Za darmo

Lalka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XVI. Dusza w letargu

Leżąc albo siedząc w swoim pokoju Wokulski machinalnie przypominał sobie, w jaki sposób ze Skierniewic powrócił do Warszawy.

Około piątej rano kupił na dworcu bilet pierwszej klasy, nie był jednak pewny, czy takiego żądał, czy dano mu go bez żądania. Następnie wsiadł do przedziału drugiej klasy i zastał tam księdza, który przez cały czas podróży wyglądał oknem, tudzież rudego Niemca, który zdjął kamasze i oparłszy nogi w brudnych skarpetkach na przeciwległej ławce, spał jak zarżnięty. Wreszcie naprzeciw siebie miał jakąś starą damę, którą tak bolały zęby, że nawet nie obrażała się na postępowanie swego sąsiada w skarpetkach.

Wokulski chciał porachować liczbę osób jadących w przedziale i z wielkim trudem zmiarkował, że bez niego jest ich trzy, a z nim cztery. Potem zaczął rozmyślać: dlaczego trzy osoby i jedna osoba stanowią razem cztery osoby – i zasnął.

W Warszawie opamiętał się dopiero w Alejach Jerozolimskich, już jadąc dorożką. Kto mu jednak wyniósł walizkę, jakim sposobem on sam znalazł się w dorożce? o tym nie wiedział i nawet nic go to nie obchodziło.

Do swego mieszkania dostał się ledwie po półgodzinnym dzwonieniu, choć była blisko ósma rano. Otworzył mu służący zaspany, rozebrany, przerażony jego nagłym powrotem. Wszedłszy zaś do sypialni Wokulski przekonał się, że wierny sługa spał na jego własnym łóżku. Nie robił mu jednak wymówek, lecz kazał podać samowar.

Służący, otrzeźwiony, ale i zakłopotany, szybko zmienił prześcieradła i poszewki, Wokulski zaś zobaczywszy świeżo posłane łóżko nie pił herbaty, ale rozebrał się i legł spać.

Spał do piątej po południu, a potem, umywszy się i ubrawszy jak do wyjścia, całkiem mimo woli usiadł na fotelu w salonie i drzemał do wieczora. Gdy zaś na ulicach zapłonęły latarnie, kazał podać światło i przynieść befsztyk z restauracji. Zjadł go z apetytem, popił winem i około północy znowu poszedł spać.

Na drugi dzień odwiedził go Rzecki, ale jak długo siedział i o czym rozmawiali, nie pamięta. Tylko następnej nocy, kiedy obudził się na chwilę, zdawało mu się, że widzi Rzeckiego z twarzą bardzo zafrasowaną.

Potem zupełnie stracił rachubę czasu, nie spostrzegał różnic pomiędzy dniem i nocą, nie uważał, ażeby godziny mijały za prędko albo za wolno. W ogóle nie zajmował się czasem, który dla niego jakby nie istniał. Czuł tylko pustkę w sobie i naokoło siebie i nie był pewny, czy nie powiększyło się jego mieszkanie.

Raz przywidziało mu się, że leży na wysokim katafalku, i zaczął myśleć o śmierci. Zdawało mu się, że musi umrzeć koniecznie na paraliż serca; ale ani przerażało go to, ani cieszyło. Niekiedy z ciągłego siedzenia na fotelu cierpły mu nogi, a wówczas myślał, że idzie śmierć i z obojętną ciekawością uważał, jak szybko owo cierpnięcie posuwa się do serca? Obserwacje te chwilowo robiły mu jakby cień przyjemności, ale i one rozpływały się w apatii.

Służącemu nakazał nie przyjmować nikogo; pomimo to kilka razy odwiedził go doktór Szuman.

Na pierwszej wizycie wziął go za puls i kazał pokazać język.

– Może angielski?… – spytał Wokulski, lecz wnet opamiętał się i wyrwał rękę.

Szuman bystro popatrzył mu w oczy.

– Nie jesteś zdrów – rzekł – co ci dolega?

– Nic. Czy znowu zajmujesz się praktyką?

– Spodziewam się! – zawołał Szuman – a pierwszą kurację zrobiłem na samym sobie: uleczyłem się z marzycielstwa.

– Bardzo pięknie – odparł Wokulski. – Rzecki wspominał mi coś o twoim wyleczeniu.

– Rzecki jest półgłówek… stary romantyk… To rasa już ginąca! Kto chce żyć, musi trzeźwo patrzeć na świat… Uważaj no i po kolei zamykaj oczy. Kiedy ci powiem: lewe… prawe… prawe… Załóż nogę na nogę…

– Co ty robisz, mój kochany?… – zapytał Wokulski.

– Badam cię.

– O!… I masz nadzieję zbadać?

– Spodziewam się.

– A potem?

– Będę cię leczył.

– Z marzycielstwa?

– Nie, z neurastenii.

Wokulski uśmiechnął się i rzekł po chwili:

– Czy możesz wyjąć człowiekowi jego mózg i włożyć na to miejsce inny?

– Tymczasem nie…

– No, to daj spokój leczeniu.

– Mogę podsunąć ci nowe pragnienia…

– Już je mam. Chciałbym zapaść się pod ziemię, choć tak głęboko jak… studnia w zasławskim zamku… I jeszcze chciałbym, ażeby mnie zasypały gruzy, mnie i mój majątek, i nawet ślad tego, że kiedykolwiek istniałem. Oto moje pragnienia, owoc wszystkich poprzednich.

– Romantyzm!… – zawołał Szuman klepiąc go po ramieniu. – Ale i to przejdzie.

Wokulski już nic nie odpowiedział. Gniewał się za swoje ostatnie wyrazy i dziwił się: skąd nagle przyszła mu taka otwartość?… Głupia otwartość!… Co komu do jego pragnień?… Po co on to mówił?… Po co jak bezwstydny żebrak odsłonił swoje rany?

Po wyjściu doktora spostrzegł, że coś się w nim zmieniło; oto na tle dotychczas bezwzględnej apatii pojawiło się jakieś uczucie. Był to bezimienny ból, z początku bardzo mały, który szybko powiększył się i stanął w mierze. W pierwszej chwili można go było porównać do delikatnego ukłucia szpilką, a później do jakiejś zawady w sercu, nie większej od laskowego orzecha. Już żałował apatii, kiedy przyszło mu na myśl zdanie Feuchterslebena918:

„Radowałem się w mojej boleści; bo zdawało mi się, żem spostrzegł w sobie tę płodną walkę, która tworzyła i tworzy wszystko na tym świecie, gdzie bez przerwy walczą nieskończone siły.”

„Jednakże co to jest?” – spytał siebie czując, że w jego duszy miejsce apatii zajmuje głucha boleść. I wnet odparł:

„Aha, jest to budzenie się świadomości…”

Powoli w jego umyśle, dotychczas jakby zasnutym mgłą, począł zarysowywać się obraz. Wokulski ciekawie wpatrywał się w niego i dostrzegł – sylwetkę kobiety w objęciach mężczyzny… Obraz ten miał z początku słaby blask fosforycznego światła, potem stał się różowym… żółtawym., zielonawym… błękitnym… wreszcie zupełnie czarnym jak aksamit. Potem zniknął na kilka chwil i znowu zaczął ukazywać się kolejno we wszystkich barwach, począwszy od fosforycznej, kończąc na czarnej.

Jednocześnie ból wzmagał się.

„Cierpię, więc jestem!…”919 – pomyślał śmiejąc się Wokulski.

Tak upłynęło kilka dni na wpatrywaniu się już to w ów obraz zmieniający barwę, już to w ból, który zmieniał natężenie. Czasami zupełnie ginął, pojawiał się drobny jak atom, rósł, wypełniał serce, całą istotę, cały świat… I w chwili kiedy już przekroczył wszelką miarę, znowu niknął ustępując miejsca absolutnemu spokojowi i zdziwieniu.

Z wolna zaczęło się rodzić w duszy coś nowego: pragnienie pozbycia się i tych bólów, i tych obrazów. Było to podobne do iskry zapalającej się na tle nocy. Jakaś słaba otucha błysnęła Wokulskiemu.

„Czy tylko aby potrafię jeszcze myśleć?” – rzekł do siebie.

Ażeby sprawdzić to, zaczął przypominać sobie tabliczkę mnożenia, potem mnożyć liczby dwucyfrowe przez jednocyfrowe i dwucyfrowe przez dwucyfrowe. Nie dowierzając sobie zapisywał rezultaty działań, a potem sprawdzał je… Mnożenia na papierze zgadzały się z pamięciowymi i Wokulski odetchnął.

„Jeszcze nie straciłem rozumu!” – pomyślał z radością.

Zaczął wyobrażać sobie rozkład własnego mieszkania, ulice Warszawy, Paryż… Otucha rosła; spostrzegł bowiem, że nie tylko dokładnie pamięta, ale że jeszcze ćwiczenia te przynoszą mu pewien rodzaj ulgi. Im więcej myślał o Paryżu, im żywiej przedstawiały mu się tamtejszy ruch, budowle, targi, muzea, tym mocniej zacierała się sylwetka kobiety spoczywającej w objęciach mężczyzny…

Już zaczął spacerować po mieszkaniu i oczy jego przypadkowo zatrzymały się na stosie ilustracyj. Były tam kopie z galerii drezdeńskiej i monachijskiej920, Don Quichot z rysunkami Dobrego921, Hogart922

 

Przypomniał sobie, że skazani na gilotynę najznośniej przepędzają czas oglądając rysunki… I odtąd całe dnie schodziły mu na przeglądaniu rysunków. Skończywszy jedną książkę, brał się do drugiej, trzeciej… i znowu powracał do pierwszej.

Ból głuchnął; widziadła ukazywały się coraz rzadziej, otucha rosła…

Najczęściej jednak przeglądał Don Quichota, który robił na nim potężne wrażenie.

Przypomniał sobie tę dziwną historię człowieka, przez kilkanaście lat żyjącego w sferze poezji – tak jak on, który rzucał się na wiatraki – jak on, był druzgotany – jak on, który zmarnował życie uganiając się za ideałem kobiety – jak on, i zamiast królewny znalazł brudną dziewkę od krów – znowu jak on!…

„A jednakże ten don Quichot był szczęśliwszy ode mnie! – myślał. – Dopiero nad grobem zaczął budzić się ze swych złudzeń… A ja?…”

Im dłużej przypatrywał się rysunkom, im bardziej oswajał się z nimi, tym mniej pochłaniały jego uwagę. Spoza don Quichota, Sancho Pansy923 i mulników Dorégo, spoza Walki kogutówUlicy pijackiej Hogarta, coraz częściej pokazywało mu się wnętrze wagonu, drgająca szyba, a w niej niewyraźny obraz Starskiego i panny Izabeli…

Wtedy odrzucił ilustracje i zaczął czytać książki znane mu jeszcze z epoki dzieciństwa albo z piwnicy Hopfera. Z niewymownym wzruszeniem odświeżał w pamięci: Żywot św. Genowefy924, Różę z Tannenburgu925, Rinaldiniego926, Robinsona Kruzoe, a nareszcie – Tysiąc i jedną nocy. Znowu zdawało mu się, że już nie istnieje czas ani rzeczywistość i że jego raniona dusza uciekłszy z ziemi błądzi po jakichś czarodziejskich krainach, gdzie biją tylko szlachetne serca, gdzie podłość nie stroi się w maskę obłudy, gdzie rządzi wieczna sprawiedliwość kojąca bóle i nagradzająca krzywdy…

I tu uderzył go jeden dziwny szczegół. Kiedy z własnej literatury wyniósł złudzenia, które zakończyły się rozkładem jego duszy – ukojenie i spokój znajdował tylko w literaturach obcych.

„Czy my naprawdę – myślał z trwogą – jesteśmy narodem marzycieli i czy już nigdy nie zejdzie anioł, który by poruszył betsedejską sadzawkę927 obłożoną tylu chorymi?…”

Pewnego dnia przyniesiono mu z poczty gruby pakiet.

„Z Paryża?… – rzekł. – Tak, z Paryża. Ciekawym, co to?…”

Ale ciekawość jego nie była dość silną, ażeby zachęcić go do otworzenia i przeczytania listu.

„Taki gruby list!… Komu, u licha, chce się dziś tyle pisać?”

Rzucił pakiet na biurko i w dalszym ciągu wziął się do czytania Tysiąca i jednej nocy.

Co to za rozkosz dla zmęczonego umysłu te pałace z drogich kamieni, drzewa, których owocami były klejnoty!… Te kabalistyczne słowa928, przed którymi ustępowały mury, te cudowne lampy, dzięki którym można było zwalczać nieprzyjaciół, przenosić się w mgnieniu oka o setki mil… A ci potężni czarodzieje!… Co za szkoda, że taka władza dostawała się ludziom złośliwym i nikczemnym!…

Odkładał książkę i śmiejąc się sam z siebie marzył, że on jest czarodziejem, który posiada dwie bagatelki: władzę nad siłami natury i zdolność stawania się niewidzialnym…

„Myślę – rzekł – że po kilku latach mojej gospodarki świat wyglądałby inaczej… Najwięksi hultaje zmieniliby się na Sokratesów i Platonów.”

Wtem spojrzał na list paryski i przypomniał sobie Geista i jego słowa:

„Ludzkość składa się z gadów i tygrysów, między którymi ledwie jeden na całą gromadę znajdzie się człowiek… Dzisiejsze niedole pochodzą stąd, że wielkie wynalazki dostawały się bez różnicy ludziom i potworom… Ja nie popełnię tego błędu i jeżeli ostatecznie znajdę metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko prawdziwym ludziom. Niech oni choć raz zaopatrzą się w broń na swój wyłączny użytek, niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę…”

„Niezawodnie byłoby lepiej – mruknął – gdyby tacy Ochoccy i Rzeccy mieli siłę, a nie Starscy i Maruszewicze…”

„To jest cel!… – myślał w dalszym ciągu. – Gdybym był młodszy… Chociaż… No i tutaj bywają ludzie, i tu jest niemało do zrobienia…”

Zaczął znowu czytać historię z Tysiąca nocy, lecz spostrzegł, że i ona już nie absorbuje go. Dawny ból zaczął nurtować serce, a przed oczyma coraz wyraźniej rysowała się sylwetka panny Izabeli i Starskiego.

Przypomniał sobie Geista w drewnianych sandałach, później jego dziwny dom otoczony murem… I nagle przywidziało mu się, że ten dom jest pierwszym stopniem olbrzymich schodów, na szczycie których stoi posąg niknący w obłokach. Przedstawiał on kobietę, której nie było widać głowy ani piersi, tylko spiżowe fałdy sukni. Zdawało mu się, że na stopniu, którego dotykają jej nogi, czerni się napis: „Niezmienna i czysta.” Nie rozumiał, co to jest, ale czuł, że od stóp posągu napływa mu w serce jakaś wielkość pełna spokoju. I dziwił się, że on, który był zdolnym doświadczać podobnego uczucia, mógł kochać czy gniewać się na pannę Izabelę albo zazdrościć jej Starskiemu!…

Wstyd uderzył mu na twarz, choć nikogo nie było w pokoju.

Widzenie znikło, Wokulski ocknął się. Był znowu tylko człowiekiem zbolałym i słabym; ale w jego duszy huczał jakiś potężny głos niby echo kwietniowej burzy, grzmotami zapowiadającej wiosnę i zmartwychwstanie.

Pierwszego czerwca odwiedził go Szlangbaum. Wszedł zakłopotany, ale przypatrzywszy się Wokulskiemu nabrał otuchy.

– Nie odwiedzałem cię do tej pory – zaczął – bo wiem, żeś był niezdrów i nie chciałeś nikogo widywać. No, ale dzięki Bogu, już wszystko przeszło…

Kręcił się na krześle i spod oka rzucał spojrzenia na pokój; może spodziewał się znaleźć w nim więcej nieładu.

– Masz jaki interes? – zapytał go Wokulski.

– Nie tyle interes, ile propozycję… Właśnie kiedy dowiedziałem się, żeś chory, przyszło mi na myśl… Uważasz… tobie potrzeba dłuższego wypoczynku, usunięcia się od wszelkich zajęć, więc przyszło mi na myśl, czybyś nie zostawił u mnie tych stu dwudziestu tysięcy rubli… Miałbyś bez kłopotu dziesiąty procent.

– Aha!… – wtrącił Wokulski. – Ja moim wspólnikom bez kłopotu, nawet dla siebie, płaciłem piętnaście.

– Ale teraz cięższe czasy… Zresztą chętnie dam piętnasty procent, jeżeli mi zostawisz swoją firmę…

– Ani firmy, ani pieniędzy – odparł niecierpliwie Wokulski. – Firma bodajby nigdy nie istniała, a co do pieniędzy… Tyle ich mam, że mi wystarczy procent, jaki dają papiery. Aaa… i tego za dużo.

– Więc chcesz odebrać swój kapitał na święty Jan? – spytał Szlangbaum.

– Mogę ci go zostawić do października, nawet bez procentu, pod warunkiem, że zatrzymasz przy sklepie tych ludzi, którzy zechcą zostać.

– Ciężki warunek, ale…

– Jak chcesz.

Nastała chwila milczenia.

– Cóż myślisz robić ze spółką do handlu z cesarstwem? – zapytał Szlangbaum. – Bo mówisz tak, jakbyś się i z niej chciał wycofać…

– Jest to bardzo prawdopodobne.

Szlangbaum zarumienił się, chciał coś powiedzieć, ale dał spokój. Pogadali jeszcze o rzeczach obojętnych i Szlangbaum wyszedł żegnając się z nim bardzo serdecznie.

„On, widzę, ma zamiar wszystko odziedziczyć po mnie – myślał Wokulski. – Ha! niech dziedziczy… świat należy do tych, którzy go biorą.”

Swoją drogą Szlangbaum rozmawiający z nim w tej chwili o swoich interesach wydał mu się zabawny.

„Wszyscy w sklepie skarżą się na niego – myślał – mówią, że głowę zadziera, że wyzyskuje… Co prawda, o mnie mówili to samo…”

Spojrzenie jego znowu padło na biurko, gdzie od kilku dni leżał list z Paryża. Wziął go do rąk, ziewnął, ale nareszcie odpieczętował.

Była to korespondencja od baronowej, mającej dyplomatyczne stosunki, tudzież kilka urzędowych aktów. Przejrzał je i przekonał się, że są to dowody śmierci Ernesta Waltera, inaczej Ludwika Stawskiego, który zmarł w Algierze.

Wokulski zamyślił się.

„Gdybym przed trzema miesiącami dostał te papiery, kto wie, co by dziś było?… Stawska – piękna, a nade wszystko jaka szlachetna… jaka szlachetna!… Czy ja wiem, może ona naprawdę mnie kochała?… Stawska mnie, a ja tamtą… Co za ironia losu!…”

Rzucił papiery na biurko i przypomniał sobie ten mały, czysty salonik, w którym tyle wieczorów przepędził z panią Stawską, gdzie czuł się tak spokojny.

„No – mówił – i odrzuciłem szczęście, które samo wpadło mi w ręce… Ale czy może być szczęściem to, czego nie pragniemy?… I jeżeli ona choć przez jeden dzień tyle cierpiała co ja?…

Okrutne jest to urządzenie świata, na którym dwoje ludzi nieszczęśliwych z tego samego powodu nie mogą sobie pomóc…”

Dokumenta o śmierci Stawskiego leżały kilka dni, a Wokulski jeszcze nie zdecydował się, co z nimi zrobić?

Z początku wcale o nich nie myślał, potem, gdy mu coraz częściej wpadały w oczy lub pod rękę, zaczął doświadczać wyrzutów sumienia.

„Ostatecznie – mówił – sprowadziłem je dla pani Stawskiej, więc trzeba to oddać pani Stawskiej; ale gdzie ona jest?… Nie wiem… Zabawna byłaby historia, gdybym się z nią ożenił… Miałbym towarzystwo, Helunia miłe dziecko… miałbym cel w życiu. No, ale ona sama nie zrobiłaby interesu… Cóż bym jej wreszcie powiedział? Jestem chory, potrzebuję dozorczyni i dlatego ofiaruję pani kilkanaście tysięcy rubli rocznie… Nawet pozwolę się pani kochać, chociaż sam… Mam już dosyć miłości…”

Dzień schodził za dniem, a Wokulski nie wymyślił sposobu odesłania papierów pani Stawskiej. Trzeba by dowiedzieć się, gdzie mieszka, napisać list rekomendowany929, oddać go na pocztę… W końcu przypomniał sobie, że najprostszą rzeczą będzie wezwać Rzeckiego (z którym nie widział się od kilku tygodni) i jemu oddać dokumenta. Lecz chcąc wezwać Rzeckiego, trzeba dzwonić na lokaja, posłać go do sklepu…

 

„Aaa… dajcież mi spokój!” – mruknął.

Wziął się znowu do czytania, tym razem podróży. Zwiedził Stany Zjednoczone, Chiny, ale papiery pani Stawskiej nie dawały mu spokoju. Rozumiał, że coś trzeba zrobić z nimi, a czuł, że on nic nie zrobi.

Taki stan ducha jego samego zaczął dziwić.

„Myślę przecież prawidłowo – mówił – no, o ile nie przeszkadzają mi wspomnienia… Czuję prawidłowo… ach, nawet zanadto prawidłowo! Tylko… nie chce mi się załatwić tego interesu i zresztą żadnego… Jest to więc modna dzisiaj choroba woli930… Pyszny wynalazek!… Ależ ja, u diabła, nigdy nie stosowałem się do mody… W końcu, co mi tam moda czy nie moda; jest mi z nią dobrze, zatem…”

Właśnie kończył podróż do Chin, kiedy przyszło mu na myśl, że gdyby on miał wolę, to mógłby prędzej czy później zapomnieć i o pewnych wypadkach, i o pewnych osobach.

„A tak mnie to dręczy… tak dręczy!…” – szepnął.

Już zupełnie stracił rachubę czasu.

Pewnego dnia gwałtem wszedł do niego Szuman.

– No, jakże tam? – spytał. – Czytamy, widzę… powieści, dobrze… podróże, doskonale… Nie miałbyś ochoty wyjść na spacer? Ładny dzień, a przez pięć tygodni chyba nacieszyłeś się swoim mieszkaniem…

– Ty z dziesięć lat cieszyłeś się swoim – odparł Wokulski.

– Racja! Ale ja miałem zajęcie, badałem ludzkie włosy i myślałem o sławie. Nade wszystko zaś nie miałem na karku interesów cudzych i swoich. Przecież za kilka tygodni będzie sesja tej spółki do handlu z cesarstwem…

– Wycofuję się z niej…

– Proszę… Dobra myśl – mówił z ironią Szuman. – I jeszcze, ażeby cię lepiej ocenili, pozwól im wziąć na dyrektora Szlangbauma. On ich urządzi!… tak jak mnie… Genialna rasa te Żydki, ale cóż to za łajdaki!…

– No, no, no…

– Tylkoż ty ich nie broń przede mną – zawołał gniewnie Szuman – bo ja ich nie tylko znam, ale i odczuwam… Dałbym gardło, że już w tej chwili Szlangbaum kopie pod tobą doły w owej spółce i jestem pewny, że się tam wkręci, bo jakżeby polska szlachta mogła obejść się bez Żyda…

– Widzę, że nie lubisz Szlangbauma?

– Owszem, nawet podziwiam go i chciałbym naśladować, ale nie potrafię! A właśnie teraz zaczyna się budzić we mnie instynkt przodków: skłonność do geszefciarstwa… O naturo! jakżebym chciał mieć z milion rubli, ażeby zrobić drugi milion, trzeci… i stać się młodszym bratem Rotszylda. Tymczasem nawet Szlangbaum wyprowadza mnie w pole… Tak długo kręciłem się w waszym świecie, żem w końcu utracił najcenniejsze przymioty mojej rasy… Ale to wielka rasa: oni świat zdobędą, i nawet nie rozumem, tylko szachrajstwem i bezczelnością…

– Więc zerwij z nimi, ochrzcij się…

– Ani myślę. Naprzód, nie zerwę z nimi, choćbym się ochrzcił, a jestem znowu taki fenomenalny Żydziak, że nie lubię blagować. Po wtóre – jeżeli nie zerwałem z nimi, kiedy byli słabi, nie zerwę dziś, kiedy są potężni.

– Mnie się zdaje, że właśnie teraz są słabsi – wtrącił Wokulski.

– Czy dlatego, że ich zaczynają nienawidzieć?…

– No, nienawiść zbyt silne słowo.

– Dajże spokój, nie jestem ślepy ani głupi… Wiem, co mówi się o Żydach w warsztatach, szynkach, sklepach, nawet w gazetach… I jestem pewny, że lada rok wybuchnie nowe prześladowanie, z którego moi bracia w Izraelu wyjdą jeszcze mędrsi, jeszcze silniejsi i jeszcze solidarniejsi… A jak oni wam kiedyś zapłacą!… Szelmy spod ciemnej gwiazdy, ale muszę uznać ich geniusz i nie mogę wyprzeć się sympatii… Czuję, że dla mnie brudny Żydziak jest milszym od umytego panicza; a kiedy po dwudziestu latach pierwszy raz zajrzałem do synagogi i usłyszałem śpiewy, na honor, łzy mi w oczach stanęły… Co tu gadać… Pięknym jest Izrael triumfujący i miło pomyśleć, że w tym triumfie uciśnionych jest cząstka mojej pracy!…

– Szuman, zdaje mi się, że masz gorączkę…

– Wokulski, jestem pewny, że masz bielmo, i to nie na oczach, ale na mózgu…

– Jakże możesz wobec mnie mówić o takich rzeczach?…

– Mówię, bo naprzód, nie chcę być gadem, który kąsa podstępnie, a po wtóre… ty, Stachu, już nie będziesz z nami walczył… Jesteś złamany, i to złamany przez swoich… Sklep sprzedałeś, spółkę porzucasz… Kariera twoja skończona.

Wokulski spuścił głowę na piersi.

– Pomyśl zresztą – ciągnął Szuman – kto dziś jest przy tobie?… Ja, Żyd, tak pogardzany i tak skrzywdzony jak ty… I przez tych samych ludzi… przez wielkich panów…

– Robisz się sentymentalny – wtrącił Wokulski.

– To nie sentymentalizm!… Bryzgali nam w oczy swoją wielkością, reklamowali swoje cnoty, kazali nam mieć ich ideały… A dziś, powiedz sam: co warte są te ideały i cnoty, gdzie ich wielkość, która musiała czerpać z twojej kieszeni?… Rok tylko żyłeś z nimi, niby na równej stopie, i co z ciebie zrobili?… Więc pomyśl, co musieli zrobić z nami, których gnietli i kopali przez całe wieki?… I dlatego radzę ci: połącz się z Żydami. Zdublujesz majątek i jak mówi Stary Testament, zobaczysz nieprzyjacioły twoje u podnóżka nóg twoich… Za firmę i dobre słowo oddamy ci Łęckich, Starskiego i nawet jeszcze kogo na przykładkę… Szlangbaum to nie dla ciebie wspólnik, to błazen.

– A jak zagryziecie owych wielkich panów, to co?…

– Z konieczności połączymy się z waszym ludem, będziemy jego inteligencją, której dziś nie posiada… Nauczymy go naszej filozofii, naszej polityki, naszej ekonomii i z pewnością lepiej wyjdzie na nas aniżeli na swoich dotychczasowych przewodnikach… Przewodnikach!… – dodał ze śmiechem.

Wokulski machnął ręką.

– Mnie się zdaje – rzekł – że ty, który chcesz wszystkich leczyć na marzycielstwo, sam jesteś marzycielem.

– A toż znowu?… – zapytał Szuman.

– Tak… Nie macie gruntu pod nogami, a chcecie innych brać za łeb… Myślcie wy lepiej o uczciwej równości z innymi, nie o zdobywaniu świata, i nie leczcie cudzych wad przed uleczeniem własnych, które mnożą wam nieprzyjaciół. Zresztą ty sam nie wiesz, czego się trzymać: raz gardzisz Żydami, drugi raz oceniasz ich zbyt wysoko…

– Gardzę jednostkami, szanuję siłę gromady.

– Wprost przeciwnie aniżeli ja, który gardzę gromadami, a niekiedy szanuję jednostki.

Szuman zamyślił się.

– Rób, jak chcesz – rzekł biorąc za kapelusz. – Faktem jest jednak, że jeżeli ty wyjdziesz ze swojej spółki, to ona wpadnie w ręce Szlangbauma i całej zgrai parszywych Żydziaków. Tymczasem gdybyś został, mógłbyś tam wprowadzić ludzi uczciwych i przyzwoitych, którzy mają niewiele wad, a wszystkie żydowskie stosunki.

– Tak czy owak, spółkę opanują Żydzi.

– Ale bez twej pomocy zrobią to Żydzi chederowi931, a z tobą zrobiliby uniwersyteccy.

– Czy to nie wszystko jedno! – odparł Wokulski wzruszając ramionami.

– Nie wszystko. Nas z nimi łączy rasa i wspólne położenie, ale dzielą poglądy. My mamy naukę, oni Talmud932, my rozum, oni spryt; my jesteśmy trochę kosmopolici933, oni partykularyści934, którzy nie widzą dalej poza swoją synagogę i gminę935. Gdy chodzi o wspólnych nieprzyjaciół, są wybornymi sprzymierzeńcami, ale gdy o postęp judaizmu… wówczas są dla nas nieznośnym ciężarem! Dlatego w interesie cywilizacji leży, ażeby kierunek spraw był w naszych rękach. Tamci mogą tylko zaplugawić świat chałatami i cebulą, ale nie posunąć go naprzód… Pomyśl o tym, Stachu!…

Uściskał Wokulskiego i wyszedł pogwizdując arię: „Rachelo, kiedy Pan w dobroci niepojęty…”936

„Tak tedy – myślał Wokulski – zanosi się na walkę między Żydami postępowymi i zacofanymi o naszą skórę, a ja mam brać w niej udział jako sprzymierzeniec tych albo tamtych… Piękna rola!… Ach, jak mnie to nudzi i nuży…”

Zaczął marzyć i znowu zobaczył odrapany mur domu Geista i nieskończoną ilość schodów, na szczycie których siedział posąg spiżowej bogini, z głową w chmurach i z zagadkowym napisem u stóp: „Niezmienna i czysta…”

Przez chwilę, kiedy patrzył na fałdy jej sukni, śmiać mu się chciało i z panny Izabeli, i z jej triumfującego wielbiciela, i z własnych cierpień.

„Czy to podobna?… czy to podobna?… – szepnął. – Ażebym ja…”

Ale posąg wnet zniknął, a ból powrócił i rozsiadł się w jego sercu jak wielki pan, któremu nikt nie sprosta.

W parę dni po wizycie Szumana zjawił się u Wokulskiego Rzecki.

Był bardzo mizerny, podpierał się laską i tak zmęczył się wejściem na pierwsze piętro, że zadyszany upadł na krzesło i z trudnością mówił.

Wokulski przeraził się.

– Co tobie, Ignacy?… – zawołał.

– Et, nic!… Trochę starość, trochę… Ot, nic!…

– Ależ ty lecz się, mój drogi, wyjedź gdzie…

– Powiem ci, że próbowałem wyjeżdżać… Już nawet byłem na kolei. Ale ogarnęła mnie taka tęsknota za Warszawą i… za naszym sklepem – dodał ciszej – że… Iii… co tam!… Przepraszam cię, żem tu przyszedł…

– Ty mnie przepraszasz, kochany stary?… Ja myślałem, że gniewasz się na mnie.

– Ja na ciebie?… – odparł Rzecki wpatrując się w niego z przywiązaniem. – Ja na ciebie?… – Ale co tam!… Przypędziły mnie tu interesa i ciężki kłopot…

– Kłopot?

– Wyobraź sobie, że Klejn aresztowany937

Wokulski cofnął się z krzesłem.

– Klejn i ci dwaj… pamiętasz?… Ten Maleski i Patkiewicz…

– Za co?

– Oni mieszkali w domu baronowej Krzeszowskiej, no i trochę, co prawda, szykanowali tego… tego Maruszewicza… On groził, a ci jeszcze lepiej… W końcu poleciał na skargę do cyrkułu… Zeszła policja, zrobił się jakiś skandal i wszystkich trzech wzięto do kozy.

– Dzieciaki… dzieciaki!… – szepnął Wokulski.

– Ja to samo mówiłem – ciągnął Rzecki. – Naturalnie, nic im się nie stanie, ale zawsze niemiła historia. Ten osioł Maruszewicz sam przestraszony… Wpadł do mnie, przysięgał, że on temu nie winien… Nie mogłem już wytrzymać i odpowiedziałem mu: „Żeś pan nie winien, jestem pewny; ale i to pewne, że w naszych czasach Pan Bóg opiekuje się hultajami… Bo naprawdę, to pan powinieneś siedzieć dziś pod kluczem za fałszowanie podpisów, ale nie te lekkoduchy…” Aż rozpłakał się. Przysiągł, że odtąd wejdzie na dobrą drogę i że jeżeli dotychczas nie wszedł na nią, to tylko z twojej winy.

„Byłem pełen najszlachetniejszych zamiarów – mówił – ale pan Wokulski, zamiast podać mi rękę, zamiast utwierdzić w zacnych intencjach, zbył mnie lekceważeniem…”

– Poczciwa dusza! – rozśmiał się Wokulski. – Cóż więcej?

– W mieście gadają – mówił Rzecki – że opuszczasz spółkę…

– Tak…

– I że odstępujesz ją Żydom.

– No, przecież moi wspólnicy nie są starą garderobą, ażebym mógł ich odstępować – wybuchnął Wokulski. – Mają pieniądze, mają głowy na karkach… Niech znajdą ludzi i niech sobie radzą.

– Kogo oni tam znajdą, a choćby znaleźli, komu zaufają, jeżeli nie Żydom!… A Żydzi na serio myślą o tym interesie. Nie ma dnia, ażeby nie odwiedził mnie Szuman albo Szlangbaum, a każdy namawia, ażebym ja po tobie prowadził spółkę…

– Właściwie ty ją dziś prowadzisz.

Rzecki machnął ręką.

– Twoimi pomysłami i pieniędzmi! – odparł. – Ale mniejsza… Z tego widzę, że Szuman należy do jednej partii, a Szlangbaum do drugiej i że potrzebują sztromanów938… Przede mną jeden na drugiego wiesza psy, ale wczoraj słyszałem, że obie partie już mają się porozumieć.

– Mądrzy! – szepnął Wokulski.

– Ale ja do nich straciłem serce – odparł Rzecki. – Jestem przecie stary kupiec i mówię ci, że u nich wszystko stoi na bladze, szacherce i tandecie.

– Nie bardzo im wymyślaj – wtrącił Wokulski – boć to przecie my ich wyhodowaliśmy…

– Nie my!… – zawołał gniewnie Rzecki – oni wszędzie tacy… Gdziekolwiek ich spotkałem: w Peszcie939, Konstantynopolu, w Paryżu i w Londynie, zawsze widziałem jedną zasadę: dawać jak najmniej, a brać jak najwięcej, tak we względzie materialnym, jak i w moralnym… Blichtr… zawsze blichtr!…

Wokulski zaczął chodzić po pokoju.

– Szuman miał rację – rzekł – że wzrasta do nich niechęć, kiedy nawet ty…

– Ja nie jestem niechętny… ja już schodzę z pola… Ale spojrzyj tylko, co się tu dzieje?… Gdzie oni nie włażą, gdzie nie otwierają sklepów, do czego nie wyciągają rąk?… A każdy, byle zajął jakie stanowisko, prowadzi za sobą cały legion swoich, bynajmniej nie lepszych od nas, nawet gorszych. Zobaczysz, co zrobią z naszym sklepem: jacy to tam będą subiekci, jakie towary… I ledwie zagarnęli sklep, już wkręcają się między arystokrację, już biorą się do twojej spółki…

– Nasza wina… Nasza wina!… – powtarzał Wokulski. – Nie możemy odmawiać ludziom prawa do zdobywania stanowisk, ale możemy bronić własnych.

– Ty sam opuszczasz stanowisko.

– Nie przez nich; oni ze mną uczciwie wychodzili940.

– Boś był im potrzebny. Z ciebie i twoich stosunków zrobili szczebel…

– No, co tam – przerwał Wokulski – obaj nie przekonamy się… Ale, ale… Mam tu urzędowe papiery o śmierci Ludwika Stawskiego.

Rzecki zerwał się z fotelu.

– Męża pani Heleny?… Gdzie?… – mówił rozgorączkowany. – Ależ to ocalenie dla nas wszystkich!…

Wokulski podał dokumenta, które Rzecki schwycił drżącymi rękoma.

– Wieczny odpoczynek i… chwała Bogu!… – prawił czytając. – No, kochany Stachu, dziś nie ma już żadnej przeszkody… Żeń się z nią… Ach, gdybyś wiedział, jak ona cię kocha… Zaraz doniosę o tym biedaczce, a papiery ty sam zawieź i… oświadcz się z miejsca… Już widzę, że spółka będzie uratowana, a może i sklep… Paruset ludzi, których uchronisz od nędzy, pobłogosławi was… Co to za kobieta!… Przy niej dopiero znajdziesz spokój i szczęście…

Wokulski stanął przed nim i pokiwał głową.

– A ona ze mną znajdzie szczęście? – spytał.

– Szalenie cię kocha… Ty nawet nie domyślasz się…

– A wie ona: co kocha?… Czy ty nie widzisz, że ja już jestem tylko ruiną, najgorszą, bo moralną… Zatruć komu szczęście potrafię, ale dać!… I jeżeli mógłbym dać coś światu, to chyba pieniądze i pracę, ale… nie dla dzisiejszych ludzi i jak najdalej od nich.

– Eh, przestań!… – zawołał Rzecki. – Ożeń się z nią, a zaraz inaczej spojrzysz…

Wokulski śmiał się smutno.

918Feuchtersleben Ernst (1806–1849) – austriacki poeta, eseista i lekarz. Przytoczony cytat znajduje się w jego Higienie duszy (1838), jako motto jednego z rozdziałów, z podpisem: Fryderyk Schlegel (1772–1829); wybitny niemiecki krytyk i estetyk romantyczny. [przypis redakcyjny]
919Cierpię, więc jestem – Wokulski trawestuje (przystosowuje) słynne zdanie francuskiego filozofa–racjonalisty, Kartezjusza (1596–1650): „Myślę, więc jestem” (łac. Cogito, ergo sum). [przypis redakcyjny]
920galeria drezdeńska i monachijska – w Dreźnie i Monachium znajdują się bardzo bogate zbiory słynnych dzieł malarstwa europejskiego. [przypis redakcyjny]
921Dore Gustaw (1832–1883) – znakomity ilustrator arcydzieł literatury światowej. [przypis redakcyjny]
922Hogarth William (1697–1764) – angielski malarz i rytownik, uprawiał malarstwo rodzajowe o śmiałej tematyce obyczajowej. [przypis redakcyjny]
923Sancho Pansa – postać z Don Kichota Cervantesa, giermek bohatera będący uosobieniem sprytu i praktyczności życiowej. [przypis redakcyjny]
924Żywot św. Genowefy – najpopularniejsza w XIX wieku książka religijna dla ludu, przekład z niemieckiego oryginału napisanego przez kanonika Krzysztofa Schmida (1768–1854); od 1835 r. wyszło kilkadziesiąt polskich wydań. [przypis redakcyjny]
925Róża z Tannenburgu – powieść dla młodzieży o tendencji umoralniającej, napisana również przez kanonika Schmida (w latach 1833–1866 pięć polskich wydań). [przypis redakcyjny]
926Rinaldini – Rinaldo Rinaldini (1798), niegdyś bardzo popularna powieść awanturnicza niemieckiego pisarza Vulpiusa, której bohaterem jest rozbójnik. [przypis redakcyjny]
927betsedejską sadzawka – według Ewangelii sadzawka w Jerozolimie, której woda, poruszana przez anioła, posiadała moc uzdrawiania chorych. [przypis redakcyjny]
928kabalistyczne słowa – kabała: żydowska mistyczna filozofia religii w średniowieczu. Kabaliści stosowali w swych dociekaniach kombinacje liczb i liter, którym przypisywali głębsze znaczenie. [przypis redakcyjny]
929list rekomendowany – polecony. [przypis redakcyjny]
930modna dzisiaj choroba woli – jeden z przejawów psychologii dekadentyzmu, często poruszany w literaturze i publicystyce polskiej, w czasie jednak o kilka lat późniejszym od akcji Lalki. [przypis redakcyjny]
931Żydzi chederowi – którzy uczęszczali do chederu, początkowej szkoły żydowskiej, i otrzymywali tradycyjne wychowanie, wyobcowujące ich z kultury europejskiej. [przypis redakcyjny]
932Talmud – zbiór żydowskich zasad religijno-prawnych z I–V w. n. e. obowiązujący prawowiernych Żydów. [przypis redakcyjny]
933kosmopolici – tu w znaczeniu: obywatele świata, ludzie nie uznający ojczyzny. [przypis redakcyjny]
934partykularyści – ludzie zaściankowi, ciaśni, ograniczeni. [przypis redakcyjny]
935gmina – tj. żydowska gmina wyznaniowa (kahał). [przypis redakcyjny]
936Rachelo, kiedy Pan… – aria z popularnej opery Żydówka Halevy’ego (1799–1862). [przypis redakcyjny]
937Klejn aresztowany – chronologia tego faktu w czasie powieściowym odpowiada w przybliżeniu aresztowaniom, które w lipcu 1879 r. rozbiły warszawską organizację socjalistyczną. [przypis redakcyjny]
938sztroman (z niem.) – osoba podstawiona, figurant. [przypis redakcyjny]
939Peszt – część Budapesztu, na lewym brzegu Dunaju, do 1872 r. osobne miasto. [przypis redakcyjny]
940uczciwie wychodzić – uczciwie postępować. [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora