Za darmo

Lalka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Odpoczął i ciągnął dalej:

– Wzięli się z panią baronową pod ręce, patrzyli na nasz kamień, ale więcej gadali ze sobą i chichotali. Wtem Starszczak ogląda się. Zobaczył moją żonę i roześmiał się do niej nieznacznie, a ona tak zbielała jak chusta…

„Co ci to, Maryś?…” – mówię. A ona: „Nic mi…” A tymczasem pani baronowa i ten bisurman948 zbiegli z górki zamkowej i poszli między leszczynę. „Co ci to?… – mówię jeszcze raz do Marysi. – Ino mi gadaj prawdę, bom zmiarkował, że się z tym cholerą znasz…” A ona siadła na ziemi i w płacz: „Żeby go Bóg skarał! – mówi – przecie on najpierwszy mnie zgubił…”

Wokulski przymknął oczy, Węgiełek zirytowanym głosem opowiadał:

– Jakem to usłyszał, wielmożny panie, myślałem, że polecę za nim i choć przy pani baronowej, nogami go zabiję na miejscu. Taki mnie żal zdjął. Ale wnet przyszło mi do głowy: „Po cóżeś się, durny, z nią ożenił? Wiedziałeś przecie, co za jedna…” I w tym momencie serce mi zemdlało, żem się nawet bał zejść z górki, a na żonę wcalem nie spojrzał. Ona mówi: „Gniewasz się?…” A ja: „Pewnieście się tu spotykali?…” „Bogiem się świadczę – ona odpowiada – żem go tylko wtedy widziała…” „I dobrzeście się sobie przypatrzyli!… – ja mówię. – Bodajem był pierwej oślepł, nimem na cię spojrzał; bodajem zdechł, niżem się z tobą poznał…” A ona pyta się z płaczem: „Za co się gniewasz?…” Ja jej wtedy powiedziałem, pierwszy i ostatni raz: „Świnia jesteś, i tyle…” – bom już nie mógł wytrzymać.

Wtem patrzę, leci sam pan baron, zakaszlany, aż posiniał, i pyta: „Nie widziałeś, Węgiełek, mojej żony?…” Mnie coś wtedy do łba strzeliło, żem mu odpowiedział: „Widziałem, jaśnie panie, poszła w krzaki z panem Starskim. Już mu zabrakło pieniędzy na kupowanie dziewcząt, to teraz chwyta się mężatek…” No, jak on na mnie wtedy spojrzał, choć i pan baron!…

Węgiełek ukradkiem otarł oczy.

– Ot, takie jest moje życie, wielmożny panie. Byłem spokojny, dopókim nie zobaczył jednego gacha; ale teraz na kogo spojrzę, wydaje mi się, że i on mój szwagier… A od żony, choć jej o tym nie gadam, to tak mnie odpycha… tak mnie odpycha, jakby co między mną i nią stało… Nawet pocałować jej nie mogę po dawnemu i żeby nie święta przysięga, to mówię panu, już bym porzucił dom i leciał gdzie na cztery strony… A wszystko tylko z tego idzie, żem do niej przywiązany. Bo żebym ja jej nie lubił, to co mi tam!… Gospodyni staranna, dobrze gotuje, pięknie szyje i w domu cichutka jak pajęczyna. Niechby tam miała gachów.

Ale żem ją lubił, więc przez to taki mam żal i złość, że się we mnie wszystko pali na popiół…

Węgiełek drżał z gniewu.

– Z początku, wielmożny panie, jakeśmy się pobrali, tom ino wyglądał dzieci. Ale dziś to mnie strach bierze, ażebym zamiast mojego dziecka nie zobaczył gachowego. Bo przecie wiadomo, że jak wyżlica ma raz szczenięta z kundlem, to później żebyś jej dawał wyżły najlepsze, zawsze się odezwie kundel w pomiocie, widać przez zapatrzenie…

– Muszę wyjść – rzekł nagle Wokulski – więc bądź zdrów… A przed wyjazdem wstąp jeszcze do mnie…

Węgiełek pożegnał go bardzo serdecznie, w przedpokoju zaś rzekł do lokaja:

– Coś waszemu panu dolega… Zrazu tom myślał, że zdrów, choć źle wygląda; ale on, widać, nietęgi… Niech się wami Pan Bóg opiekuje!…

– A widzisz, mówiłem ci, żebyś tam nie właził i dużo nie gadał – odparł pochmurnie lokaj wypychając go do sieni.

Po odejściu Węgiełka Wokulski wpadł w głęboką zadumę.

„Stali naprzeciw mego kamienia i śmieli się!… – szepnął. – Nawet kamień musiał zbezcześcić, niewinny kamień.”

Przez chwilę zdawało mu się, że znalazł nowy cel, chodziło tylko o wybór: czy wypalić w łeb Starskiemu wymieniwszy mu pierwej listę osób, którym zrujnował szczęście, czyli też – zostawić go przy życiu, lecz doprowadzić do ostatecznej nędzy i upodlenia?…

Ale wnet przyszedł rozmysł i wydało mu się rzeczą dziecinną, a nawet niesmaczną, ażeby on miał poświęcać majątek, pracę i spokojność dla zemsty nad tego rodzaju człowiekiem.

„Wolałbym zastanawiać się nad tępieniem myszy polnych albo karaluchów, bo one są rzeczywistą klęską, a taki Starski… licho wie, co to jest?… Zresztą niepodobna, ażeby człowiek tak ograniczony mógł być wyłączną przyczyną tylu nieszczęść. On jest tylko iskrą, która podpala już gotowe materiały…”

Położył się na szezlongu i myślał:

„Mnie urządził – dlaczego?… Miał wspólniczkę najzupełniej godną siebie, no i drugą wspólniczkę: moją głupotę. Jak można było od razu nie poznać się na tej kobiecie i zrobić ją bożyszczem dlatego tylko, że pozowała na istotę wyższą?… Urządził też Dalskiego, ale kto winien Dalskiemu, że oszalał na starość dla osoby, której wartość moralna leżała jak na półmisku… Przyczyną klęsk świata nie są Starscy ani im podobni, ale przede wszystkim głupota ich ofiar. A znowu ani Starski, ani panna Izabela, ani pani Ewelina nie spadli z księżyca, tylko wyhodowali się w pewnej sferze, epoce i wśród pewnych pojęć. Oni są jak wysypka, która sama przez się nie stanowi choroby, ale jest objawem zakażenia społecznych soków. Co się tu mścić nad nimi, po co ich tępić…”

Tego wieczora Wokulski pierwszy raz wyszedł na ulicę i przekonał się, jak jest osłabiony. Kręciło mu się w głowie od turkotu dorożek i ruchu przechodniów, i po prostu bał się zbyt daleko odchodzić od mieszkania. Zdawało mu się, że nie dojdzie do Nowego Światu, że nie trafi z powrotem albo że mimo woli zrobi jakiś śmieszny skandal. Nade wszystko zaś lękał się spotkania znajomej twarzy.

Wrócił zmęczony i wzburzony, ale tej nocy spał dobrze.

W tydzień po odwiedzinach Węgiełka wpadł Ochocki. Zmężniał, opalił się i wyglądał na młodego szlachcica.

– A pan skąd? – zapytał go Wokulski.

– Prosto z Zasławka, gdzie siedzę prawie od dwu miesięcy – odparł Ochocki. – A niechże ich w końcu diabli wezmą, w jakie wpadłem awantury!…

– Pan?…

– Ja, ja, panie, i w dodatku bez winy. Włosy panu powstaną na głowie!…

Zapalił papierosa i prawił:

– Nie wiem, czyś pan słyszał, że nieboszczka prezesowa, oprócz drobnej części, cały swój majątek zapisała na cele dobroczynne. Szpitale, domy podrzutków, szkółki, sklepy wiejskie et caetera949… A książę, Dalski i ja należymy do grona wykonawców jej woli… Bardzo dobrze!… Już zaczynamy wykonywać, a raczej starać się o zatwierdzenie testamentu, gdy wtem (będzie z miesiąc) wraca z Krakowa Starski i oświadcza nam, że w imieniu pokrzywdzonej rodziny wytoczy proces o zwalenie testamentu. Naturalnie, książę ani ja nie chcemy o tym słyszeć; ale baron, którego podburzyła żona, zbuntowana przez Starskiego, otóż baron zaczyna mięknąć… Nawet z tej racji przemówiliśmy się parę razy, a książę wprost zerwał z nim stosunki…

Tymczasem co się dzieje – mówił Ochocki zniżając głos. – Pewnej niedzieli baron z żoną i ze Starskim pojechali do Zasławia na spacer. Co tam zaszło?… nie wiem, dość, że rezultat jest następujący. Baron jak najenergicznej oświadczył, że testamentu obalić nie pozwoli, ale to jeszcze nic… Bo tenże baron stanowczo rozwodzi się ze swoją ubóstwianą małżonką (słyszałeś pan?…). Ale i to jeszcze nic: gdyż baron przed dziesięcioma dniami strzelał się ze Starskim i dostał kulą po wierzchu żeber… Mówię panu, jakby mu kto hakiem rozdarł skórę od prawej do lewej strony piersi… Zły stary, wrzeszczy, wymyśla, gorączkuje, ale żonie kazał natychmiast wyjechać do familii i jestem pewny, że jej nie przyjmie… To twarda sztuka!… A tak się bestia zawziął, że na łożu boleści kazał felczerowi, ażeby mu, na złość żonie, ufarbował łeb i zarost i dziś wygląda na dwudziestoletniego trupa.

Wokulski uśmiechnął się.

– Z panią dobrze zrobił – rzekł – ale ufarbował się niepotrzebnie.

– No i po żebrach dostał niepotrzebnie – wtrącił Ochocki. – A niewiele brakowało, ażeby prześwidrował mózgownicę Starskiemu!… Kule zawsze ślepe. Mówię panu, żem przechorował ten wypadek.

– I gdzież teraz jest ten bohater? – spytał Wokulski.

– Starski?… Dmuchnął za granicę, i nie tyle przed impertynencjami, które go zaczęły spotykać, ile przed wierzycielami. Panie! co to za majster… Przecież on ma ze sto tysięcy rubli długów.

Nastało długie milczenie. Wokulski siedział tyłem do okna ze spuszczoną głową. Ochocki cicho pogwizdując rozmyślał.

Nagle ocknął się i zaczął mówić jakby do siebie:

– Co to za dziwna plątanina – życie ludzkie! Kto by się spodziewał, że taki cymbał Starski może zrobić tyle dobrego… I właśnie z racji, że jest cymbałem…

Wokulski podniósł głowę i pytająco spojrzał na Ochockiego.

– Prawda, że dziwne?… – ciągnął Ochocki – a przecież tak jest. Gdyby Starski był człowiekiem przyzwoitym i nie awanturował się z młodą panią baronową, Dalski niezawodnie poparłby jego pretensje do testamentu, ba! dałby mu nawet pieniędzy na proces, gdyż zyskałaby na tym i jego żona. Ale że Starski jest cymbał, więc naraził się baronowi i… uratował zapisy. Tym sposobem nawet nie urodzone jeszcze pokolenia chłopów zasławskich powinny błogosławić Starskiego za to, że umizgał się do baronowej…

– Paradoks!… – wtrącił Wokulski.

– Paradoks!… To są przecie fakta. A cóż pan sądzisz, czy Starski nie ma zasługi, że uwolnił barona od takiej żony?… Mówiąc między nami, to żaba, nie kobieta. Myślała tylko o strojach, zabawach i kokietowaniu, ja nawet nie wiem, czy ona co kiedy czytała, czy na co patrzyła z uwagą… Istny kawał mięsa przy kości, który udawał, że ma duszę, a miał zaledwie żołądek… Pan jej nie znałeś, pan nie wyobrażasz sobie, co to jest za automat i jak tam pod wszelkimi pozorami człowieczeństwa nie było nic ludzkiego… Że baron nareszcie poznał się na niej, toż to jakby wygrał wielki los…

 

– Boże miłosierny! – szepnął Wokulski.

– Co pan mówi? – zapytał Ochocki.

– Nic.

– Ale ocalenie zapisów nieboszczki prezesowej i uwolnienie barona od takiej żony to dopiero cząstka zasług Starskiego…

Wokulski przeciągnął się na krześle.

– Bo wyobraź pan sobie, że ten cymbał swoimi umizgami może przyczynić się do faktu rzeczywiście doniosłego – mówił Ochocki. – Rzecz jest taka. Ja nieraz napomykałem Dalskiemu (i zresztą wszystkim, którzy mają pieniądze), że warto by założyć w Warszawie gabinet doświadczalny do technologii chemicznej i mechanicznej. Bo pojmujesz pan, u nas nie ma wynalazków przede wszystkim dlatego, że nie ma ich gdzie robić… Naturalnie, baron słuchał moich wywodów jednym uchem, a drugim je wypuszczał. Coś mu z tego jednak ugrzęzło w mózgu, bo dziś, kiedy Starski połaskotał go po sercu i po żebrach, mój baron, rozmyślając nad sposobami wydziedziczenia żony, gadał ze mną po całych dniach o pracowni technologicznej. A na co się to zda?… A czy ludzie istotnie zrobią się mądrzejsi i lepsi, gdyby im ufundować pracownię?… A ile by kosztowała i czy ja podjąłbym się urządzenia podobnej instytucji?… Kiedym zaś wyjeżdżał, rzeczy tak stanęły, że baron wezwał do siebie rejenta i spisali jakiś akt, który, o ile mogę wnosić z półsłówek, dotyczy właśnie pracowni. Zresztą Dalski prosił mnie, ażeby mu wskazać facetów zdolnych do dyrygowania tym interesem. No i patrz pan, czy to nie ironia losu, ażeby takie zero jak Starski, taki gatunek publicznego mężczyzny na pociechę nudzących się mężatek, ażeby ten frant był zarodkiem technologicznej pracowni!… I niechże mi teraz dowodzą, że na świecie jest coś niepotrzebnego.

Wokulski otarł pot z twarzy, która przy białej chustce wydawała się prawie popielatą.

– Ale może ja pana męczę?… – zapytał Ochocki.

– Owszem, niech pan mówi… Chociaż… zdaje mi się, że pan trochę przecenia zasługi tego… pana, a już całkiem zapomina pan…

– O czym?…

– O tym, że pracownia technologiczna wyrośnie z cierpień, z gruzów ludzkiego szczęścia. I nawet nie zadaje pan sobie pytania, jaką drogę przeszedł baron od miłości dla swojej żony do… pracowni technologicznej!…

– A cóż mnie to obchodzi! – zawołał Ochocki wyrzucając rękoma. – Kupić postęp społeczny za cierpienia, choćby najokropniejsze, jednostki, to dalibóg! tanie kupno…

– A czy pan przynajmniej wiesz, jakie bywają cierpienia jednostek? – spytał Wokulski.

– Wiem! wiem!… Wyrywali mi przecież bez chloroformu paznokieć u nogi i jeszcze u wielkiego palca…

– Paznokieć? – powtórzył w zamyśleniu Wokulski. – A czy pan zna ten dawny aforyzm: „Niekiedy duch ludzki rozdziera się i walczy z samym sobą?…” Kto wie, czy to nie gorsze od wyrywania paznokcia, a może od zdarcia całej skóry?

– Iii… to jakaś niemęska dolegliwość! – odparł krzywiąc się Ochocki. – To może kobiety doświadczają czegoś podobnego przy porodach… Ale mężczyzna…

Wokulski roześmiał się głośno.

– Śmiejesz się pan ze mnie?… – ofuknął Ochocki.

– Nie, tylko z barona… A pan dlaczego nie podjąłeś się zorganizować pracowni technologicznej?

– Dajże mi pan spokój! Wolę pojechać do gotowej pracowni, a nie dopiero tworzyć nową, z której bym nie doczekał się owoców i sam zmarniał. Na to trzeba mieć zdolności administracyjne i pedagogiczne, a już bynajmniej nie myśleć o machinach latających…

– Więc?… – spytał Wokulski.

– Jakie więc?… Bylem odebrał mój kapitalik, jaki jeszcze mam na hipotece, a o który od trzech lat nie mogę się doprosić, zmykam za granicę i na serio biorę się do roboty. Tutaj można nie tylko rozpróżniaczyć się, ale zgłupieć i skwaśnieć…

– Pracować wszędzie można.

– Facecje!… – odparł Ochocki. – Bo nawet, pominąwszy brak pracowni, tu przede wszystkim nie ma naukowego klimatu. Tu jest miasto karierowiczów, między którymi istotny badacz uchodzi za gbura albo wariata. Ludzie uczą się nie dla wiedzy, ale dla posady; a posadę i rozgłos zdobywają przez stosunki, przez baby, przez rauty, czy ja wiem wreszcie przez co!… Skąpałem się w tej sadzawce. Znam prawdziwie uczonych, nawet ludzi z geniuszem, którzy nagle zatrzymani w swym rozwoju wzięli się do dawania lekcyj albo do pisania artykułów popularnych, których nikt nie czyta, a choćby czytał, nie rozumie. Rozmawiałem z wielkimi przemysłowcami myśląc, że skłonię ich do popierania nauki, choćby dla praktycznych wynalazków. I wiesz pan, com poznał?… Oto oni mają takie wyobrażenie o nauce jak gęsi o logarytmach. A wiesz pan, jakie wynalazki zainteresowałyby ich?… Tylko dwa: jeden, który by wpłynął na zwiększenie dywidend, a drugi, który by nauczył ich pisać takie kontrakty obstalunkowe, żeby na nich można było okpić kundmana bądź na cenie, bądź na towarze. Przecież oni, dopóki myśleli, że pan zrobisz szwindel na tej spółce do handlu z cesarstwem, nazywali pana geniuszem; a dziś mówią, że pan masz rozmiękczenie mózgu, ponieważ dałeś swoim wspólnikom o trzy procent więcej, aniżeli obiecałeś.

– Wiem o tym – odparł Wokulski.

– No, więc spróbujże pan między takimi ludźmi pracować dla nauki. Zdechniesz z głodu albo zidiociejesz!… Ale za to jeżeli będziesz pan umiał tańczyć, grać na jakim instrumencie, występować w teatrze amatorskim, a nade wszystko bawić damy, aaa… to zrobisz pan karierę. Natychmiast ogłoszą pana za znakomitość i zajmiesz takie stanowisko, na którym dochody dziesięć razy przeniosą wartość pańskiej pracy. Rauty i damy, damy i rauty!… A ponieważ ja nie jestem lokajem, ażebym miał fatygować się na rautach, a damy uważam za bardzo pożyteczne, ale tylko do rodzenia dzieci, więc umknę stąd, chociażby do Zurychu.

– A do Geista nie pojechałbyś pan? – spytał Wokulski.

Ochocki zamyślił się.

– Tam trzeba setek tysięcy rubli, których ja nie mam – odparł. – Zresztą, choćbym je miał, musiałbym pierwej przekonać się, co to jest naprawdę?… Bo owe zmniejszanie ciężaru gatunkowego ciał wygląda mi na bajkę.

– Przecież pokazywałem panu blaszkę – rzekł Wokulski.

– Aha, prawda… Niech no ją pan pokaże!… – zawołał Ochocki.

Wokulskiemu wystąpił na twarz chorobliwy rumieniec i szybko zniknął.

– Już jej nie mam!… – rzekł stłumionym głosem.

– Cóż się z nią stało? – zdziwił się Ochocki.

– Mniejsza!… Przypuść pan, że upadła gdzieś w kanał… Ale czy do Geista pojechałbyś pan mając na przykład pieniądze?…

– Owszem, pojechałbym, ale najpierwej dla sprawdzenia faktu. Bo to, co ja wiem o materiałach chemicznych, wybacz pan, ale nie godzi się z teorią zmienności ciężarów gatunkowych poza pewną granicą.

Obaj umilkli, a wkrótce Ochocki opuścił Wokulskiego. Wizyta Ochockiego zbudziła w Wokulskim nowy prąd myśli.

Poczuł nie tylko chęć, ale żądzę przypomnienia sobie doświadczeń chemicznych i tego samego dnia wybiegł na miasto, ażeby kupić retort, rurek, epruwetek950 tudzież rozmaitych preparatów.

Pod wpływem tej myśli wyszedł śmiało na ulicę, nawet wsiadł w dorożkę; na ludzi patrzył obojętnie i nie doznawał przykrości widząc, że jedni ciekawie przypatrują mu się, inni go nie poznają, a inni nawet uśmiechają się złośliwie na jego widok.

Ale już w magazynie szkieł, a jeszcze bardziej w składzie materiałów aptecznych przyszło mu na myśl, jak dalece osłabła w nim nie tylko energia, ale wprost ludzka samodzielność, jeżeli rozmowa z Ochockim przypomniała mu chemię, którą nie zajmował się od kilku lat!…

„Wszystko jedno – mruknął – jeżeli mi to czas zapełni.”

Na drugi dzień zakupił wagę precyzyjną i kilka bardziej skomplikowanych narzędzi i wziął się do roboty jak uczeń, który dopiero zaczyna studia.

Na początek otrzymał wodór, co przypomniało mu czasy akademickie, kiedy to wyrabiało się wodór we flaszce owiniętej ręcznikiem, przy pomocy puszek od szuwaksu. Jakie to były szczęśliwe czasy!… Potem przyszły mu na myśl balony jego pomysłu, a potem Geist, który utrzymywał, że chemia związków wodoru zmieni dzieje ludzkości…

„No, a gdybym tak ja za parę lat trafił na ów metal, którego Geist poszukuje? – rzekł do siebie. – Geist twierdzi, że odkrycie zależy od wypróbowania kilku tysięcy kombinacji; jest to więc loteria, a ja mam szczęście… Gdybym zaś znalazł taki metal, co wówczas powiedziałaby panna Izabela?…”

Gniew zakipiał w nim na to wspomnienie.

„Ach – szepnął – chciałbym być sławnym i potężnym, ażebym mógł jej dowieść, jak nią gardzę…”

Potem przyszło mu na myśl, że pogarda nie objawia się ani gniewem, ani chęcią upokorzenia kogoś, i znowu zabrał się do roboty.

Elementarne doświadczenia z wodorem sprawiały mu najwięcej przyjemności, toteż powtarzał je najczęściej.

Jednego dnia zrobił sobie harmonijkę fizyczną951 i tak głośno na niej wygrywał, że nazajutrz odwiedził go sam właściciel domu zapytując z całą uprzejmością, czy nie zgodziłby się na odstąpienie swojego mieszkania od kwartału?

– A ma pan kandydata? – spytał Wokulski.

– To jest… tak jakby… Prawie mam – odpowiedział zakłopotany gospodarz.

– W takim razie odstąpię.

Gospodarz trochę się zdziwił gotowości Wokulskiego, ale pożegnał go bardzo zadowolony. Wokulski śmiał się.

„Oczywiście – myślał – uważa mnie za bzika albo za bankruta… Tym lepiej!… Prawdę bowiem powiedziawszy, mogę doskonale mieszkać w dwu pokojach zamiast ośmiu.”

Potem przychodziły chwile, że nie wiadomo dlaczego żałował pośpiechu w odstąpieniu mieszkania. Ale wówczas przypomniał sobie barona i Węgiełka.

„Baron – mówił – rozwodzi się z żoną, która romansowała z innym; Węgiełek stracił serce do swojej dlatego tylko, że na własne oczy zobaczył jednego z jej gachów… Cóż bym więc ja powinien zrobić?…”

I znowu zabierał się do analiz, z przyjemnością widząc, że nie bardzo stracił wprawę.

Zajęcia te wybornie go pochłaniały. Niekiedy przez kilka godzin z rzędu nie myślał o pannie Izabeli, a wtedy czuł, że jego zmęczony mózg naprawdę wypoczywa. Nawet przygasła w nim obawa ludzi i ulic, i zaczął coraz częściej wychodzić na miasto.

Jednego dnia pojechał aż do Łazienek; zrobił więcej, gdyż spojrzał w aleję, po której niegdyś spacerował z panną Izabelą. Wtem zwabione przez kogoś łabędzie rozpuściły skrzydła i uderzając nimi o wodę przyleciały do brzegu. Zwykły ten widok straszne zrobił wrażenie na Wokulskim: przypomniał mu odjazd panny Izabeli z Zasławka… Jak szalony uciekł z parku, wpadł do dorożki i z zamkniętymi oczyma zajechał do domu.

Tego dnia nie zajmował się niczym, a w nocy miał dziwny sen.

Śniło mu się, że stanęła przed nim panna Izabela i ze łzami w oczach zapytywała go: czemu ją porzucił?… Wszakże owa podróż do Skierniewic, rozmowa ze Starskim i jego umizgi były tylko snem. Wszakże jemu się to tylko śniło…

Wokulski zerwał się z pościeli i zapalił światło.

„Co tu jest snem?… – pytał się. – Czy podróż do Skierniewic, czy jej żal i wyrzuty?…”

Do rana nie mógł zasnąć, trapiły go kwestie i wątpliwości największej wagi.

„Czy osoby, siedzące w słabo oświetlonym wagonie, mogły odbić się w szybie – myślał – i czy to, co widziałem wówczas, nie było halucynacją?… Czy posiadam w tym stopniu język angielski, ażebym nie mógł przesłyszeć się co do znaczenia niektórych wyrazów?… Jak ja wyglądam wobec niej, jeżelim zrobił tak straszny afront bez powodu?… Przecież kuzyni, i jeszcze znający się od dziecka, mogą prowadzić nawet dość drastyczne rozmowy nie zdradzając niczyjego zaufania?…

Co ja zrobiłem, nieszczęśliwy, jeżelim się omylił tylko pod wpływem nieusprawiedliwionej zazdrości!… Wszakże ten Starski kochał się w baronowej, panna Izabela wiedziała o tym i już chyba nie miałaby wstydu romansując z cudzym kochankiem…”

 

Potem przypomniał sobie swoje życie obecne, tak puste, tak okropnie puste!… Zerwał z dotychczasowymi zajęciami, zerwał z ludźmi i już nie miał przed sobą nic, no – nic. Co dalej pocznie?… Czy ma czytać fantastyczne książki? Czy robić bezcelowe doświadczenia? Czy jechać gdzie? Czy ożenić się ze Stawską?… Ależ cokolwiek z tego wybierze, gdziekolwiek pójdzie, nigdy nie pozbędzie się ani żalu, ani uczucia samotności!

„No, a baron?… – rzekł do siebie. – Ożenił się ze swoją panną Eweliną i co?… Myśli dziś o założeniu pracowni technologicznej, on, który może nawet nie rozumie, co znaczy technologia…”

Dzień i kąpiel pod prysznicem nadała znowu inny kierunek myślom Wokulskiego.

„Mam, co najmniej, trzydzieści do czterdziestu tysięcy rubli rocznie; wydam na siebie dwa do trzech tysięcy, cóż zrobię z resztą, co z majątkiem, który mnie wprost przytłacza?… Za taką sumę mógłbym ustalić byt tysiącowi rodzin; ale co mi z tego, jeżeli jedne z nich będą nieszczęśliwymi jak Węgiełek, a inne odwdzięczą mi się tak jak dróżnik Wysocki?…”

Znowu przypomniał sobie Geista i jego tajemniczy warsztat, w którym wykluwał się zarodek nowej cywilizacji. Tam włożony majątek i praca opłaciłaby się milion milionów razy. Tam był i cel kolosalny, i sposób zapełnienia czasu, a w perspektywie sława i potęga, jakiej nie widziano na świecie… Pancerniki unoszące się w powietrzu!… czy mogło być coś niezmierniejszego w skutkach?…

„A jeżeli nie ja znajdę ów metal, tylko ktoś inny, co jest bardzo prawdopodobne?…” – pytał sam siebie.

„No to i cóż? – odpowiadał. – W najgorszym razie należałbym do tych kilku, którzy wynalazek posunęli naprzód. Taka sprawa warta przecie ofiary z bezużytecznego majątku i bezcelowego życia. Więc lepiej tu zmarnować się w czterech ścianach albo zgłupieć przy preferansie aniżeli tam sięgać po bezprzykładną chwałę?…”

Stopniowo w duszy Wokulskiego coraz wyraźniej począł zarysowywać się jakiś zamiar; lecz im dokładniej pojmował go, im więcej odkrywał w nim zalet, tym lepiej czuł, że do wykonania brakuje mu energii, a nawet pobudki.

Wola jego była zupełnie sparaliżowana; ocucić ją mogło tylko silne wstrząśnienie. Tymczasem wstrząśnienie nie przychodziło, a codzienny bieg wypadków pogrążał Wokulskiego w coraz głębszej apatii.

„Już nie ginę, ale gniję” – mówił do siebie.

Rzecki, który odwiedzał go coraz rzadziej, patrzył na niego z przerażeniem.

– Źle robisz, Stachu – odzywał się nieraz. – Źle, źle, źle!… Lepiej nie żyć aniżeli tak żyć…

Pewnego dnia służący oddał Wokulskiemu list zaadresowany kobiecą ręką.

Otworzył go i przeczytał:

„Muszę się z panem widzieć, czekam dziś o trzeciej po południu.

Wąsowska”

„Czego ona może chcieć ode mnie?…” – zapytał zdumiony.

Ale przed trzecią pojechał.

Punkt o trzeciej Wokulski znalazł się w przedpokoju Wąsowskiej. Lokaj, nawet nie pytając, kim jest, otworzył drzwi do salonu, po którym szybkimi krokami spacerowała piękna wdowa.

Była w ciemnej sukni, doskonale uwydatniającej jej posągową figurę; rude włosy, jak zwykle, były zebrane w ogromny węzeł, ale zamiast szpilki tkwił w nich wąski sztylecik ze złotą rękojeścią.

Na jej widok ogarnęło Wokulskiego osobliwe uczucie radości i rozrzewnienia; podbiegł do niej i gorąco ucałował jej rękę.

– Nie powinna bym mówić z panem!… – rzekła pani Wąsowska wydzierając mu rękę.

– W takim razie po cóż mnie pani wezwała? – odparł zdziwiony. Zdawało mu się, że go na wstępie oblano zimną wodą.

– Niech pan siada.

Wokulski siadł milcząc; pani Wąsowska wciąż chodziła po salonie.

– Doskonale się pan popisuje, nie ma co mówić!… – zaczęła po chwili wzburzonym głosem. – Naraził pan osobę z towarzystwa na plotki, jej ojca na chorobę, całą rodzinę na przykrości… Zamyka się pan po parę miesięcy w domu, robi pan zawód kilkunastu ludziom, którzy mu nieograniczenie ufali, a potem nawet poczciwy książę wszystkie pańskie dziwactwa nazywa „przyczynkiem do działalności kobiet…” Winszuję panu… Gdybyż to jeszcze zrobił jaki student…

Nagle umilkła… Wokulski był strasznie zmieniony.

– Ach, cóż znowu, przecież mi pan chyba nie zemdlejesz?… – rzekła przestraszona. – Dam panu wody albo wina…

– Dziękuję pani – odparł. Jego twarz bardzo szybko odzyskała naturalną barwę i spokojny wyraz. – Widzi pani, że naprawdę nie jestem zdrów.

Pani Wąsowska zaczęła mu się pilnie przypatrywać.

– Tak – mówiła – trochę pan zeszczuplał, ale z tą brodą jest panu wcale nieźle. Nie powinien pan jej golić… Wygląda pan interesująco…

Wokulski rumienił się jak dzieciak. Słuchał pani Wąsowskiej i dziwił się czując, że jest wobec niej nieśmiały, prawie zawstydzony.

„Co się ze mną dzieje?” – pomyślał.

– W każdym razie powinien pan zaraz wyjechać na wieś – ciągnęła dalej. – Kto słyszał siedzieć w mieście na początku sierpnia?… O, basta, mój panie!… Pojutrze zabieram pana do siebie, bo inaczej cień nieboszczki prezesowej nie dałby mi spokoju… Od dzisiejszego dnia przychodzi pan do mnie na obiady i kolacje; po obiedzie jedziemy na spacer, a pojutrze… bądź zdrowa, Warszawo!… Dosyć tego…

Wokulski był tak zahukany, że nie umiał zdobyć się na odpowiedź. Nie wiedział, co zrobić z rękoma, i czuł, że na twarz biją mu ognie.

Zadzwoniła. Wszedł lokaj.

– Proszę podać wina – rzekła pani Wąsowska. – Wiesz, tego maślacza952… Panie Wokulski, niech pan zapali papierosa.

Wokulski natychmiast zapalił papierosa modląc się w duszy, żeby mógł zapanować nad drżeniem rąk. Lokaj przyniósł wino i dwa kieliszki; pani Wąsowska nalała oba.

– Pij pan – rzekła.

Wokulski wypił duszkiem.

– O tak, to lubię!… Za pańskie zdrowie! – dodała pijąc. – A teraz musi pan wypić za moje…

Wokulski wypił drugi kieliszek.

– A teraz wypije pan za spełnienie moich zamiarów… Proszę… proszę… tylko natychmiast…

– Za pozwoleniem pani – odparł – ale ja nie chcę upić się.

– Więc pan nie życzy mi spełnienia zamiarów?

– Owszem, ale muszę je pierwej poznać.

– Doprawdy?… – zawołała pani Wąsowska. – A to coś zupełnie nowego… Dobrze, niech pan nie pije.

Zaczęła patrzeć w okno uderzając nogą w podłogę. Wokulski zamyślił się. Milczenie trwało parę minut, nareszcie przerwała je pani.

– Słyszałeś pan, co zrobił baron?… Jak się to panu podoba?…

– Dobrze zrobił – odparł Wokulski już zupełnie spokojnym tonem.

Pani Wąsowska zerwała się z fotelu.

– Co?!… – zawołała. – Pan bronisz człowieka, który okrył hańbą kobietę?… Brutala, egoistę, który dla dogodzenia zemście nie cofnął się przed najniższymi środkami…

– Cóż on zrobił?

– Ach, więc pan nic nie wiesz… Wyobraź pan sobie, że zażądał rozwodu z żoną i ażeby skandal zrobić jeszcze głośniejszym, strzelał się ze Starskim…

– To prawda – rzekł Wokulski po namyśle. – Bo przecież, nie mówiąc nikomu, mógł był tylko sobie w łeb strzelić zapisawszy pierwej żonie majątek.

Pani Wąsowska wybuchnęła gniewem.

– Z pewnością – rzekła – tak by zrobił każdy mężczyzna mający iskrę szlachetności i poczucia honoru… Wolałby się sam zabić aniżeli ciągnąć pod pręgierz biedną kobietę, słabą istotę, nad którą tak łatwa jest zemsta, kiedy się ma za sobą majątek, stanowisko i przesądy publiczne!… Ale po panu nie spodziewałam się tego… Cha! cha! cha!… I to jest ten nowy człowiek, ten bohater, który cierpi i milczy… O, wy wszyscy jesteście jednakowi!…

– Przepraszam, ale… o co właściwie ma pani pretensję do barona?

Z oczu pani Wąsowskiej posypały się błyskawice.

– Kochał baron Ewelinę czy nie?… – zapytała.

– Wariował za nią!

– Otóż nieprawda, on udawał, że ją kocha, kłamał, że ubóstwia… Ale przy najpierwszej sposobności dowiódł, że nawet nie traktował jej jak równego sobie człowieka, ale jak niewolnicę, której za chwilę słabości można założyć powróz na szyję, wyciągnąć na rynek, okryć sromotą… O, wy panowie świata, obłudnicy!… Dopóki was zaślepia zwierzęcy instynkt, włóczycie się u nóg, gotowiście spełnić podłość, kłamiecie: ty najdroższa… ty ubóstwiana… za ciebie oddałbym życie… Kiedy zaś biedna ofiara uwierzy waszym krzywoprzysięstwom, zaczynacie się nudzić, a jeżeli i w niej odezwie się ludzka, ułomna natura, depczecie ją nogami… Ach, jakie to oburzające, jakie to nikczemne… Czy mi pan co nareszcie odpowiesz?…

– Czy pani baronowa nie romansowała z panem Starskim? – zapytał Wokulski.

– O!… zaraz romansowała. Flirtowała go, zresztą miała do niego feblik953

– Feblik?… Nie znałem tego wyrazu. Więc jeżeli miała feblik do Starskiego, to po cóż wyszła za barona?

– Bo ją o to błagał na klęczkach… groził, że odbierze sobie życie…

– Przepraszam, ale… Czy on ją błagał tylko o to, ażeby raczyła przyjąć jego nazwisko i majątek, czy też i o to, ażeby nie miała feblika do innych mężczyzn?…

– A wy?… a mężczyźni?… co wyrabiacie przed ślubem i po ślubie?… Więc kobieta…

– Proszę pani, nam jeszcze kiedy jesteśmy dziećmi, tłomaczą, żeśmy zwierzęta i że jedynym sposobem uczłowieczenia się jest miłość dla kobiety, której szlachetność, niewinność i wierność trochę powściągają świat od zupełnego zbydlęcenia. No, i my wierzymy w tę szlachetność, niewinność et caetera, ubóstwiamy ją, padamy przed nią na kolana…

– I słusznie, bo jesteście daleko mniej warci od kobiet.

– Uznajemy to na tysiące sposobów i twierdzimy, że wprawdzie mężczyzna tworzy cywilizację, ale dopiero kobieta uświęca ją i wyciska na niej idealniejsze piętno… Jeżeli jednak kobiety mają nas naśladować pod względem owej zwierzęcości, to niby czymże będą lepsze od nas, a nade wszystko: za co mamy je ubóstwiać?…

– Za miłość.

– I to piękna rzecz! Ale jeżeli pan Starski otrzymuje miłość za swoje wąsiki i spojrzenia, to znowu inny pan nie ma racji dawać za nią nazwiska, majątku i swobody.

948bisurman – pogardliwie: mahometanin; przenośnie: rozpustnik, łajdak. [przypis redakcyjny]
949et caetera (łac.) – i tak dalej. [przypis redakcyjny]
950epruwetka – probówka. [przypis redakcyjny]
951harmonijka fizyczna – mowa tu raczej o harmonijce chemicznej (płomień wodoru w rurce powodujący dźwięki). [przypis redakcyjny]
952maślacz – gatunek słodkiego wina węgierskiego. [przypis redakcyjny]
953feblik – słabość, skłonność. [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora