Za darmo

Lalka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ja pana coraz mniej rozumiem – rzekła pani Wąsowska. – Uznajesz pan, że kobiety są równe mężczyznom czy nie?…

– W sumie są równe, w szczegółach nie! Umysłem i pracą przeciętna kobieta jest niższą od mężczyzny; ale obyczajami i uczuciem ma być od niego o tyle wyższą, że kompensuje tamte nierówności. Przynajmniej tak nam to ciągle mówią, my w to wierzymy i pomimo wielu niższości kobiet stawiamy je wyżej od nas… Jeżeli zaś pani baronowa zrzekła się swoich zalet, a że się ich od dawna zrzekła, tośmy widzieli wszyscy, więc nie może dziwić się, że straciła i przywileje. Mąż pozbył się jej jako nieuczciwego wspólnika.

– Ależ baron to niedołężny starzec!…

– Po cóż za niego wyszła, po co nawet słuchała jego miłosnych paroksyzmów?

– Więc pan nie pojmujesz tego, że kobieta może być zmuszoną do sprzedania się?… – zapytała pani Wąsowska blednąc i rumieniąc się.

– Pojmuję, pani, bo… ja sam kiedyś sprzedałem się, tylko nie dla zyskania majątku, ale z nędzy…

– Cóż dalej?

– Ale żona moja przede wszystkim z góry nie posądzała mnie o niewinność, a ja jej, co prawda, nie obiecywałem miłości. Byłem bardzo lichym mężem, ale za to, jak człowiek kupiony, byłem najlepszym subiektem i najwierniejszym jej sługą. Chodziłem z nią po kościołach, koncertach, teatrach, bawiłem jej gości i faktycznie potroiłem dochody ze sklepu.

– I nie miałeś pan kochanek?

– Nie, pani. Tak gorzko odczuwałem moją niewolę, żem po prostu nie śmiał patrzeć na inne kobiety. Niech więc pani przyzna, że mam prawo być surowym sędzią pani baronowej, która sprzedając się wiedziała, że nie kupowano od niej… jej pracy.

– Okropność! – szepnęła pani Wąsowska patrząc w ziemię.

– Tak, pani. Handel ludźmi jest rzeczą okropną, a jeszcze okropniejszą handel samym sobą. Ale dopiero transakcje zawierane w złej wierze są rzeczą haniebną. Gdy się taka sprawa wykryje, następstwa muszą być bardzo przykre dla strony zdemaskowanej.

Jakiś czas oboje siedzieli milcząc. Pani Wąsowska była zirytowana, Wokulski sposępniał.

– Nie!… – zawołała nagle – ja muszę z pana wydobyć zdanie stanowcze…

– O czym?

– O różnych kwestiach, na które mi pan odpowie jasno i wyraźnie.

– Czy to ma być egzamin?

– Coś na kształt tego.

– Słucham panią.

Można było myśleć, że się waha; przemogła się jednak i zapytała:

– Więc utrzymuje pan, że baron miał prawo odepchnąć i zniesławić kobietę?…

– Która go oszukała?… Miał.

– Co pan nazywa oszustwem?

– Przyjmowanie uwielbień barona pomimo feblika, jak pani mówi, do pana Starskiego.

Pani Wąsowska przygryzła usta.

– A baron ile miał takich feblików?…

– Zapewne tyle, na ile mu starczyło ochoty i okazji – odparł Wokulski. – Ale baron nie pozował na niewinność, nie nosił tytułu specjalisty od czystości obyczajów, nie był za to otaczany hołdami… Gdyby baron zdobył czyjeś serce twierdząc, że nigdy nie miał kochanek, a miał je, byłby także oszustem. Co prawda, nie tego w nim szukano.

Pani Wąsowska uśmiechnęła się.

– Wyborny pan jesteś!… A któraż kobieta twierdzi czy zapewnia was, że nie miała kochanków?…

– Ach, więc pani ich miała…

– Mój panie!… – wybuchnęła wdówka zrywając się.

Wnet jednak opamiętała się i rzekła chłodno:

– Zastrzegam sobie u pana niejaką względność w wyborze argumentów.

– Na co to?… Przecież oboje mamy równe prawa, a ja wcale się nie obrażę, jeżeli pani zapyta mnie o liczbę moich kochanek.

– Nie ciekawam.

Zaczęła chodzić po salonie. W Wokulskim zadrgał gniew, ale go opanował.

– Tak, przyznaję panu – mówiła – że nie jestem wolną od przesądów. No, ale ja jestem tylko kobietą, mam mózg lżejszy, jak utrzymują wasi antropologowie; zresztą jestem spętana stosunkami, nałogami i Bóg wie czym!… Gdybym, jednak była rozumnym mężczyzną jak pan i wierzyła w postęp jak pan, umiałabym otrząsnąć się z tych naleciałości, a choćby tylko uznać, że prędzej lub później kobiety muszą być równouprawnione.

– Niby pod względem tych feblików?…

– Niby… niby… – przedrzeźniała go. – Właśnie mówię o tych feblikach…

– O!… to po cóż mamy czekać na wątpliwe rezultaty postępu? Już dziś jest bardzo wiele kobiet równouprawnionych pod tym względem. Tworzą nawet potężne stronnictwo, nazywające się kokotami… Ale dziwna rzecz: posiadając względy mężczyzn, panie te nie cieszą się życzliwością kobiet…

– Z panem nie można rozmawiać, panie Wokulski – upomniała go wdówka.

– Nie można ze mną rozmawiać o równouprawnieniu kobiet?

Pani Wąsowskiej zapłonęły oczy i krew uderzyła na twarz. Usiadła gwałtownie na fotelu i uderzywszy ręką w stół, zawołała:

– Dobrze!… otóż wytrzymam pański cynizm i będę mówiła nawet o kokotach… Dowiedzże się pan, że trzeba mieć bardzo niski charakter, ażeby zestawiać te damy, które sprzedają się za pieniądze, z kobietami uczciwymi i szlachetnymi, które oddają się z miłości…

– Ciągle pozując na niewinność…

– Chociażby.

– I po kolei oszukując naiwnych, którzy temu wierzą.

– A co im szkodzi oszustwo?… – zapytała, zuchwale patrząc mu w oczy.

Wokulski zaciął zęby, ale opanował się i mówił spokojnie:

– Proszę pani, co by też powiedzieli o mnie moi wspólnicy, gdybym ja zamiast sześciukroć stu tysięcy rubli majątku, jak to ogłoszono, miał sześć tysięcy i nie protestował przeciw pogłoskom?… Chodzi przecież tylko o dwa zera…

– Wyłączmy kwestie pieniężne – przerwała pani Wąsowska.

– Aha!… A więc co sama pani powiedziałaby o mnie, gdybym ja na przykład nazywał się nie Wokulski, ale – Wolkuski i za pomocą tak małego przestawienia liter zdobył życzliwość nieboszczki prezesowej, wcisnął się do jej domu i tam miał honor poznać panią?… Jak by pani nazwała ten sposób robienia znajomości i pozyskiwania ludzkich względów?…

Na ruchliwej twarzy pani Wąsowskiej odmalowało się uczucie wstrętu.

– Jakiż to znowu ma związek ze sprawą barona i jego żony?… – odparła.

– Ma, proszę pani, ten związek, że na świecie nie wolno przywłaszczać sobie tytułów. Kokota może być zresztą użyteczną kobietą i nikt nie ma prawa robić jej wymówek za specjalność; ale kokota maskująca się pozorami tak zwanej nieskazitelności jest oszustką. A za to już można robić wymówki.

– Okropność!… – wybuchnęła pani Wąsowska. – Ale mniejsza… Powiedz mi pan jednak, co świat traci na podobnej mistyfikacji?…

Wokulskiemu zaczęło szumieć w uszach.

– Świat niekiedy zyskuje, jeżeli jakiś naiwny prostak wpada w obłęd zwany miłością idealną i za cenę największych niebezpieczeństw zdobywa majątek, aby go złożyć u stóp swego ideału… Ale świat czasem traci, jeżeli ten wariat odkrywszy mistyfikację upada złamany, do niczego niezdolny… Albo… nie rozporządziwszy majątkiem rzuca się… To jest: strzela się z panem Starskim i dostaje kulą po żebrach… Świat traci, pani, jedno zabite szczęście, jeden zwichnięty umysł, a może i człowieka, który mógł coś zrobić…

– Ten człowiek sam sobie winien…

– Ma pani rację: byłby winien, gdyby spostrzegłszy się nie postąpił jak baron i nie zerwał ze swoim ogłupieniem i hańbą…

– Krótko mówiąc – rzekła pani Wąsowska – mężczyźni nie zrzekną się dobrowolnie swoich dzikich przywilejów wobec kobiet…

– To jest: nie uznają przywileju zwodzenia…

– Kto zaś odrzuca układy – mówiła z uniesieniem – ten rozpoczyna walkę…

– Walkę?… – powtórzył śmiejąc się Wokulski.

– Tak, walkę, w której strona silniejsza zwycięży… A kto silniejszy, to dopiero zobaczymy!… – zawołała potrząsając ręką.

W tej chwili stała się rzecz dziwna. Wokulski nagle schwycił panią Wąsowska za obie ręce i umieścił je między trzema palcami swojej.

– Cóż to znaczy?… – zapytała blednąc.

– Próbujemy, kto silniejszy – odparł.

– No… już dosyć żartów…

– Nie, pani, to nie są żarty… To tylko mały dowód, że z panią, jako reprezentantką walki, mogę zrobić, co mi się podoba. Tak czy nie?

– Puść mnie pan – zawołała szarpiąc się – bo zawołam na służbę…

Wokulski puścił jej ręce.

– Ach, więc będziecie panie walczyć z nami przy pomocy służby?… Ciekawym, jakiego wynagrodzenia zażądaliby ci sprzymierzeńcy i czy pozwoliliby nie dotrzymywać zobowiązań?

Pani Wąsowska przypatrywała mu się naprzód z lekką trwogą, potem z oburzeniem, w końcu wzruszyła ramionami.

– Wie pan, co mi na myśl przyszło?

– Żem oszalał.

– Coś na kształt tego.

– Wobec tak pięknej kobiety i przy takiej dyskusji byłoby to rzeczą naturalną.

– Ach, jakiż płaski kompliment!… – zawołała z grymasem. – W każdym razie muszę wyznać, żeś mi pan trochę zaimponował. Trochę… Ale nie wytrzymałeś pan w roli, puściłeś mi ręce, i to mnie rozczarowało…

– O, ja potrafiłbym nie puścić rąk.

– A ja potrafiłabym zawołać na służbę…

– A ja, przepraszam panią, potrafiłbym zakneblować usta…

– Co?… co?…

– To, co powiedziałem.

Pani Wąsowska znowu się zadziwiła.

– Wie pan – rzekła zakładając po napoleońsku ręce954 – że pan jest albo bardzo oryginalny, albo… bardzo źle wychowany…

– Wcale nie jestem wychowany…

– Więc istotnie oryginalny – szepnęła. – Szkoda, że z tej strony nie dałeś się pan poznać Beli…

Wokulski osłupiał. Nie na dźwięk tego imienia, ale z powodu zmiany, jaką uczuł w sobie. Panna Izabela wydała mu się całkiem obojętna, a natomiast zaczęła go interesować pani Wąsowska.

– Trzeba jej było – ciągnęła – od razu wyłożyć swoje teorie tak jak mnie, a nie wynikłyby między wami nieporozumienia.

 

– Nieporozumienia?… – spytał Wokulski szeroko otwierając oczy.

– Tak, bo o ile wiem, ona panu gotowa przebaczyć.

– Przebaczyć?…

– Jesteś pan, widzę, jeszcze bardzo… osłabiony – mówiła obojętnym tonem – jeżeli nie czujesz, że postępek pański był brutalny… Wobec pańskich ekscentryczności nawet baron wygląda na eleganckiego człowieka.

Wokulski roześmiał się tak szczerze, iż jego samego to zaniepokoiło. Pani Wąsowska mówiła dalej:

– Śmiejesz się pan?… Wybaczam, ponieważ rozumiem taki śmiech… Jest to najwyższy stopień cierpienia…

– Przysięgam pani, że od dziesięciu tygodni nie czułem się tak swobodnym… Boże mój!… nawet od paru lat… Zdaje mi się, że przez cały ten czas szarpała mi mózg jakaś straszna zmora i przed chwilą znikła… Teraz dopiero czuję, że jestem ocalony, i to dzięki pani…

Głos mu drżał. Wziął ją za obie ręce i całował prawie namiętnie. Pani Wąsowskiej zdawało się, że dostrzegła w jego oczach coś na kształt łez.

– Ocalony!… Uwolniony!… – powtarzał.

– Posłuchaj mnie pan – mówiła zimno, cofając ręce. – Wszystko wiem, co między wami zaszło… Postąpiłeś pan niegodziwie podsłuchując rozmowę, którą znam w najdrobniejszych szczegółach, a nawet więcej… Była to najzwyklejsza flirtacja…

– Ach, więc to jest flirtacja?… – przerwał. – To, co robi kobietę podobną do restauracyjnej serwetki, którą każdy może obcierać usta i palce?… To jest flirtacja, bardzo dobrze!…

– Milcz pan!… – zawołała pani Wąsowska. – Nie przeczę, że Bela postąpiła źle, ale… osądź pan sam siebie, jeżeli powiem, że ona pana…

– Kocha, czy tak? – spytał Wokulski bawiąc się swoją brodą.

– O, kocha!… Dopiero żałuje pana… Nie chcę się wdawać w szczegóły, dość, jeżeli powiem, że widywałam ją przez dwa miesiące prawie co dzień… Że przez ten czas mówiła tylko o panu i że najulubieńszym miejscem jej przejażdżek jest… zamek zasławski!… Ile razy siadała na tym wielkim kamieniu z napisem, ile razy widziałam łzy w jej oczach… A nawet raz rozpłakała się na dobre, powtarzając wyryty tam dwuwiersz:

 
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił…
 

Cóż pan na to?…

– Co ja na to?… – powtórzył Wokulski. – Przysięgam, że jedynym moim życzeniem w tej chwili jest, ażeby zaginął najdrobniejszy ślad mojej znajomości z panną Łęcką… A przede wszystkim ten nieszczęśliwy kamień, który ją tak roztkliwia.

– Gdyby to była prawda, miałabym piękny dowód męskiej stałości…

– Nie, miałaby pani tylko dowód cudownej kuracji – mówił wzruszony. – O Boże!… zdaje mi się, że mnie ktoś na parę lat zamagnetyzował, że przed dziesięcioma tygodniami zbudzono mnie nieumiejętnie i że dopiero dziś ocknąłem się naprawdę…

– Pan to mówisz na serio?…

– Czyliż pani nie widzi, jaki jestem szczęśliwy?… Odzyskałem siebie i znowu należę do siebie… Niech mi pani wierzy, że jest to cud, którego najzupełniej nie rozumiem, ale który porównać można tylko z przebudzeniem z letargu człowieka, który już leżał w trumnie.

– I czemu pan to przypisuje?… – zapytała spuszczając oczy.

– Przede wszystkim pani… A następnie temu, że nareszcie zdobyłem się na jasne sformułowanie przed kimś rzeczy, którąm od dawna rozumiał, alem nie miał odwagi uznać. Panna Izabela to kobieta innego gatunku aniżeli ja i tylko jakieś obłąkanie mogło mnie przykuć do niej.

– I co pan zrobi po tym ciekawym odkryciu?

– Nie wiem.

– Nie znalazł pan czasem kobiety swego gatunku?…

– Może.

– Zapewne jest nią ta pani… pani Sta… Sta…

– Stawska?… Nie. Prędzej byłaby nią pani.

Pani Wąsowska podniosła się z fotelu z miną bardzo uroczystą.

– Rozumiem – rzekł Wokulski. – Mam już odejść?

– Jak pan uważa.

– I na wieś nie pojedziemy razem?

– O, to z pewnością… Chociaż… nie bronię panu przyjechać tam… Zapewne będzie u mnie Bela…

– W takim razie nie przyjadę.

– Nie twierdzę, że będzie.

– I zastałbym tylko samą panią?

– Przypuszczam.

– I rozmawialibyśmy tak jak dzisiaj?… Jeździlibyśmy na spacer jak wówczas?…

– I naprawdę rozpoczęłaby się między nami wojna – odparła pani Wąsowska.

– Ostrzegam, że bym ją wygrał.

– Doprawdy?… I może zrobiłby mnie pan swoją niewolnicą?…

– Tak. Przekonałbym, że potrafię mieć władzę, a później u nóg pani błagałbym, ażebyś przyjęła mnie za swego niewolnika…

Pani Wąsowska odwróciła się i wyszła z salonu. Na progu zatrzymała się chwilę i z lekka odwracając głowę rzekła:

– Do widzenia… na wsi!…

Wokulski opuścił jej mieszkanie jak pijany. Znalazłszy się na ulicy szepnął:

„Oczywiście, zgłupiałem.”

Spojrzał za siebie i zobaczył w oknie panią Wąsowską, która wyglądała spoza firanki.

„Do licha! – pomyślał. – Czy ja znowu nie wlazłem w jaką awanturę?…”

Idąc ulicą Wokulski wciąż zastanawiał się nad zmianą, jaka w nim zaszła.

Zdawało mu się, że z otchłani, w której panuje noc i obłęd, wydobył się na jasny dzień. Pulsa biły mu silniej, oddychał szerzej, myśli toczyły się z niezwykłą swobodą; czuł jakąś rześkość w całym organizmie i nie dający się opisać spokój w sercu.

Już nie drażnił go ruch uliczny, a cieszyły tłumy. Niebo miało ciemniejszą barwę, domy wyglądały zdrowiej, a nawet kurz nasycony potokami światła był piękny.

Największą jednak przyjemność robił mu widok młodych kobiet, ich giętkich ruchów, uśmiechających się ust i wabiących spojrzeń. Kilka z nich spojrzało mu prosto w oczy z wyrazem słodkiej tkliwości i kokieterii; Wokulskiemu serce uderzyło śpieszniej, jakiś prąd drażniący przeleciał po nim od stóp do głów.

„Ładne!…” – pomyślał.

Wnet jednak przypomniał sobie panią Wąsowską i musiał przyznać, że spomiędzy tych ładnych ona jest najładniejsza, a co lepiej, najponętniejsza… Co to za figura, jaki wspaniały kontur nogi, a płeć955, a oczy mające w sobie coś z brylantów i aksamitu… Byłby przysiągł, że czuje zapach jej ciała, że słyszy spazmatyczny śmiech, i w głowie zaszumiało mu na samą myśl zbliżenia się do niej.

„Co to musi być za wściekła kobieta!… – szepnął. – Kąsałbym ją…”

Widmo pani Wąsowskiej tak go prześladowało i drażniło, że nagle przyszedł mu projekt odwiedzić ją jeszcze dziś wieczorem.

„Przecież zaprosiła mnie na obiady i kolacje – mówił do siebie, czując, że w nim coś kipi. – Wyrzuci mnie za drzwi?… Po cóż by mnie kokietowała. Że nie ma do mnie wstrętu, wiem nie od dzisiaj, no, a ja, dalibóg, mam na nią apetyt, który także coś wart…”

Wtem przeszła obok niego jakaś szatynka z fiołkowymi oczyma i twarzą dziecka, a Wokulski spostrzegł ze zdziwieniem, że i ta mu się podoba.

O kilkanaście kroków od swojego domu usłyszał wołanie:

– Hej!… hej!… Stachu!…

Wokulski odwrócił głowę i pod werendą cukierni zobaczył Szumana. Doktór zostawił nie dokończoną porcję lodów, rzucił na stół srebrną czterdziestówkę956 i wybiegł do niego.

– Idę do ciebie – mówił Szuman biorąc go pod rękę. – Wiesz co, że dawno już nie miałeś tak byczej miny… Założę się, że wrócisz do spółki i porozpędzasz tych parchów… Co za fizjognomia… co za oko… Dziś dopiero poznaję dawnego Stacha!…

Minęli bramę, schody i weszli do mieszkania.

– A ja w tej chwili myślałem, że grozi mi jakaś nowa choroba… – rzekł Wokulski ze śmiechem. – Chcesz cygaro?

– Dlaczego grozi?

– Wyobraź sobie, że może od godziny ogromne wrażenie robią na mnie kobiety… Jestem przestraszony…

Szuman roześmiał się na cały głos.

– Pyszny jesteś… Zamiast wydać obiad na znak radości, to ten się boi… A cóż ty myślisz, że wówczas byłeś zdrów, kiedyś wariował za jedną kobietą? Dziś jesteś zdrów, kiedy ci się wszystkie podobają, i nie masz nic pilniejszego jak postarać się o względy tej, która ci najlepiej przypadnie do gustu.

– Bah!… A gdyby to była wielka dama?…

– Tym lepiej… tym lepiej… Wielkie damy są daleko smaczniejsze od pokojówek. Kobiecość ogromnie zyskuje na szyku i inteligencji, a nade wszystko na dumie. Jakie czekają cię idealne rozmowy, jakie miny pełne godności… Ach, powiadam ci, to ze trzy razy więcej warte…

Po twarzy Wokulskiego przeleciał cień.

– Oho! – zawołał Szuman – już widzę obok ciebie długie ucho tego patrona, na którym Chrystus wjeżdżał do Jerozolimy957. Czego się krzywisz?… Właśnie umizgaj się tylko do wielkich dam, bo one mają ciekawość do demokracji.

W przedpokoju rozległ się dzwonek i wszedł Ochocki. Spojrzał na zacietrzewionego doktora i zapytał:

– Przeszkadzam panom?

– Nie – odparł Szuman – możesz pan nawet być pomocny. Bo właśnie radzę w tej chwli Stachowi, ażeby leczył się romansem, ale… nie idealnym. Z ideałami już dosyć…

– A wie pan, że tego wykładu i ja gotów jestem posłuchać – rzekł Ochocki zapalając podane cygaro.

– Awantura! – mruknął Wokulski.

– Żadna awantura – prawił Szuman. – Człowiek z twoim majątkiem może być kompletnie szczęśliwy, do rozsądnego bowiem szczęścia potrzeba: co dzień jadać inne potrawy i brać czystą bieliznę, a co kwartał zmieniać miejsce pobytu i kochanki.

– Zabraknie kobiet – wtrącił Ochocki.

– Zostaw pan to kobietom, a już one postarają się, ażeby ich nie zabrakło – odparł szyderczo doktór. – Przecież ta sama dieta958 stosuje się i do kobiet.

– Ta kwartalna dieta?… – spytał Ochocki.

– Naturalnie. Dlaczegóż one mają być gorsze od nas?

– Nieciekawa to jednak służba w dziesiątym lub dwudziestym kwartale.

– Przesąd!… przesąd!… – mówił Szuman. – Ani się pan spostrzeżesz, ani się domyślisz, szczególniej, jeżeli cię zapewnią, że jesteś dopiero drugim lub czwartym, i to tym prawdziwie kochanym, tym od dawna przeczuwanym…

– Nie byłeś u Rzeckiego? – spytał Szumana Wokulski.

– No, jemu już nie zapiszę recepty na miłość – odparł doktór. – Stary kapcanieje…

– Istotnie, źle wygląda – dorzucił Ochocki.

Rozmowa przeszła na stan zdrowia Rzeckiego, potem na politykę, w końcu Szuman pożegnał ich.

– Bestia cynik!… – mruknął Ochocki.

– Nie lubi kobiet – dodał Wokulski – a w dodatku miewa gorzkie dnie i wtedy wygaduje herezje.

– Czasami nie bez racji – rzekł Ochocki – Ale też dobrze trafił ze swymi poglądami… Bo akurat przed godziną miałem uroczystą rozmowę z ciotką, która koniecznie namawia mnie, abym się ożenił, i dowodzi, że nic tak nie uszlachetnia człowieka jak miłość zacnej kobiety…

– On nie radził panu, tylko mnie.

– Ja też właśnie, gdym słuchał jego wywodów, myślałem o panu. Wyobrażam sobie, jakbyś pan wyglądał zmieniając co kwartał kochanki, gdyby kiedy stanęli przed panem ci wszyscy ludzie, którzy dziś pracują na pańskie dochody, i zapytali: „Czym się wywdzięczasz nam za nasze trudy, nędzę i krótsze życie, którego część tobie oddajemy?… Czy pracą, czy radą, czy przykładem?…”

– Jacyż dziś ludzie pracują na moje dochody? – spytał Wokulski. – Wycofałem się z interesów i zamieniam majątek na papiery.

– Jeżeli na listy zastawne ziemskie959, to przecież kupony od nich płacą parobcy; a jeżeli na jakieś akcje960, to znowu ich dywidendy pokrywają robotnicy kolejowi, cukrowniani, tkaccy, czy ja zresztą wiem jacy?…

 

Wokulski jeszcze bardziej spochmurniał.

– Proszę pana – rzekł – czy ja potrzebuję myśleć o tym?… Tysiące żyją z procentów i nie troszczą się podobnymi pytaniami.

– Ale ba – mruknął Ochocki. – Inni to nie pan… Ja mam wszystkiego półtora tysiąca rubli rocznie, a jednak bardzo często przychodzi mi na myśl, że taka suma stanowi utrzymanie trzech albo czterech ludzi i że jacyś faceci ustępują dla mnie ze świata albo muszą ograniczać swoje, już i tak ograniczone potrzeby…

Wokulski przeszedł się po pokoju.

– Kiedy pan jedziesz za granicę? – nagle zapytał.

– I tego nie wiem – odparł kwaśno Ochocki. – Mój dłużnik nie zwróci mi pieniędzy wcześniej jak za rok. Spłaci mnie dopiero nową pożyczką, a tej dziś niełatwo zaciągnąć.

– Duży daje procent?

– Siódmy.

– A pewna to lokacja961?

– Pierwszy numer po Towarzystwie Kredytowym962.

– A gdybym ja panu dał gotówkę i wszedł w pańskie prawa, wyjechałbyś pan za granicę?

– Jednej chwili!… – zawołał Ochocki zrywając się. – Cóż ja tu wysiedzę?… Chyba z desperacji ożenię się bogato, a później będę robił tak, jak radzi Szuman.

Wokulski zamyślił się.

– Cóż by to było złego ożenić się? – rzekł półgłosem.

– Dajże mi pan spokój!… Ubogiej żony nie wykarmię, bogata wciągnęłaby mnie w sybarytyzm963, a każda byłaby grobem moich planów. Dla mnie trzeba jakiejś dziwnej kobiety, która by razem ze mną pracowała w laboratorium; a gdzież znajdę taką?…

Ochocki zdawał się być mocno rozstrojony i zabrał się do wyjścia.

– Więc, kochany panie – mówił żegnając się z nim Wokulski – sprawę pańskiego kapitału obgadamy. Ja gotów jestem spłacić pana.

– Jak pan chce… Nie proszę o to, ale byłbym bardzo wdzięczny.

– Kiedy pan wyjeżdżasz do Zasławka?

– Jutro, właśnie przyszedłem pożegnać pana.

– A więc interes gotów – zakończył ściskając go Wokulski. – W październiku możesz pan mieć pieniądze.

Po wyjściu Ochockiego Wokulski położył się spać. Doznał dziś tylu silnych i sprzecznych wrażeń, że nie umiał ich uporządkować. Zdawało mu się, że od chwili zerwania z panną Izabelą wchodził na jakąś straszną wysokość, otoczoną przepaściami, i dopiero dziś dosięgnął jej szczytów, a nawet zeszedł na drugi skłon, gdzie ujrzał jeszcze niewyraźne, lecz całkiem nowe horyzonty.

Jakiś czas snuły mu się przed oczyma roje kobiet, a między nimi najczęściej pani Wąsowska; to znowu widział gromady parobków i robotników, którzy zapytywali go: co im dał w zamian za swoje dochody?

Nareszcie twardo zasnął.

Obudził się o szóstej rano, a pierwszym wrażeniem było uczucie swobody i rześkości.

Wprawdzie nie chciało mu się wstawać, lecz nie doznawał żadnego cierpienia i nie myślał o pannie Izabeli. To jest myślał, ale mógł nie myśleć; w każdym razie wspomnienie jej nie nurtowało go w sposób jak dotychczas bolesny.

Ten brak cierpień znowu zatrwożył go.

„Czy to nie przywidzenie?” – pomyślał.

Przypomniał sobie historię dnia wczorajszego; pamięć i logika dopisywały mu.

„Może i wolę odzyskam?” – szepnął.

Na próbę postanowił, że wstanie za pięć minut, wykąpie się, ubierze i natychmiast pójdzie na spacer do Łazienek. Patrzył na posuwającą się skazówkę zegarka i z niepokojem zapytał: „A może ja się nawet na to nie zdobędę?…”

Skazówka dosięgła pięciu minut i Wokulski wstał bez pośpiechu, ale też i bez wahania. Sam nalał sobie wody do wanny, wykąpał się, wytarł, ubrał i już w pół godziny szedł do Łazienek.

Uderzyło go, że przez cały ten czas nie myślał o pannie Izabeli, tylko o pani Wąsowskiej. Oczywiście, coś się w nim wczoraj zmieniło: może zaczęły działać jakieś sparaliżowane komórki w mózgu?… Myśl o pannie Izabeli straciła nad nim władzę.

„Co to za dziwna plątanina – mówił. – Tamtą wyrugowała pani Wąsowska, a panią Wąsowską może zastąpić każda inna kobieta. Jestem więc naprawdę uleczony z obłędu…”

Przeszedł nad stawem i obojętnie przypatrywał się czółnom i łabędziom. Potem skręcił w aleję ku Pomarańczarni, na której byli wtedy oboje, i powiedział sobie, że… zje śniadanie z apetytem. Ale gdy wracał tą samą drogą, opanował go gniew i z dziką radością złośliwego dzieciaka poprzednie ślady własnych stóp zacierał nogą.

„Gdybym mógł wszystko tak zetrzeć… I tamten kamień, i ruiny… Wszystko!…”

W tej chwili uczuł, że budzi się w nim niepokonany instynkt niszczenia pewnych rzeczy; lecz zarazem zdawał sobie sprawę, że jest to objaw chorobliwy. Wielką też robiło mu satysfakcję, że nie tylko spokojnie może myśleć o pannie Izabeli, ale nawet oddawać jej sprawiedliwość.

„O co ja się irytowałem? – mówił do siebie. – Gdyby nie ona, nie zdobyłbym majątku… Gdyby nie ona i nie Starski, za pierwszym razem nie wyjechałbym do Paryża i nie zbliżyłbym się z Geistem, a pod Skierniewicami nie uleczyłbym się z głupoty… Wszakże to moi dobrodzieje, ci państwo… Nawet powinien bym wyswatać tę dobraną parę, a przynajmniej ułatwiać im schadzki… I pomyśleć, że z takiej mierzwy kiedyś wykwitnie metal Geista!…”

W Ogrodzie Botanicznym było cicho i prawie pusto, Wokulski wyminął studnię i z wolna począł wstępować na ocieniony pagórek, na którym przeszło rok temu po raz pierwszy rozmawiał z Ochockim. Zdawało mu się, że wzgórze jest podwaliną tych ogromnych schodów, na szczycie których ukazywał mu się posąg tajemniczej bogini. Ujrzał ją i teraz i ze wzruszeniem spostrzegł, że chmury otaczające jej głowę rozsunęły się na chwilę. Zobaczył surową twarz, rozwiane włosy, a pod spiżowym czołem żywe, lwie oczy, które wpatrywały się w niego z wyrazem przygniatającej potęgi. Wytrzymał to spojrzenie i nagle uczuł, że rośnie… rośnie… że już przenosi głową najwyższe drzewa parku i sięga prawie do obnażonych stóp bogini.

Teraz zrozumiał, że tą czystą i wieczną pięknością jest Sława i że na jej szczytach nie ma innej uciechy nad pracę i niebezpieczeństwa.

Wrócił do domu smutniejszy, ale wciąż spokojny. Zdawało mu się, że podczas tej przechadzki nawiązał się jakiś węzeł między jego przyszłością a ową odległą epoką, kiedy jeszcze jako subiekt i student budował machiny o wiecznym ruchu albo dające się kierować balony. Kilkanaście zaś ostatnich lat były tylko przerwą i stratą czasu.

„Muszę gdzieś wyjechać – rzekł do siebie – muszę odpocząć, a później… zobaczymy…”

Po południu wysłał długą depeszę do Suzina do Moskwy.

Na drugi dzień, około pierwszej, kiedy Wokulski jadł śniadanie, wszedł lokaj pani Wąsowskiej i oświadczył, że pani czeka w powozie. Gdy wybiegł na ulicę, pani Wąsowska kazała mu wsiąść.

– Zabieram pana – rzekła.

– Czy na obiad?…

– O nie, tylko do Łazienek. Bezpieczniej mi będzie rozmawiać z panem przy świadkach i na wolnym powietrzu.

Ale Wokulski był pochmurny i milczał.

W Łazienkach wysiedli z powozu, minęli pałacowy taras i zaczęli spacerować po alei dotykającej amfiteatru964.

– Musi pan wejść między ludzi, panie Wokulski – zaczęła pani Wąsowska. – Musi ocknąć się pan ze swej apatii, bo inaczej minie pana słodka nagroda…

– Och?… aż tak…

– Niezawodnie. Wszystkie damy są zainteresowane pańskimi cierpieniami i założę się, że niejedna chciałaby odegrać rolę pocieszycielki.

– Albo pobawić się moim rzekomym cierpieniem jak kot poranioną myszą?… Nie, pani, ja nie potrzebuję pocieszycielek, ponieważ wcale nie cierpię, a już najmniej z winy dam…

– Proszę?… – zawołała pani Wąsowska. – Myślałby kto, że naprawdę nie otrzymałeś pan ciosu z małych rączek…

– I dobrze by myślał – odparł Wokulski. – Jeżeli zadał mi kto ciosy, to bynajmniej nie płeć piękna, ale… czy ja wiem co?… może fatalność.

– Zawsze jednak za pośrednictwem kobiety…

– A nade wszystko mojej własnej naiwności. Prawie od dzieciństwa szukałem jakiejś rzeczy wielkiej i nieznanej; a ponieważ kobiety widywałem tylko przez okulary poetów, którzy im przesadnie pochlebiają, więc myślałem, że kobieta jest ową rzeczą wielką i nieznaną. Omyliłem się i w tym leży sekret mego chwilowego zachwiania, na którym zresztą udało mi się zrobić majątek.

Pani Wąsowska zatrzymała się w alei.

– No, wie pan co, że jestem zdumiona!… Nie widzieliśmy się od onegdaj, a dziś przedstawia mi się pan jako całkiem inny człowiek, coś w rodzaju starego dziada, który lekceważy kobiety…

– To nie lekceważenie, to spostrzeżenie.

– Mianowicie?… – zapytała pani Wąsowska.

– Że jest gatunek kobiet, które po to tylko żyją na świecie, ażeby drażnić i podniecać namiętności mężczyzn. Tym sposobem ogłupiają ludzi rozumnych, upadlają uczciwych i utrzymują w równowadze głupców. Mają licznych wielbicieli i dzięki temu wywierają na nas taki wpływ jak haremy na Turcję. Widzi więc pani, że damy nie mają powodu roztkliwiać się nad moimi cierpieniami ani prawa bawić się mną. Nie należę do ich referatu.

– I nawet zrywasz pan z miłością?… – zapytała ironicznie pani Wąsowska.

W Wokulskim zakipiał gniew…

– Nie, pani – odparł – tylko mam przyjaciela pesymistę, który mi wytłomaczył, że nierównie korzystniej jest kupić miłość za cztery tysiące rubli rocznie, a wierność za pięć tysięcy aniżeli za to, co nazywamy uczuciem.

– Piękna wierność!… – szepnęła pani Wąsowska.

– Przynajmniej z góry zapowiada, czego się mamy od niej spodziewać.

Pani Wąsowska przygryzła wargi i skręciła w stronę powozu.

– Powinien by pan zacząć apostołować swoje nowe poglądy.

– Ja myślę, proszę pani, że na to szkoda czasu, bo jedni nigdy ich nie zrozumieją, a inni nie uwierzą bez osobistego doświadczenia.

– Dziękuję panu za prelekcję – rzekła po chwili. – Zrobiła na mnie tak silne wrażenie, że nawet nie proszę pana, ażebyś mnie odwiózł do domu… Jesteś pan dziś w wyjątkowo złym humorze, sądzę jednak, że to minie… Ale… ale… Oto list – dodała wsuwając mu w rękę kopertę – który niech pan przeczyta. Popełniam niedyskrecję, ale wiem, że mnie pan nie zdradzi, a postanowiłam sobie ostatecznie rozwikłać nieporozumienie między panem i Belą. Jeżeli mi się zamiar uda, niech pan spali, jeżeli nie… niech mi pan ten list przywiezie na wieś… Adieu!

Siadła do powozu i zostawiła Wokulskiego na ogrodowej szosie.

„Do licha, czyżbym ją obraził?… – rzekł do siebie. – A szkoda, bo warta grzechu!…”

Szedł powoli w stronę Alei Ujazdowskiej i myślał o pani Wąsowskiej.

„Głupstwo!… przecież jej nie oświadczę, że mam na nią apetyt… A zresztą, choćbym trafił na dobrą chwilę, co bym dał jej w zamian?… Nawet nie mógłbym powiedzieć, że ją kocham.”

Dopiero w domu Wokulski otworzył list panny Izabeli.

Na widok drogiego niegdyś pisma przeleciała po nim błyskawica żalu; ale zapach papieru przypomniał mu te dawne, bardzo dawne czasy, kiedy jeszcze zachęcała go do urządzania owacyj Rossiemu.

„To był jeden paciorek z różańca, na którym panna Izabela odprawiała nabożeństwo!..” – szepnął z uśmiechem.

954zakładając po napoleońsku ręce… – krzyżując je na piersiach (ulubiony gest Napoleona I). [przypis redakcyjny]
955płeć – tu: cera. [przypis edytorski]
956czterdziestówka – nazwa monety 20–kopiejkowej (dawniej 40 groszy). [przypis redakcyjny]
957patron, na którym Chrystus wjeżdżał do Jerozolimy – według Ewangelii wjazd Chrystusa do Jerozolimy odbył się na ośle. [przypis redakcyjny]
958dieta – tu: przepis lekarski. [przypis redakcyjny]
959listy zastawne ziemskie – papiery wartościowe (oprocentowane pożyczki) wydawane przez instytucje kredytowe ziemskie i banki hipoteczne. [przypis redakcyjny]
960akcja – świadectwo udziału w spółce akcyjnej, uprawniające do pobierania zysków w postaci dywidendy. [przypis redakcyjny]
961lokacja – umieszczenie (kapitału). [przypis redakcyjny]
962Towarzystwo Kredytowe Ziemskie, założone w 1825 r., udzielało pożyczek długoterminowych większej i średniej własności ziemskiej. Pierwszy numer po Towarzystwie Kredytowym – tzn., że w razie sprzedaży majątku dłużnika (z powodu jego bankructwa) wierzytelność Ochockiego zostałaby spłacona w pierwszym rzędzie po zwrocie pożyczki zaciągniętej w Towarzystwie Kredytowym. [przypis redakcyjny]
963sybarytyzm – skłonność do zbytku i zniewieściałości (od greckiego miasta Sybaris w starożytnej Italii, słynnego z takiego trybu życia swoich mieszkańców). [przypis redakcyjny]
964amfiteatr – Teatr na Wyspie w Łazienkach, na wolnym powietrzu, w pobliżu pałacu Łazienkowskiego; ma charakterystyczną półokrągłą widownię z miejscami wznoszącymi się „schodkowo”, amfiteatralnie, [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora