychodził do sklepu niegdyś Wokulskiego, obecnie Szlangbauma, lecz bawił tam, dopóki nie zaczęli się schodzić subiekci, a nade wszystko goście. Goście bowiem, nie wiadomo nawet dlaczego, przypatrywali mu się ze zdziwieniem, a subiekci, dziś z wyjątkiem pana Zięby starozakonni, nie tylko nie okazywali mu szacunku, do którego przywykł, ale nawet wbrew upomnieniom Szlangbauma traktowali go w sposób lekceważący.

W tym stanie rzeczy pan Ignacy coraz częściej myślał o Wokulskim. Nie z racji, ażeby lękał się jakiegoś nieszczęścia, ale ot tak sobie.

Z rana około szóstej myślał: czy Wokulski wstaje, czy śpi o tej porze i gdzie jest? W Moskwie czy może już wyjechał z Moskwy i dąży do Warszawy? W południe przypominał sobie te czasy, kiedy prawie nie było dnia, ażeby Stach nie jadł z nim obiadu, wieczorem zaś, szczególniej kładąc się do łóżka, mówił:

„Zapewne Stach jest u Suzina… To dopiero używają!… A może wraca w tej chwili do Warszawy i w wagonie zabiera się do spania?…”

Ilekroć zaś wszedł do sklepu, a robił to po kilka razy na dzień, mimo niechęci subiektów i drażniącej grzeczności Szlangbauma, zawsze myślał, że jednak za czasów Wokulskiego było tu inaczej.

Martwiło go, ale tylko trochę, że Wokulski nie dawał znać o sobie. Uważał to przecież za zwykłe dziwactwo.

„Nie bardzo rwał się on do pisania, kiedy był zdrów, więc cóż dopiero teraz, kiedy jest tak rozbity – myślał. – Oj, te baby, te baby!…”

W dniu nabycia przez Szlangbauma sprzętów i powozu Wokulskiego pan Ignacy położył się do łóżka. Nie dlatego, ażeby miało mu to robić przykrość, bo przecie powóz i zbytkowne sprzęty były rzeczami wcale niepotrzebnymi, ale dlatego, że podobne sprawunki robią się tylko po ludziach już umarłych.

„No, a Stach, dzięki Bogu, jest zdrów!…” – mówił do siebie.

Pewnego wieczora, kiedy pan Ignacy siedząc w szlafroku rozmyślał: jak to on urządzi sklep Mraczewskiemu, ażeby zakasować Szlangbauma, usłyszał gwałtowne dzwonienie do przedpokoju i szczególny hałas w sieni.

Służący, który już zabierał się do spania, otworzył drzwi.

– Jest pan? – zapytał głos znany Rzeckiemu.

– Pan chory.

– Co to chory!… Kryje się przed ludźmi.

– Może, panie radco, zrobimy subiekcję… – odezwał się inny głos.

– Co to subiekcję!… Kto nie chce mieć subiekcji w domu, niech przychodzi do knajpy…

Rzecki podniósł się z fotelu, a jednocześnie ukazał się we drzwiach jego sypialni radca Węgrowicz i ajent Szprot… Spoza nich wychylała się jakaś kudłata głowa i oblicze nie pierwszej czystości.

– Nie chciała przyjść góra do Mahometów, więc Mahomeci przyszli do góry!… – zawołał radca. – Panie Rzecki… panie Ignacy!… co acan najlepszego wyrabiasz?… Przecież od czasu, jakeśmy pana ostatni raz widzieli, odkryliśmy nowy gatunek piwa… Postaw tu, kochanku, i zgłoś się jutro – dodał zwracając się do zasmolonego kudłacza.

Na to wezwanie kudłaty człowiek, ubrany w wielki fartuch, postawił na umywalni kosz wysmukłych butelek i trzy kufle. Potem zniknął, jak gdyby był istotą złożoną ze mgły i powietrza, nie zaś z dwustu funtów ciała.

Pan Ignacy zdziwił się na widok wysmukłych butelek; uczucie to jednak nie łączyło się z żadną przykrością.

 

– Na miłość boską, cóż się z panem dzieje? – zaczął znowu radca rozkładając ręce, jakby cały świat chciał ogarnąć w jednym uścisku. – Tak dawno nie byłeś pan między nami, że Szprot nawet zapomniał, jak wyglądasz, a ja pomyślałem, że zaraziłeś się od swego przyjaciela, co to ma bzika…

Rzecki sposępniał.

– Więc właśnie dziś – prawił radca – kiedy na pańskim przyjacielu wygrałem od Deklewskiego kosz piwa nowej marki, mówię do Szprota: wiesz pan co, zabierzmy piwo i chodźmy do starego, a może się chłop rozrusza… Cóż to, nawet nie prosisz nas, ażebyśmy usiedli?…

– Ależ bardzo proszę – odpowiedział Rzecki.

– I stolik jest… – mówił radca oglądając się po pokoju – i miejsce, widzę, zaciszne. Ehe, he!… my tu będziem mogli złazić się do chorego na partyjkę co wieczór… Szprot, dobądź, synu, trybuszonik970 i zabierz się do szkliwa… Niech poczciwiec zaznajomi się z nową marką…

– Jakiż to zakład wygrał radca? – zapytał Rzecki, któremu znowu fizjognomia zaczęła się wyjaśniać.

– Zakład o Wokulskiego. Widzisz pan, było tak. Jeszcze w styczniu roku zeszłego, kiedy to Wokulski awanturował się po Bułgarii, ja powiedziałem do Szprota, że pan Stanisław jest wariat, że zbankrutuje i źle skończy… Tymczasem dzisiaj, wyobraź sobie, Deklewski utrzymuje, że to on to powiedział!… Naturalnie, założyliśmy się o kosz piwa, Szprot rozstrzygnął na moją stronę i jesteśmy u ciebie…

W ciągu tego wyjaśnienia pan Szprot ustawił na stole trzy kufle i odkorkował trzy butelki.

– No, tylko spojrzyj, panie Ignacy – mówił radca podnosząc napełniony kufel. – Kolor starego miodu, piana jak śmietana, a smak szesnastoletniej dziewczyny. Skosztujże… Co to za smak i co to za posmak?… Gdybyś zamknął oczy, przysiągłbyś, że to jest ale971… O!… uważasz?… Ja powiadam, że przed takim piwem należałoby płukać usta. Powiedzże sam: piłeś kiedy coś podobnego?…

Rzecki wypił pół kufla.

– Dobre – rzekł. – Skądże jednak przyszło radcy do głowy, że Wokulski zbankrutował?

– Bo nikt w mieście nie mówi inaczej. Przecież człowiek, który ma pieniądze, sens w głowie i nikogo nie zarwał, nie ucieka z miasta Bóg wie gdzie…

– Wokulski wyjechał do Moskwy.

– Tere, fere!… Tak wam powiedział, ażeby zmylić ślady. Ale sam się złapał, skoro wyrzekł się nawet swoich pieniędzy…

– Czego się wyrzekł?… – spytał już rozgniewany pan Ignacy.

– Tych pieniędzy, które ma w banku, a nade wszystko u Szlangbauma… Przecież to razem wyniesie ze dwakroć sto tysięcy rubli… Kto więc taką sumę zostawia bez dyspozycji, po prostu rzuca ją w błoto, ten jest albo wariat, albo… zmajstrował coś takiego, że już nie czeka na wypłatę… W całym mieście rozlega się tylko jeden głos oburzenia przeciw temu… temu… że go nie nazwę właściwym imieniem…

– Radco, zapominasz się!… – zawołał Rzecki.

– Rozum tracisz, panie Ignacy, ujmując się za takim człowiekiem – odparł gwałtownie radca. – Bo tylko pomyśl. Pojechał po majątek, gdzie?… na wojnę turecką… Na wojnę turecką!… czy rozumiesz doniosłość tych słów?… Tam zrobił majątek, ale w jaki sposób?… Jakim sposobem można w pół roku zrobić pół miliona rubli?…

– Bo obracał dziesięcioma milionami rubli – odparł Rzecki – więc nawet zrobił mniej, niżby mógł…

– Ale czyje to były miliony?

– Suzina… kupca… jego przyjaciela.

– Otóż to!… Ale mniejsza; przypuśćmy, że w tym razie nie zrobił żadnego świństwa… Co to jednakże za interesa prowadził on w Paryżu, a później w Moskwie, na czym również grubo zarobił?… A godziło się to zabijać krajowy przemysł, ażeby dać osiemnaście procent dywidendy kilku arystokratom dla wkręcenia się pomiędzy nich?… A pięknie to sprzedawać całą spółkę Żydom i nareszcie uciekać zostawiając setki ludzi w nędzy lub w niepewności?… To tak robi dobry obywatel i człowiek uczciwy?… No, pijże, panie Ignacy!… – zawołał trącając jego kufel swoim. – Nasze kawalerskie!… Panie Szprot, pokaż, co umiesz… nie kompromituj się przy chorym…

– Hola!… – odezwał się doktór Szuman, który od kilku chwil stał na progu nie zdejmując kapelusza z głowy. – Hola!… A cóż to wy, moi panowie, jesteście ajentami domu pogrzebowego, że mi w taki sposób urządzacie pacjenta?… Kazimierz! – zawołał na służącego – wyrzuć mi te butelki do sieni… A panów proszę, ażebyście pożegnali chorego… Szpital, choćby na jedną osobę, nie jest knajpą… To pan tak wykonywasz moje zlecenia?… – zwrócił się do Rzeckiego. – To pan mając wadę serca będziesz mi urządzał pijatyki?… Może jeszcze zaprosicie sobie dziewczęta?… Dobrej nocy panom – rzekł do radcy i Szprota – a na drugi raz nie otwierajcie mi tu piwiarni, bo was zaskarżę o zabójstwo…

Panowie radca Węgrowicz i ajent Szprot wynieśli się tak szybko, że gdyby nie gęsty dym ich cygar, można by myśleć, że nikogo nie było w pokoju.

– Otwórz okno!… – mówił doktór do służącego. – Oj, to! to!… – dodał patrząc ironicznie na Rzeckiego. – Twarz w płomieniach, oczy szkliste, pulsa biją tak, że słychać na ulicy…

– Słyszałeś pan, co on mówił o Stachu?… – spytał Rzecki.

– Ma rację – odparł Szuman. – Całe miasto mówi to samo, chociaż myli się tytułując Wokulskiego bankrutem, bo on jest tylko półgłówkiem z tego typu, który ja nazywam polskimi romantykami.

Rzecki patrzył na niego prawie wylękniony.

– Nie patrz pan tak na mnie – ciągnął spokojnym głosem Szuman – raczej zastanów się, czy nie mam racji? Wszakże ten człowiek ani razu w życiu nie działał przytomnie… Kiedy był subiektem, myślał o wynalazkach i o uniwersytecie; kiedy wszedł do uniwersytetu, zaczął bawić się polityką. Później zamiast robić pieniądze, został uczonym i wrócił tu tak goły, że gdyby nie Minclowa, umarłby z głodu… Nareszcie zaczął robić majątek, ale nie jako kupiec, tylko jako wielbiciel panny, która od wielu lat ma ustaloną reputację kokietki. Nie koniec na tym, już bowiem mając w ręku i pannę, i majątek, rzucił oboje, a dzisiaj co robi i gdzie jest?… Powiedz pan, jeżeliś mądry?… Półgłówek, skończony półgłówek! – mówił Szuman machając ręką. – Czystej krwi polski romantyk, co to wiecznie szuka czegoś poza rzeczywistością…

– Czy doktór powtórzy to Wokulskiemu, gdy wróci?… – spytał Rzecki.

– Sto razy mu tak mówiłem, a jeżeli teraz nie powiem, to tylko dlatego, że nie wróci…

– Co nie ma wrócić… – szepnął Rzecki blednąc.

– Nie wróci, bo albo sobie gdzieś łeb rozbije, jeżeli odzyska rozsądek, albo weźmie się do jakiejś nowej utopii… Choćby do wynalazków tego mitycznego Geista, który także musi być patentowanym wariatem.

– A doktór nie uganiałeś się nigdy za utopiami?

– Tak, ale robiłem to odurzywszy się w waszej atmosferze. Opatrzyłem się jednak w porę i ta okoliczność pozwala mi stawiać jak najdokładniejsze diagnozy podobnych chorób… No, zdejmij pan szlafrok, zobaczymy, jakie skutki wywołał wieczór spędzony w wesołym towarzystwie…

Zbadał Rzeckiego, kazał mu natychmiast iść do łóżka, a na przyszłość nie robić ze swego mieszkania szynkowni.

– Pan to także jesteś okazem romantyka; tyle tylko, żeś miał mniej sposobności do robienia głupstw – zakończył doktór.

Po czym wyszedł zostawiając Rzeckiego w bardzo ponurym nastroju.

„Już tam twoje gadanie więcej mi zaszkodzi aniżeli piwo” – pomyślał Rzecki, a po chwili dodał półgłosem:

„Mógłby jednakże Stach choć słówko napisać… Bo licho wie, jakie domysły snują się człowiekowi po głowie!…”

Przykuty do łóżka pan Ignacy nudził się piekielnie.

Więc dla zabicia czasu odczytywał, po raz nie wiadomo który, historię konsulatu i cesarstwa albo rozmyślał o Wokulskim.

Oba te jednak zajęcia, zamiast uspakajać, drażniły go… Historia przypominała mu cudowne dzieje jednego z największych triumfatorów, na którego dynastii Rzecki opierał wiarę w przyszłość świata, a która to dynastia w jego oczach padła pod oszczepem Zulusa. Rozmyślania zaś o Wokulskim prowadziły go do wniosku, że ukochany przyjaciel, a tak niezwykły człowiek, co najmniej znajdował się na drodze do jakiegoś moralnego bankructwa.

– Tyle chciał zrobić, tyle mógł zrobić i nic nie zrobił!… – powtarzał pan Ignacy ze smutkiem w sercu. – Gdybyż choć napisał, gdzie jest i jakie ma zamiary… Gdyby chociaż dał znać, że żyje!…

Od pewnego bowiem czasu trapiły pana Rzeckiego niejasne, ale złowrogie przeczucia. Przychodził mu na myśl jego sen, kiedy po przedstawieniu Rossiego marzyło mu się, że Wokulski skoczył za panną Izabelą z wieży ratuszowej. To znowu przypominał sobie dziwne, a nic dobrego nie zapowiadające zdania Stacha: „Chciałbym zginąć sam i zniszczyć wszelkie ślady mego istnienia!…”

Jak łatwo podobne życzenie może się spełnić u człowieka, który mówił tylko to, co czuł, i umiał wykonywać to, co mówił!…

Codziennie odwiedzający go doktór Szuman wcale nie dodawał mu otuchy i już prawie znudził go powtarzaniem jednej i tej samej zwrotki:

– Doprawdy, że trzeba być albo kompletnym bankrutem, albo wariatem, ażeby zostawiwszy tyle pieniędzy w Warszawie, nie wydać żadnej dyspozycji, a nawet nie donieść, gdzie jest!…

Rzecki kłócił się z nim, ale w duszy przyznawał mu rację.

Pewnego dnia doktór wpadł do niego w porze niezwykłej, bo o godzinie dziesiątej rano. Cisnął kapelusz na stół i zawołał:

– A co, nie miałem racji, że to jest półgłówek!…

– Cóż się stało?… – zapytał pan Ignacy, z góry wiedząc, o kim mowa.

– Stało się, że już przed tygodniem ten wariat wyjechał z Moskwy i… zgadnij pan dokąd?…

– Do Paryża?…

– Ale gdzie zaś!… Wyjechał do Odessy, stamtąd ma zamiar udać się do Indyj, z Indyj do Chin i Japonii, a później przez Ocean Spokojny do Ameryki… Rozumiem podróż, nawet naokoło świata, sam bym mu ją radził. Ale ażeby nie napisać słówka, zostawiając, bądź jak bądź, ludzi życzliwych i ze dwakroć sto tysięcy rubli w Warszawie, na to, dalibóg! trzeba mieć w wysokim stopniu rozwiniętą psychozę…

– Skądże te wiadomości? – spytał Rzecki.

– Z najlepszego źródła, bo od Szlangbauma, któremu zbyt wiele zależy na tym, ażeby dowiedzieć się o projektach Wokulskiego. Ma mu przecież w początkach października zapłacić sto dwadzieścia tysięcy rubli… No, a gdyby kochany Stasio w łeb sobie palnął czy utonął, czy umarł na żółtą febrę… Rozumiesz pan?… Wówczas moglibyśmy albo całemu kapitałowi ukręcić szyję, albo przynajmniej obracać nim z pół roku bez procentu… Pan już chyba poznałeś Szlangbauma? On przecież mnie… mnie chciał okpić!

Doktór biegał po pokoju i gestykulował rękoma w taki sposób, jak gdyby sam był dotknięty początkami psychozy. Nagle zatrzymał się przed panem Ignacym, popatrzył mu w oczy i schwycił za rękę.

– Co… co… co?… Puls przeszło sto?… Miałeś pan dziś gorączkę?…

– Jeszcze nie.

– Jak to: nie?… Przecież widzę…

965kamień filozoficzny – domniemany środek, który według alchemików średniowiecznych miał posiadać cudowne własności przemiany metali nieszlachetnych w szlachetne. Próby uzyskania kamienia filozoficznego były oczywiście bezskuteczne, przyczyniły się jednak do stworzenia podstaw naukowych chemii. [przypis redakcyjny]
96626 czerwca… zginął… książę Ludwik Napoleon – w rzeczywistości książę Napoleon zginął 3 czerwca, zabity przez Zulusów podczas patrolu (wiadomość tę przyniósł »Kurier Warszawski« z 20 czerwca). [przypis redakcyjny]
967miała tam pojechać cesarzowa Eugenia – pogłoska ta nie sprawdziła się. [przypis redakcyjny]
968Kenig Józef (1821–1900) – redaktor zachowawczej »Gazety Warszawskiej« w latach 1859–1889. [przypis redakcyjny]
969Sulicki Edmund (1833–1884) – redaktor działu politycznego zachowawczej »Gazety Polskiej« w Warszawie. [przypis redakcyjny]
970trybuszonik – korkociąg. [przypis redakcyjny]
971Ale – mocne angielskie piwo jasne. [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora