Za darmo

Lalka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Tak… ożenić się!… Spętać dobrą i niewinną istotę, wyzyskiwać najszlachetniejsze uczucia, a myślą być gdzie indziej… I może jeszcze za rok lub dwa wymawiać, że dla niej porzuciłem wielkie zamiary…

– Polityka?… – szepnął tajemniczo Rzecki.

– Co tam polityka!… już miałem czas i okazję rozczarować się do niej… Jest coś ważniejszego od polityki…

– Może wynalazek tego Geista?… – pytał Rzecki.

– A ty skąd wiesz?

– Od Szumana.

– Ach prawda!… Zapomniałem, że Szuman musi wiedzieć o wszystkim. To także talent…

– I bardzo pomocny. Swoją drogą, radzę ci: pomyśl o pani Stawskiej, bo…

– Ty mi ją odbijesz?… – uśmiechnął się Wokulski. – Odbij, odbij!… Gwarantuję wam, że nie zaznacie biedy.

– Tfy! dajże spokój!… Ziemia by się zapadła, gdyby taki stary grat jak ja myślał o podobnej kobiecie. Ale jest tu ktoś niebezpieczniejszy… Mraczewski… Szaleje za nią, mówię ci, i już pojechał do niej trzeci czy czwarty raz… Serce kobiety nie kamień…

– O!… Mraczewski?… Już nie bawi się w socjalizm?

– Ale skąd! on mówi, że byle człowiek odłożył pierwszy tysiąc rubli, a jeszcze poznał taką piękną kobietę jak Stawska, zaraz polityka wywietrzeje mu z głowy.

– Biedny Klejn był innego zdania – rzekł Wokulski.

– Co tam Klejn, narwaniec!… Dobry chłopak, ale żaden subiekt… Mraczewski, oto była perła!… Piękny, paplał po francusku, a jak on spoglądał na klientki, jak podkręcał wąsy!… Ten zrobi interes na świecie i zdmuchnie ci panią Stawską… Zobaczysz!…

Zabrał się do wyjścia, ale jeszcze stanął i rzekł:

– Żeń się z nią, Stachu, żeń… Uszczęśliwisz kobietę, uratujesz spółkę, a może i sklep ocalisz. Co tam wynalazki!… Rozumiałbym cele polityczne w tych czasach, kiedy mogą zajść najdonioślejsze wypadki. Ale te machiny latające… Chociaż może i one przydałyby się? – dodał po namyśle. – Ha! zresztą rób, jak chcesz, ale prędko decyduj się co do Stawskiej, bo czuję, że Mraczewski nie zaśpi gruszek w popiele. To frant! Machiny latające… Phy! czy ja wiem?… Może i to… może i to na coś się przyda.

Wokulski został sam.

„Paryż czy Warszawa?… – myślał. – Tam wielki cel, ale niepewny, tu paruset ludzi… Na których nie mogę patrzeć…” – dodał po chwili.

Zbliżył się do okna i jakiś czas wyglądał na ulicę, po prostu ażeby się przemóc. Ale wszystko drażniło go: ruch powozów, bieganina pieszych, ich zafrasowane lub uśmiechnięte twarze. Najbardziej zaś rozstrajał go widok kobiet. Zdawało mu się, że każda jest uosobieniem głupoty i fałszu.

„Każda znajdzie swego Starskiego, prędzej lub później – myślał. – Każda go szuka.”

Wkrótce znowu odwiedził Wokulskiego Szuman.

– Mój drogi – zawołał od progu śmiejąc się – choćbyś miał mnie wyrzucić za drzwi, będę cię prześladował wizytami…

– Ale owszem, przychodź jak najczęściej – odparł Wokulski.

– Więc zgadzasz się?… Wybornie!… To połowa kuracji… Co znaczy jednakże silny mózg!… Po niecałych siedmiu tygodniach ciężkiej mizantropii już zaczynasz tolerować gatunek człowieczy, i to jeszcze w mojej osobie… Cha! cha! cha!… Cóż by było, gdyby wpuścić do twej klatki jakąś szykowną kobietkę…

Wokulski zbladł.

– No, no… wiem, że jeszcze za wcześnie… Choć już pora, ażebyś zaczął ukazywać się między ludźmi. To uleczyłoby cię do reszty. Bo weź za przykład mnie – prawił Szuman. – Dopóki siedziałem w czterech ścianach, nudziłem się jak diabeł w dzwonnicy; a dziś ledwiem pokazał się w świecie, już mam tysiące rozrywek. Szlangbaum chce mnie okpić i z jednego zdziwienia wpada w drugie, dzień po dniu przekonywając się, że choć mam tak naiwną minę, przecież z góry przewidziałem wszystkie jego cugi941. To nawet zjednało mi u niego szacunek…

– Dosyć skromna zabawa – wtrącił Wokulski.

– Zaczekaj! Drugą uciechę sprawiają mi moi współwyznawcy ze sfer finansowych, ponieważ zdaje im się, że ja mam nadzwyczajny spryt do interesów i że pomimo to będą mną mogli kierować, jak im się podoba… Wyobrażam sobie ich bolesne rozczarowanie, kiedy przekonają się, że ani jestem dość sprytnym do interesów, ani dość głupim, ażeby stać się pionkiem w ich rękach…

– A tak namawiałeś mnie do wejścia w spółkę z nimi?…

– To co innego. Ja i dziś jeszcze cię namawiam. Na ostrożnej spółce z rozumnymi Żydami nikt nigdy nie stracił, przynajmniej finansowo. Ale co innego być wspólnikiem, a co innego pionkiem, jakim mnie chcą zrobić… Ach, te Żydziaki!… zawsze szelmy, w chałatach czy we frakach…

– Co ci jednak nie przeszkadza uwielbiać ich, a nawet łączyć się ze Szlangbaumem?…

– To znowu co innego – odparł Szuman. – Żydzi, moim zdaniem, są najgenialniejszą rasą w świecie, a przy tym moją rasą, więc ich podziwiam i w gromadzie kocham. A co do porozumienia ze Szlangbaumem… Bój się Boga, Stachu! czyby to była rzecz rozsądna z naszej strony, gdybyśmy się żarli między sobą wówczas, kiedy idzie o uratowanie tak świetnego interesu jak spółka do handlu z cesarstwem?… Ty ją rzucasz, więc albo runie, albo złapią ją Niemcy i w każdym razie kraj straci. A tak i kraj zyska, i my…

– Coraz mniej rozumiem cię – wtrącił Wokulski. – Żydzi są wielcy i Żydzi są szelmy… Szlangbauma trzeba wyrzucić ze spółki i trzeba go znowu przyjąć… Raz Żydzi na tym zyskują, to znowu kraj zyska… Kompletny chaos!…

– Masz, Stachu, mózg przewrócony… To żaden chaos, to najjaśniejsza prawda… W tym kraju tylko Żydzi tworzą jakiś ruch przemysłowy i handlowy, a więc każde ich ekonomiczne zwycięstwo jest czystym zyskiem dla kraju… Nie mam racji?…

– Muszę się nad tym zastanowić – odparł Wokulski. – No, a jaką jeszcze masz uciechę?…

– Największą. Wyobraź sobie, że na pierwszą wieść o moich przyszłych sukcesach finansowych już chcą mnie żenić!… Mnie, z moją żydowską mordą i łysiną!…

– Kto?… z kim?…

– Naturalnie że nasi znajomi, z kim?… Z kim zechcą. Nawet z chrześcijanką, i to z pięknej familii, bylem się ochrzcił…

– A ty?

– Wiesz co, że gotówem to zrobić przez ciekawość. Po prostu dla dowiedzenia się w jaki sposób przekona mnie o swej miłości chrześcijanka piękna, młoda, dobrze wychowana, a nade wszystko z porządnej familii?… Tu już miałbym miliony zabaw. Bawiłbym się widząc jej konkury o moją rękę i serce. Bawiłbym się słysząc, jak mówi o swej wielkiej ofierze dla dobra rodziny, a może nawet ojczyzny. Bawiłbym się w końcu śledząc, w jaki sposób powetowałaby sobie swoją ofiarę: czy oszukiwałaby mnie starą metodą, to jest potajemnie, czy nową, to jest jawnie, i może nawet żądając mego przyzwolenia?…

Wokulski schwycił się za głowę.

– Okropność… – szepnął.

Szuman patrzył na niego spod oka.

– Stary romantyku!… stary romantyku!… – mówił. – Chwytasz się za głowę, bo w twojej chorej wyobraźni ciągle jeszcze pokutuje chimera idealnej miłości, kobiety z anielską duszą… Takich jest ledwie jedna na dziesięć, więc masz dziewięć przeciw jednemu, że na taką nie trafisz. A chcesz poznać normę?… więc rozejrzyj się w stosunkach ludzkich. Albo mężczyzna jak kogut uwija się między kilkunastoma kurami, albo kobieta, jak wilczyca w lutym, wabi za sobą całą zgraję ogłupiałych wilków czy psów… I powiadam ci, że nie ma nic bardziej upadlającego jak ściganie się w takiej gromadzie, jak zależność od wilczycy… W tym stosunku traci się majątek, zdrowie, serce, energię, a w końcu i rozum… Hańba temu, kto nie potrafi wydobyć się z podobnego błota!

Wokulski siedział milczący, z szeroko otwartymi oczyma. Wreszcie rzekł cichym głosem:

– Masz rację…

Doktór pochwycił go za rękę i gwałtownie targając nią, zawołał:

– Mam rację?… ty to powiedziałeś?… A więc – jesteś ocalony!… Tak, jeszcze będą z ciebie ludzie… Pluń na wszystko, co minęło: na własną boleść i na cudzą nikczemność… Wybierz sobie jaki cel, jakikolwiek, i zacznij nowe życie. Rób dalej majątek czy cudowne wynalazki, żeń się ze Stawską czy zawiąż drugą spółkę, byleś czegoś pragnął i coś robił. Rozumiesz? I nigdy nie pozwól nakrywać się spódnicą… rozumiesz? Ludzie twojej energii rozkazują, nie słuchają, prowadzą, nie zaś są prowadzeni… Kto mając do wyboru ciebie i Starskiego wybrał Starskiego, ten dowiódł, że niewart nawet Starskiego… Oto moja recepta, pojmujesz?… A teraz bądź zdrów i zostań z własnymi myślami.

Wokulski nie zatrzymywał go.

– Gniewasz się? – rzekł Szuman. – Nie dziwię się, wypaliłem ci tęgiego raka; a to, co jeszcze zostało, samo zginie. Bywaj zdrów.

Po odejściu doktora Wokulski otworzył okno i rozpiął koszulę. Było mu duszno, gorąco i zdawało mu się, że go krew zaleje. Przypomniał sobie Zasławek i oszukiwanego barona, przy którym on sam odgrywał wówczas prawie taką rolę, jak dzisiaj przy nim Szuman…

Zaczął marzyć i obok wizerunku panny Izabeli w objęciach Starskiego ukazała mu się teraz gromada zziajanych wilków uganiających się po śniegu za wilczycą… A on był jednym z nich!…

Znowu ogarnął go ból, a zarazem wstręt i obrzydzenie do samego siebie.

„Jakim ja nikczemny i głupi!… – zawołał uderzając się w czoło. – Żeby tyle widzieć, tyle słyszeć i jednakże dojść do podobnego upodlenia… Ja… ja… ścigałem się ze Starskim i Bóg wie z kim jeszcze.”

Tym razem śmiało wywołał z pamięci obraz panny Izabeli; śmiało przypatrywał się jej posągowym rysom, popielatym włosom, oczom mieniącym się wszystkimi barwami, od niebieskiej do czarnej. I zdawało mu się, że na jej twarzy, szyi, ramionach i piersiach widzi jak piętna, ślady pocałunków Starskiego…

„Miał rację Szuman – pomyślał – jestem naprawdę uleczony…”

Powoli jednak gniew ostygł w nim, a jego miejsce znowu zajął żal i smutek.

 

Przez kilka następnych dni Wokulski już nic nie czytał. Prowadził ożywioną korespondencję z Suzinem i dużo rozmyślał.

Myślał, że w obecnym położeniu, prawie od dwu miesięcy zamknięty w swoim gabinecie, już przestał być człowiekiem i zaczyna robić się czymś podobnym do ostrygi, która, siedząc na jednym miejscu, bez wyboru przyjmuje od świata to, co jej rzuci przypadek.

A jemu co dał przypadek?

Najpierw podsunął książki, z których jedne oświeciły go, że jest don Quichotem, a inne obudziły w nim pociąg do cudownego świata, w którym ludzie posiadają władzę nad wszelkimi siłami natury.

Więc chciał już nie być don Quichotem i zapragnął posiadać władzę nad siłami natury.

Potem kolejno wpadali do niego Szlangbaum i Szuman, od których dowiedział się, że dwie partie żydowskie walczą między sobą o odziedziczenie po nim kierunku spółką… W całym kraju nie było nikogo, kto by mógł dalej rozwijać jego pomysły; nikogo, prócz Żydów, którzy występowali z całą kastową arogancją, przebiegłością, bezwzględnością i jeszcze kazali mu wierzyć, że jego upadek, a ich triumf – będzie korzystnym dla kraju…

Wobec tego poczuł taki wstręt do handlu, spółek i wszystkich zysków, że dziwił się samemu sobie: jakim sposobem on mógł, prawie przez dwa lata, mieszać się do podobnych rzeczy?

„Zdobywałem majątek dla niej!… – pomyślał. – Handel… ja i handel!… I to ja zgromadziłem przeszło pół miliona rubli w ciągu dwu lat, ja zmieszałem się z ekonomicznymi szulerami, stawiałem na kartę pracę i życie, no… i wygrałem… Ja – idealista942, ja – uczony, ja, który przecie rozumiem, że pół miliona rubli człowiek nie mógłby wypracować przez całe życie, nawet przez trzy życia… A jedyną pociechą, jaką jeszcze wyniosłem z tej szulerki, jest pewność, żem nie kradł i nie oszukiwał… Widocznie Bóg opiekuje się głupcami…”

Potem znowu wypadek przyniósł mu wiadomość o śmierci Stawskiego w liście z Paryża i od tej chwili kolejno budziły się w nim wspomnienia pani Stawskiej i Geista.

„Mówiąc prawdę – myślał – powinien bym ten wyszulerowany majątek zwrócić ogółowi. Biedy i ciemnoty u nas pełno, a ci ludzie biedni i ciemni są jednocześnie najczcigodniejszym materiałem… Jedyny zaś na to sposób byłby ożenić się ze Stawską. Ona z pewnością nie tylko nie paraliżowałaby moich zamiarów, ale byłaby najwierniejszą pomocnicą. Ona przecież zna pracę i biedę, i jest taka szlachetna!…

Tak rozumował, ale czuł co innego: pogardę dla ludzi, których chciał uszczęśliwić. Czuł, że pesymizm Szumana nie tylko poderwał w nim namiętność dla panny Izabeli, ale jeszcze zatruł jego samego. Trudno mu było opędzić się przed skutkami słów, że rodzaj ludzki albo składa się z kur kokietujących koguta, albo z wilków uganiających się za wilczycą. I że gdziekolwiek zwróci się, ma dziewięć razy więcej szans, że trafi na zwierzę aniżeli na człowieka!…

„Niech go diabli wezmą z taką kuracją” – szepnął.

Teraz począł zastanawiać się nad Szumanem.

Trzej ludzie upatrywali w człowieczym gatunku cechy mocno zwierzęce: on sam, Geist i Szuman. Ale on sądził, że zwierzęta w ludzkiej postaci są wyjątkami, ogół zaś składa się z dobrych jednostek. Geist twierdził, przeciwnie, że ogół ludzki jest bydlęcym, a jednostki dobre są wyjątkami; ale Geist wierzył, że z czasem rozmnożą się ci dobrzy ludzie, że opanują całą ziemię – i od kilkudziesięciu lat pracował nad wynalazkiem, który by umożliwił ten triumf.

Szuman także twierdził, że ogromna większość ludzi są zwierzętami, lecz ani wierzył w lepszą przyszłość, ani w nikim nie budził tej otuchy. Dla niego ludzki rodzaj był już skazany na wiekuiste bydlęctwo, wśród którego odróżniali się tylko Żydzi, jak szczupaki między karasiami.

„Piękna filozofia!” – myślał Wokulski.

Czuł jednak, że w jego zranionej duszy, jak w świeżo zaoranym polu, pesymizm Szumana bystro się pleni. Czuł, że gaśnie w nim nie tylko miłość, ale nawet żal do panny Izabeli. Bo jeżeli cały świat składa się z bydląt, to nie ma dobrej racji ani szaleć za jednym z nich, ani gniewać się za to, że jest zwierzęciem, nie lepszym i zapewne nie gorszym od innych.

„Piekielna jego kuracja! – powtarzał. – Ale kto wie, czy nie słuszna?… Ja fatalnie zbankrutowałem na moich poglądach; kto mi zaręczy, że i Geist nie myli się w swoich albo że nie ma racji Szuman?… Rzecki bydlę, Stawska bydlę, Geist bydlę, ja sam bydlę… Ideały – to malowane żłoby, w których jest malowana trawa, niezdolna nikogo nasycić!… Więc co się poświęcać dla jednych albo uganiać za drugimi?… Po prostu trzeba się wyleczyć, a potem na odmianę jadać polędwicę albo ładne kobiety i popijać to dobrym winem… Czasami coś przeczytać, czasami gdzie wyjechać, wysłuchać koncertu i tak doczekać starości!”

Na tydzień przed sesją, która miała zdecydować o losach spółki, wizyty u Wokulskiego stały się coraz częstszymi. Przychodzili kupcy, arystokracja, adwokaci zaklinając go, ażeby nie opuszczał stanowiska i nie narażał instytucji, która przecież jest jego dziełem. Wokulski przyjmował interesantów z tak lodowatą obojętnością, że nawet nie mieli ochoty wypowiedzieć mu swoich argumentów; mówił, że jest znużony i chory i że musi się wycofać.

Interesanci odchodzili bez nadziei; każdy jednak przyznawał, że Wokulski musi być ciężko chory. Wychudł, odpowiadał krótko i cierpko, a w oczach paliła mu się gorączka.

– Zabił się chciwością! – mówili kupcy.

Na parę dni przed ostatecznym terminem Wokulski wezwał swego adwokata i prosił go o zawiadomienie wspólników, że stosownie do zawartej z nimi umowy, wycofuje kapitał i usuwa się ze spółki. Inni mogą zrobić to samo.

– A pieniądze? – spytał adwokat.

– Dla nich już są gotowe w banku; ja zaś mam rachunki z Suzinem.

Adwokat pożegnał go strapiony. Tegoż dnia przyjechał do Wokulskiego książę.

– Słyszę nieprawdopodobne rzeczy! – zaczął książę ściskając go za rękę. – Adwokat pański zachowuje się tak, jakby pan naprawdę miał zamiar nas opuścić…

– Czy książę myślał, że żartuję?…

– No, nie… Ja myślę, że pan spostrzegł jakieś niedogodności w naszej umowie i…

– I targuję się, ażeby zmusić was do podpisania innej, która zmniejszy wasze procenta, a zwiększy moje dochody… – pochwycił Wokulski. – Nie, książę, usuwam się zupełnie na serio.

– Więc robi pan zawód swoim wspólnikom…

– Jaki? Panowie sami zawiązaliście ze mną spółkę tylko na rok i sami żądaliście takiego prowadzenia interesów, ażeby w ciągu miesiąca po rozwiązaniu umowy każdy wspólnik mógł wycofać swój wkład. To było wasze wyraźne żądanie. Ja zaś przekroczyłem je o tyle, że zwrócę pieniądze nie w miesiąc dopiero, ale w godzinę po rozwiązaniu spółki.

Książę upadł na fotel.

– Spółka zostanie – rzekł cicho – ale na miejsce pana wejdą do niej starozakonni.

– To już z wyboru panów.

– Żydowszczyzna w naszej spółce!… – westchnął książę. – Oni nawet na posiedzeniach gotowi rozmawiać po żydowsku… Nieszczęsny kraj! Nieszczęsny język!…

– Nie ma obawy – wtrącił Wokulski – Większość naszych wspólników ma zwyczaj rozmawiać na sesjach po francusku i językowi nic się nie stało, więc chyba nie zaszkodzi mu kilka frazesów w żargonie943.

Książę zarumienił się.

– Ależ starozakonni, panie… obca rasa… Teraz jeszcze zaczęła się przeciw nim jakaś niechęć…

– Niechęć tłumu niczego nie dowodzi. Lecz któż zresztą broni panom zebrać odpowiednie kapitały, jak to zrobili Żydzi, i powierzyć je nie Szlangbaumowi, ale któremu z chrześcijańskich kupców?

– Nie znamy takiego, któremu można by zaufać.

– A Szlangbauma znacie?…

– Przy tym u nas nie ma ludzi dość zdolnych – wtrącił książę. – To są subiekci, nie finansiści…

– A ja czym byłem?… Także subiektem, i nawet restauracyjnym chłopcem; mimo to spółka przyniosła zapowiedziany dochód.

– Pan jesteś wyjątkiem…

– Któż panom zaręczy, że nie znaleźlibyście więcej takich wyjątków w piwnicach i za kontuarami. Poszukajcie.

– Starozakonni sami do nas przychodzą…

– Otóż to!… – zawołał Wokulski. – Żydzi przychodzą albo wy do nich, ale chrześcijański parweniusz do was nawet przyjść nie może, bo tyle napotyka zawad po drodze… Wiem coś o tym. Wasze drzwi tak szczelnie są zamknięte przed kupcem i przemysłowcem, że albo trzeba je zbombardować setkami tysięcy rubli, ażeby się otworzyły, albo wciskać się jak pluskwa… uchylcie trochę tych drzwi, a może będziecie mogli obchodzić się bez Żydów.

Książę zasłonił rękoma oczy.

– O, panie Wokulski, to… bardzo słuszne, co pan mówi, ale i bardzo gorzkie… bardzo okrutne… Mniejsza jednak… Rozumiem, pański żal do nas, ależ… są jakieś obowiązki względem ogółu…

– No, ja nie uważam tego za pełnienie obowiązków, że od mego kapitału miałem piętnaście procent rocznie. I nie sądzę, ażebym był gorszym obywatelem poprzestając na pięciu…

– Ależ my wydajemy te pieniądze – odparł już obrażony książę. – Ludzie żyją około nas…

– I ja będę wydawał. Pojadę na lato do Ostendy944, na jesień do Paryża, na zimę do Nizzy945

– Przepraszam!… Nie tylko za granicą żyją z nas ludzie… Iluż tutejszych rzemieślników…

– Czeka na swoje należności po roku i dłużej – pochwycił Wokulski. – My obaj, mości książę, znamy takich protektorów krajowego przemysłu, mieliśmy ich nawet w naszej spółce…

Książę zerwał się z fotelu.

– Aaa!… to się nie godzi, panie Wokulski – mówił zadyszany. – Prawda, są wśród nas duże wady, są grzechy, ale żadnego z nich nie popełniliśmy względem pana… Miałeś naszą życzliwość… szacunek…

– Szacunek!… – zawołał śmiejąc się Wokulski. – Czy książę sądzi, że nie rozumiałem, na czym on polegał i jakie zapewniał mi stanowisko między wami?… Pan Szastalski, pan Niwiński, nawet… pan Starski, który nigdy nic nie robił i nie wiadomo, skąd brał pieniądze, o dziesięć pięter stali wyżej ode mnie w waszym szacunku. Co mówię… Lada zagraniczny przybłęda bez trudu dostawał się do waszych salonów, które ja musiałem dopiero zdobywać, choćby… piętnastym procentem od powierzonych mi kapitałów!… To oni, to ci ludzie, nie ja, posiadali wasz szacunek, ba! mieli nierównie rozleglejsze przywileje… Choć każdy z tych wyżej oszacowanych mniej jest wart aniżeli mój szwajcar sklepowy, bo on coś robi i przynajmniej nie gnoi ogółu…

– Panie Wokulski, krzywdzisz nas. Rozumiem, o czym pan mówisz, i na mój honor, wstydzę się… Ależ my nie odpowiadamy za występki jednostek…

– Owszem, wy wszyscy odpowiadacie, bo owe jednostki wyrosły pośród was, a to, co książę nazywasz występkiem, jest tylko owocem waszych poglądów, waszej pogardy dla wszelkiej pracy i wszelkich obowiązków.

– Żal mówi przez pana… – odparł książę zabierając się do wyjścia. – Żal słuszny, ale może niewłaściwie skierowany… Żegnam pana. Więc zostawiasz nas na pastwę starozakonnym?

– Mam nadzieję, że porozumiecie się z nimi lepiej niż z nami – rzekł Wokulski z ironią.

Książę miał łzy w oczach.

– Myślałem – mówił wzruszony – że będziesz pan złotym mostem między nami a tymi, którzy… coraz więcej odsuwają się od nas…

– Chciałem być mostem, ale podpiłowano go i zawalił się… – odpowiedział Wokulski kłaniając się.

– Wracajmy więc do okopów Świętej Trójcy!…

– To jeszcze nie okopy… to dopiero spółka z Żydami.

 

– Pan tak mówisz?… – zapytał książę blednąc. – A więc ja… nie należę do tej spółki… Nieszczęsny kraj!…

Kiwnął głową i wyszedł.

Nareszcie odbyła się sesja rozstrzygająca losy spółki do handlu z cesarstwem.

Przede wszystkim zarząd, utworzony przez Wokulskiego, złożył sprawozdanie za rok ubiegły. Okazało się, że obroty przewyższały kilkanaście razy kapitał, który przyniósł nie piętnaście, ale osiemnaście procent zysku. Wspólnicy słuchając tego byli wzruszeni i na wniosek księcia podziękowali zarządowi i nieobecnemu Wokulskiemu przez powstanie.

Potem podniósł się adwokat Wokulskiego i oświadczył, że jego klient z powodu choroby wycofuje się nie tylko od zarządu, ale nawet od udziału w spółce. Wszyscy od dawna byli przygotowani na tę wiadomość, niemniej zrobiła wrażenie bardzo przygnębiające.

Korzystając z przerwy książę poprosił o głos i zawiadomił obecnych, że skutkiem usunięcia się Wokulskiego i on występuje ze spółki. Co powiedziawszy zaraz opuścił salę obrad; na odchodne zaś rzekł do któregoś ze swoich przyjaciół:

– Nigdy nie miałem zdolności do operacyj handlowych, a Wokulski jest jedynym człowiekiem, któremu mogłem powierzyć honor mego nazwiska. Dziś nie ma jego, więc i ja nie mam tu co robić.

– Ale dywidenda?… – szepnął przyjaciel.

Książę spojrzał na niego z góry.

– To, com robił, robiłem nie dla dywidendy, ale dla nieszczęśliwego kraju – odparł. – Chciałem do naszej sfery wlać trochę świeżej krwi i świeżych poglądów; muszę jednak wyznać, żem przegrał, i to nie z winy Wokulskiego… Biedny ten kraj!…

Wyjście księcia, aczkolwiek nieoczekiwane, zrobiło mniejsze wrażenie; obecni bowiem już byli uprzedzeni, że spółka utrzyma się.

Teraz wystąpił jeden z adwokatów i drżącym głosem odczytał bardzo piękną mowę, której treścią było to, że z usunięciem się Wokulskiego spółka traci nie tylko kierownika, ale i pięć szóstych kapitału. „Powinna by więc upaść – ciągnął mówca – i gruzami swoimi zasypać cały kraj, tysiące pracowników, setki rodzin…”

Tu przerwał czekając na efekt. Ale obecni zachowywali się obojętnie, z góry wiedząc, co nastąpi dalej.

Adwokat zabrał znowu głos i wezwał obecnych, ażeby nie tracili męstwa. „Znalazł się bowiem zacny obywatel, człowiek fachowy, nawet przyjaciel i wspólnik Wokulskiego, który jest zdecydowany, jak Atlas946 niebo, podeprzeć zachwianą spółkę. Mężem tym, który chce obetrzeć łzy tysiącom, ocalić kraj od ruiny, handel popchnąć na nowe drogi…”

W tym miejscu wszyscy obecni zwrócili głowy ku krzesłu, na którym siedział spotniały i zarumieniony Szlangbaum.

– Mężem tym – zawołał adwokat – jest pan…

– Mój syn, Henryś… – odezwał się głos z kąta.

Ponieważ ten efekt nie był oczekiwany, więc sala zatrzęsła się od śmiechu. Swoją drogą zarząd spółki udał radosne zdziwienie, zapytał obecnych: czy chcą przyjąć pana Szlangbauma na wspólnika i kierownika? a otrzymawszy jednomyślne zezwolenie, wezwał nowego kierownika na fotel prezydialny.

Tu znowu zrobiło się małe zamieszanie. Natychmiast bowiem zażądał głosu Szlangbaum ojciec i wypowiedziawszy kilka pochwał synowi i zarządowi, postawił wniosek, że spółka nie może gwarantować wspólnikom więcej nad dziesięć procent rocznego zysku.

Powstał hałas, kilkunastu mówców zabrało głos i po bardzo ożywionych rozprawach uchwalono, że spółka przyjmuje nowych członków, wskazanych przez pana Szlangbauma, a kierunek spraw powierza temuż panu Szlangbaumowi.

Ostatnim epizodem było przemówienie doktora Szumana, którego wezwano na członka zarządu, ale który odmawiając przyjęcia tak zaszczytnego stanowiska w szyderczy sposób pozwolił sobie zażartować ze spółki między arystokracją i Żydami.

„Jest to jakby nieślubne małżeństwo – mówił. – Ale ponieważ z takich związków rodzą się niekiedy genialne dzieci, miejmy więc nadzieję, że i nasza spółka wyda jakieś niezwykłe owoce…”

Zarząd był zaniepokojony, garstka obecnych oburzona; ale większość dała doktorowi rzęsiste brawo.

Wokulski najdokładniej znał przebieg sesji: przez cały bowiem następny tydzień odwiedzano go i zasypywano listami lub anonimami.

Przy tej sposobności odkrył w sobie nowy i dziwny nastrój duszy. Zdawało mu się, że pękły w nim wszystkie nici łączące go z ludźmi, że są mu obojętni, że go nic nie obchodzi, co ich obchodzi. Słowem, że jest podobny do aktora, który skończywszy rolę na scenie, gdzie przed chwilą śmiał się, gniewał lub płakał, zasiadł obecnie między widzami i na grę swoich kolegów patrzy jak na zabawę dzieci.

„Czego oni się tak rzucają?… Co to za głupstwa!…” – myślał.

Zdawało mu się, że spoza świata patrzy na ten świat, a jego sprawy widzi z jakiejś nowej strony, której dotychczas nie spostrzegał.

Przez parę pierwszych dni nachodzili go wspólnicy, pracownicy albo klienci spółki, niezadowoleni z wejścia Szlangbauma, a może zatrwożeni o swoją przyszłość. Ci po największej części namawiali go, ażeby wrócił na porzucone stanowisko, które jeszcze może zająć, gdyż kontrakt ze Szlangbaumem nie podpisany.

Niektórzy w tak smutnych barwach przedstawiali swoje położenie, a nawet płakali, że Wokulski doznał wzruszenia.

Lecz zarazem odkrył w sobie taką obojętność, taki brak współczucia dla cudzej niedoli, że sam się zadziwił.

„Coś we mnie umarło!…” – myślał i odprawił interesantów z niczym.

Potem przyszła druga fala odwiedzających, którzy pod pozorem podziękowania mu za oddane usługi chcieli zaspokoić ciekawość i zobaczyć, jak wygląda ten niegdyś silny człowiek, o którym teraz mówiono, że całkiem zniedołężniał?

Ci już nie prosili go, ażeby wszedł znowu do spółki, tylko wychwalali jego minioną działalność i mówili, że nieprędko znajdzie się działacz podobny do niego.

Trzecia fala gości odwiedzała Wokulskiego nie wiadomo po co. Bo nawet już nie mówili mu komplimentów, ale coraz częściej wspominali o Szlangbaumie, jego energii i zdolnościach.

Z gromady wizytujących wyróżnił się furman Wysocki. Przyszedł pożegnać się ze swoim dawnym chlebodawcą; chciał nawet coś powiedzieć, lecz nagle rozpłakał się, ucałował go w obie ręce i wybiegł z pokoju.

Mniej więcej to samo powtarzało się w listach… W jednych znajomi i nieznajomi zaklinali go, ażeby nie cofał się od interesów, ustąpienie jego bowiem będzie klęską dla kraju. Inni chwalili jego minioną działalność lub żałowali go; jeszcze inni radzili mu połączyć się ze Szlangbaumem, jako z człowiekiem bardzo zdolnym i myślącym o dobru ogółu. Za to w anonimach wymyślano mu bez miłosierdzia, że zgubiwszy rok temu przemysł krajowy przez sprowadzanie obcych wyrobów, dziś zgubił handel sprzedawszy go Żydom. Nawet wymieniano sumę.

Wokulski całkiem spokojnie rozmyślał nad tymi rzeczami. Zdawało mu się, że już jest zmarłym człowiekiem, który patrzy na własny pogrzeb. Widział tych, co żałowali go, co go chwalili, co mu złorzeczyli; widział swego następcę, do którego dziś zaczęły zwracać się sympatie ogółu, a nareszcie zrozumiał, że jest zapomniany i nikomu niepotrzebny. Był podobny do rzuconego w wodę kamienia, nad którym w pierwszej chwili powstaje wir i zamęt, a później tylko rozbiegają się fale coraz mniejsze, coraz mniejsze… I w końcu nad miejscem, gdzie upadł, tworzy się gładkie zwierciadło wody, gdzie znowu przebiegają fale, lecz zrodzone już w innych punktach wywołane przez kogo innego.

„No, ale co dalej?… – mówił do siebie. – Z nikim nie żyję… nic nie robię… cóż dalej?…”

Przypomniał sobie, że Szuman radził mu upatrzyć jakiś cel w życiu. Rada dobra, ale… jak ją wykonać, kiedy on sam nie czuł żadnego pragnienia, nie miał sił ani ochoty?… Był jak zeschły liść, który tam pójdzie, gdzie nim wiatr rzuci.

„Kiedyś przeczuwałem ten stan – myślał – ale dziś widzę, że nie miałem o nim pojęcia…”

Pewnego dnia usłyszał w przedpokoju głośny spór. Wyjrzał i zobaczył Węgiełka, którego lokaj nie chciał puścić do pokoju.

– Ach, to ty! – rzekł Wokulski. – Chodźże no… Co u was słychać?

Węgiełek z początku przypatrywał mu się z miną niespokojną; stopniowo jednak ożywił się i nabrał otuchy.

– Mówili – rzekł z uśmiechem – że wielmożny pan już na ostatnich nogach, ale widzę, łgali. Zmizerniał pan, bo zmizerniał, ale na księżą oborę to już żadnym sposobem pan nie patrzy…

– Co słychać? – powtórzył Wokulski.

Węgiełek szeroko opowiedział mu, że już ma dom, lepszy od tamtego, co się spalił, i że ma mnóstwo roboty. Dlatego właśnie przyjechał do Warszawy, ażeby kupić materiały i zabrać choćby ze dwu pomocników.

– Fabrykę mógłbym założyć, mówię wielmożnemu panu!… – zakończył Węgiełek.

Wokulski słuchał go milcząc. Nagle zapytał:

– A z żoną jesteś szczęśliwy?

Cień przeleciał po twarzy Węgiełka.

– Dobra kobieta, wielmożny panie, ale… Wreszcie przed panem powiem jak przed Bogiem… Trochę nam już nie tak… Zawsze to prawda, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal; ale jak raz zobaczą…

Otarł łzy rękawem.

– Co to znaczy!… – zdziwił się Wokulski.

– Ot, nic. Wiem przecie, kogo wziąłem, alem był spokojny, bo kobieta dobra, cicha, pracowita i przywiązana do mnie jak ten pies. No, ale co z tego?… Dopótym był spokojny, dopókim nie zobaczył jej dawnego gacha czy jak tam…

– Gdzie?…

– W Zasławiu, panie – ciągnął Węgiełek. – Jednej niedzieli poszliśmy z Marysią na zamek; chciałem jej pokazać ten potok, gdzie zginął kowal, i ten kamień, co na nim wielmożny pan kazał mi wyciąć napis. Wtem patrzę, jest powóz pana barona Dalskiego, co ożenił się z wnuczką nieboszczki pani Zasławskiej…

Dobra to była pani, niech jej Bóg da wieczne odpocznienie!…

– Znasz barona? – spytał Wokulski.

– Ojej! – odparł Węgiełek – przecie pan baron gospodaruje teraz dobrami po nieboszczce, dopóki się tam coś nie zrobi. A ja już za jego rządów wyklejałem pokoje i poprawiałem okna. Znam go!… rzetelny pan i hojny…

– Cóż dalej?

– Więc mówię wielmożnemu panu, stoimy w zamku z Marysią i patrzymy na potok, aż ci na jeden raz włażą między gruzy: pani baronowa, niby wnuczka nieboszczki, i ten psubrat Starszczak…

Wokulski rzucił się na krześle.

– Kto?… – szepnął.

– Ten pan Starski, także wnuk po nieboszczce pani Zasławskiej, co się podlizywał jej za życia, a teraz chce zwalić testament947, bo mówi, że babka przed śmiercią zwariowała… Taki to on!

941cugi (niem.) – tu: pociągnięcia. [przypis redakcyjny]
942idealista – u Prusa: człowiek dążący do najwyższych ideałów, a nie zważający na rzeczy drobne, codzienne. [przypis redakcyjny]
943żargon – jidisz; język europejskiej diaspory żydowskiej. [przypis edytorski]
944Ostenda – port i znane kąpielisko w Belgii, nad Morzem Północnym. [przypis redakcyjny]
945Nizza – słynne uzdrowisko o łagodnym klimacie, nad brzegiem Morza Śródziemnego (Riwiera francuska). [przypis redakcyjny]
946Atlas – w mitologii greckiej olbrzym skazany przez Zeusa na podtrzymywanie stropu niebieskiego. [przypis redakcyjny]
947zwalenie testamentu – obalenie mocy prawnej testamentu. [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora