Za darmo

Lalka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Zaproszenie na bal jutrzejszy – odparł sucho.

– Nie idziesz?

– Ani myślę.

Osłupiałem… I nagle w tym osłupieniu przyszła mi najgenialniejsza myśl pod słońcem.

– Wiesz co? – rzekłem – a może byśmy jutro poszli do pani Stawskiej na wieczór?…

Usiadł na kozetce i odparł z uśmiechem:

– A wiesz, że to będzie nieźle!… Wcale miła kobieta i dawnom już tam nie był. Trzeba by przy okazji posłać parę zabawek tej małej.

Lodowata ściana, jaka utworzyła się między nami, pękła.

Obaj odzyskaliśmy dawną szczerość i do północy rozmawialiśmy o przeszłych czasach. Na dobranoc powiedział mi Stach:

– Człowiek niekiedy głupieje, ale też niekiedy odzyskuje rozum… Bóg ci zapłać, mój stary!

Złoty, kochany Stach!…

Żebym miał pęknąć, ożenię go z panią Stawską!…

W dzień balu u księcia ani Stach, ani Szlangbaum nie byli w sklepie.

Odgadłem, że muszą układać się o sprzedaż naszego interesu.

W każdym innym razie podobny wypadek zatrułby mi humor na całą dobę. Ale dziś ani myślałem o zniknięciu naszej firmy i zastąpieniu jej szyldem żydowskim. Co mi tam sklep! byle Stach był szczęśliwy, a przynajmniej wydobył się ze swych zgryzot. Muszę go ożenić, żeby pioruny biły!…

Z rana wysłałem do pani Stawskiej liścik donosząc, że przyjdziemy dziś na herbatę obaj z Wokulskim. Do listu ośmieliłem się załączyć pudełko zabawek dla Heluni. Był tam las ze zwierzętami, całe umeblowanie dla lalki, mały serwis i mosiężny samowar. Razem za rs 13 kop. 60 towaru z opakowaniem.

Muszę jeszcze coś wymyślić dla pani Misiewiczowej. Tym sposobem zrobię obcążki z babuni i z wnuczki i tak nimi piękną mamę ścisnę za serce, że musi kapitulować przed świętym Janem…

(Aj, do licha! a ten mąż za granicą?… No, co tam mąż, niechby się pilnował… Zresztą, za jakiś dziesiątek tysięcy rubli dostaniemy rozwód z nieobecnym i zapewne już nieżyjącym.)

Po zamknięciu sklepu idę do Stacha. Lokaj otwiera mi drzwi i trzyma w ręku wykrochmaloną koszulę. Przechodząc przez pokój sypialny widzę na krześle frak, kamizelkę… Oj, czy z naszej wizyty nie miałoby nic być?…

Stach w gabinecie czytał angielską książkę. (Czort wie, na co jemu ta angielszczyzna? Przecie można ożenić się będąc nawet głuchoniemym…) Przywitał mnie serdecznie, chociaż nie bez pewnego wahania. „Trzeba wziąć byka za rogi!” – pomyślałem – i nie kładąc czapki na stole, mówię:

– No, chyba nie ma co czekać. Idźmy, bo te panie spać się pokładą.

Wokulski złożył książkę i zamyślił się.

– Brzydki wieczór – rzekł – śnieżyca.

– Innym ta śnieżyca nie przeszkodzi jechać na bal, więc dlaczegóż nam miałaby psuć wieczorek – odpowiedziałem z głupia frant.

Jakbym kolnął Stacha. Zerwał się z krzesła i kazał podać futro. Służący ubierając go mówił:

– Tylko niech pan żara wracza, bo już pora ubierać się i fryzjer przyjdzie.

– Nie potrzeba – odparł Stach.

– Przecie nie uczesany nie pójdzie pan tańczować…

– Nie idę na bal.

Służący rozłożył ze zdziwieniem ręce i rozstawił nogi.

– Czo pan dziś wyrabia? – zawołał. – Pan tak robi, jakby pan miał źle w głowie… Pan Łęczki tak prosił…

Wokulski prędko wyszedł z pokoju i zatrzasnął drzwi pod nosem zuchwałemu famulusowi856.

„Aha! – myślę – więc książę spostrzegł, że Stach może nie przyjść, i na przeprosiny wysłał tego niby teścia!… Szuman ma rację, że oni go nie zechcą wypuścić, no, ale my wam go odbierzemy!”

W kwadrans byliśmy u pani Stawskiej. Rozkosz, jak nas przyjęto!… Marianna wysypała kuchnię piaskiem, pani Misiewiczowa ubrała się w jedwabną suknię tabaczkowego koloru, a pani Stawska miała dziś takie śliczne oczy, rumieńce i usta, że można się było na śmierć zacałować przy tej pięknej kobiecie.

Nie chcę się uprzedzać, ale dalibóg! Stach spoglądał na nią z wielkim zajęciem przez cały wieczór. Nie miał nawet czasu spostrzec, że Helunia ubrała się w nową szarfę.

Co to był za wieczór!… Jak pani Stawska dziękowała nam za zabawki, jak ona osładzała Wokulskiemu herbatę, jak go parę razy trąciła brzegiem rękawa… Dziś już jestem pewny, że Stach będzie tu przychodził jak najczęściej, z początku ze mną, później beze mnie.

W środku kolacji zły czy dobry duch skierował oczy pani Misiewiczowej na »Kurier«.

– Widzisz, Helenko – rzekła do córki – że to dziś bal u księcia.

Wokulski sposępniał i zamiast w oczy pani Stawskiej zaczął patrzeć w talerz. Wziąwszy na odwagę odezwałem się nie bez ironii:

– Piękne to musi być towarzystwo u takiego księcia! Stroje, elegancja…

– Nie tak piękne, jak się wydaje – odpowiedziała staruszka. – Stroje bardzo często nie popłacone, a elegancja!… Zapewne, inna musi być w salonie z hrabiami i książętami, a inna w garderobie z biednymi robotnicami.

(O, jakże mi staruszka w porę wystąpiła ze swoją krytyką). „Słuchajże, Stasiu” – pomyślałem i pytam dalej:

– Więc te wielkie damy nie bardzo są eleganckie w stosunkach z pracownicami?…

– Proszę pana!… – odparła pani Misiewiczowa trzęsąc ręką. – Znamy tu jedną magazynierkę, której te panie dają roboty, bo jest bardzo zręczna i tania. Łzami się nieraz zalewa, kiedy od nich wraca. Ile się to trzeba naczekać z przymierzeniem sukni, z poprawieniem, z rachunkiem… A jaki ton w rozmowie, jakie impertynencje, jakie targi… Ta magazynierka mówi (jak dobrze życzę!), że woli mieć do czynienia z czterema Żydówkami aniżeli z jedną wielką damą. Choć teraz i Żydówki psują się: gdy która zbogaci się, zaraz zaczyna mówić tylko po francusku, targować się i grymasić.

Chciałem spytać: czy panna Łęcka nie stroi się u tej magazynierki? ale żal mi było Stacha. Tak mienił się na twarzy, biedaczysko!…

Po herbacie Helunia zaczęła ustawiać na dywanie dziś otrzymane zabawki, co chwilę wykrzykując z radości; pani Misiewiczowa i ja usiedliśmy pod oknem (staruszka nie może odzwyczaić się od tych okien!), a Wokulski i pani Stawska uplacowali się na kanapie: ona z jakąś siatką, on z papierosem.

Ponieważ starowina z wielkim ogniem zaczęła mi opowiadać, jakim doskonałym naczelnikiem powiatu857 był śp. jej mąż, więc nie bardzo słyszałem, o czym rozmawiała pani Stawska z Wokulskim. A musiało to być interesujące, gdyż mówili półgłosem:

„Ja panią widziałem w roku zeszłym u Karmelitów przy grobach.”

„A ja pana najlepiej zapamiętałam, kiedy pan w lecie był w tej kamienicy, gdzie mieszkałyśmy. I nie wiem dlaczego, zdawało mi się…”

– A co to był za kłopot z tymi paszportami!… Bóg wie, kto brał, komu oddawał, czyje wpisywał nazwisko… – opowiadała pani Misiewiczowa.

„…Owszem, ile tylko razy pan zechce…” – mówiła rumieniąc się pani Stawska.

„…I nie będę natrętny?…”

– Piękna para! – rzekłem półgłosem do pani Misiewiczowej.

Spojrzała na nich i wzdychając odparła:

– Cóż z tego, choćby nieszczęśliwy Ludwik już nawet nie żył?

– Miejmy w Bogu ufność…

– Że żyje?… – spytała staruszka, wcale nie zdradzając zachwytu.

– Nie, nie o tym mówię… Ale…

– Mamo, ja już spać chcę – odezwała się Helunia.

Wokulski wstał z kanapki i pożegnaliśmy damy.

„Kto wie – pomyślałem – czy ten jesiotr nie połknął już haczyka?…”

Na dworze wciąż sypał śnieg; Stach odwiózł mnie do domu i nie wiem, z jakiej racji czekał w sankach, aż wejdę w bramę.

Wszedłem, ale zatrzymałem się w sieni. I dopiero, kiedy stróż zamknął bramę, usłyszałem na ulicy dzwonki odjeżdżających sanek.

„Takiś to ty? – pomyślałem. – Zobaczymy, dokąd teraz pójdziesz…”

Wstąpiłem do siebie, włożyłem mój stary płaszcz, cylinder i tak przebrany, w pół godziny wyszedłem na ulicę.

W mieszkaniu Stacha było ciemno, zatem nie siedzi w domu. Więc gdzież jest?…

Kiwnąłem na przejeżdżające sanki i w parę minut wysiadłem niedaleko domu, w którym mieszka książę.

Na ulicy stało kilka karet, inne jeszcze zajeżdżały; ale już pierwsze piętro było oświetlone, muzyka grała, a w oknach od czasu do czasu migały cienie tańczących.

„Tam jest panna Łęcka” – pomyślałem i czegoś serce mi się ścisnęło.

Rozejrzałem się po ulicy. Uf! jakie tumany śniegu… Ledwie można dojrzeć targane przez wiatr płomyki gazowe. Trzeba iść spać.

Chcąc złapać sanki przeszedłem na drugi chodnik i… prawie otarłem się o Wokulskiego… stał pod drzewem zasypany śniegiem, zapatrzony w okna.

„Więc to tak?… O, żebyś zdechł, mój kochanku, musisz ożenić się z panią Stawską.”

Wobec takiego niebezpieczeństwa postanowiłem działać energicznie. Więc zaraz na drugi dzień wybrałem się do Szumana i mówię:

– A wiesz, doktór, co się stało ze Stachem?

– Cóż, złamał nogę?

– Gorzej. Bo jakkolwiek, pomimo dwukrotnych zaproszeń, nie był na balu u księcia, lecz około północy wymknął się pod jego dom i stojąc na śnieżycy patrzył w okna. Rozumiesz pan?

– Rozumiem. Na to nie trzeba być psychiatrą.

– Zatem – mówię dalej – nieodwołalnie postanowiłem ożenić Stacha w tym jeszcze roku, nawet przed świętym Janem.

– Z panną Łęcką? – pochwycił doktór. – Radzę nie mieszać się do tego.

– Nie z panną Łęcką, ale z panią Stawską.

Szuman zaczął bić się po głowie.

 

– Szpital wariatów! – mruczał. – Nie brak ani jednego… Pan, oczywiście, masz wodę w głowie, panie Rzecki – dodał po chwili.

– Pan mnie obrażasz! – krzyknąłem zniecierpliwiony.

Stanął przede mną i schwyciwszy mnie za klapy surduta mówił zirytowanym głosem:

– Słuchaj pan… Użyję porównania, które powinieneś zrozumieć. Jeżeli masz pełną szufladę, na przykład, portmonetek, czy możesz w tę samą szufladę nakłaść, na przykład, krawatów?… Nie możesz. Więc jeżeli Wokulski ma pełne serce panny Łęckiej, czy możesz mu tam wpakować panią Stawską?…

Odczepiłem mu ręce od moich klap i odparłem:

– Wyjmę portmonetki i włożę krawaty, rozumiesz pan, panie uczony?…

I zaraz wyszedłem, bo już mnie jego arogancja rozdrażniła. Myśli, że wszystkie rozumy pozjadał.

Od doktora pojechałem do pani Misiewiczowej. Stawska była w swoim sklepie, Helunię wyprawiłem do drugiego pokoju, do zabawek, a sam przysiadłem się do staruszki i bez żadnych wstępów zaczynam:

– Pani dobrodziejko!… Czy sądzi pani, że Wokulski jest godnym człowiekiem?…

– Ach, dobry panie Rzecki, jak możesz o to pytać?… W swoim domu zniżył nam komorne, wydobył Helenkę z takiej hańby, dał jej posadę na siedemdziesiąt pięć rubli, Heluni przysłał tyle zabawek…

– Za pozwoleniem – przerywam. – Jeżeli więc zgadza się pani, że to człowiek zacny, to muszę pani dodać, pod największym sekretem, że jest bardzo nieszczęśliwy…

– W imię Ojca i Syna!… – przeżegnała się staruszka. – On nieszczęśliwy, on, który ma taki sklep, spółkę, taki straszny majątek?… On, który niedawno sprzedał kamienicę?… Chyba że ma długi, o których ja nic nie wiem.

– Długów ani grosza – mówię – a po zlikwidowaniu interesu ma ze sześćset tysięcy rubli, choć dwa lata temu miał ze trzydzieści tysięcy rubli, rozumie się, oprócz sklepu… Ale, pani dobrodziejko!… pieniądze nie stanowią wszystkiego, bo człowiek oprócz kieszeni ma jeszcze i serce…

– Przecież słyszałam, że się żeni, nawet z piękną osobą, z panną Łęcką?

– Tu jest nieszczęście; Wokulski nie może, nie powinien żenić się…

– Czyżby miał defekt?… Taki zdrowy mężczyzna…

– Nie powinien żenić się z panną Łęcką, to nie dla niego partia. Dla niego trzeba by żony takiej…

– Takiej jak moja Helenka… – wtrąciła spiesznie pani Misiewiczowa.

– Otóż to!… – zawołałem. – Nie tylko takiej, ale wprost tej samej… Jej samej, pani Heleny Stawskiej, trzeba nam za żonę.

Staruszka rozpłakała się.

– Czy wiesz, kochany panie Rzecki – mówiła szlochając – że to jest moje najmilsze marzenie… Bo, że poczciwy Ludwiczek już umarł, za to głowę sobie dam uciąć… Tyle razy mi się śnił, a zawsze albo nagi, albo jakiś inny, nie ten…

– Zresztą – mówię – choćby nie umarł, dostaniemy rozwód.

– Naturalnie. Za pieniądze wszystkiego można dostać.

– Otóż to!… Cała rzecz w tym, ażeby pani Stawska nie opierała się.

– Zacny panie Rzecki! – zawołała starowina. – Ależ ona, przysięgnę, już dziś kocha się, biedactwo, w Wokulskim… Humor jej się zepsuł, po nocach nie sypia, tylko wzdycha, mizernieje kobiecisko, a kiedyście tu byli wczoraj, cóż się z nią działo… Ja, matka, poznać jej nie mogłam…

– Więc – basta!… – przerwałem. – Moja głowa w tym, ażeby Wokulski bywał tu jak najczęściej, a pani… niech dobrze usposabia panią Helenę. Wyrwiemy Stacha z rąk tej panny Łęckiej i… bodaj przed świętym Janem wesele…

– Bój się Boga, ależ Ludwiczek?…

– Umarł, umarł… – mówię. – Głowę sobie dam uciąć, że już nie żyje…

– Ha, w takim razie wola boska…

– Tylko… proszę panią o sekret. To gruba gra.

– Za kogóż to mnie masz, panie Rzecki? – obraziła się staruszka. – Tu… tu… – dodała stukając się w piersi – tu każda tajemnica leży jak w grobie. A tym więcej tajemnica mego dziecka i tego szlachetnego człowieka.

Oboje byliśmy głęboko wzruszeni.

– Cóż – rzekłem po chwili, zabierając się do wyjścia – cóż, czy przypuściłby kto, że taka drobna rzecz jak lalka może przyczynić się do uszczęśliwienia dwojga ludzi?

– Jak to lalka?

– No, jakże?… Gdyby pani Stawska nie kupiła u nas lalki, nie byłoby procesu, Stach nie wzruszyłby się losem pani Heleny, pani Helena nie pokochałaby go, a więc i nie pobraliby się… Bo, ściśle rzeczy biorąc, jeżeli w Stachu zbudziło się jakieś gorętsze uczucie dla pani Stawskiej, to dopiero od owego procesu.

– Zbudziło się, powiadasz pan?…

– Bah! Czy to pani nie widziała, jak wczoraj szeptali na tej kanapie?… Wokulski dawno już nie był tak ożywiony, a nawet wzruszony jak wczoraj…

– Bóg cię zesłał, kochany panie Rzecki! – zawołała staruszka i na pożegnanie pocałowała mnie w głowę.

Dziś kontent jestem z siebie i choćbym nie chciał, muszę przyznać, że mam metternichowską głowę858. Jak to ja wpadłem na myśl zakochania Stacha w pani Helenie, jak ja to wszystko ułożyłem, ażeby im nie przeszkadzano!…

Bo dziś nie mam już najmniejszej wątpliwości, że i pani Stawska, i Wokulski wpadli w zastawioną na nich pułapkę. Ona w ciągu paru tygodni zmizerniała (ale jeszcze lepiej wyładniała, bestyjka!), a on formalnie traci głowę. Jeżeli tylko nie jest wieczorem u Łęckich, co zresztą trafia się nieczęsto, bo panna wciąż baluje, to zaraz chłopak sprowadza się do pani Stawskiej i siedzi tam choćby do północy. A jak się wtedy ożywia, jak jej opowiada historie o Syberii, o Moskwie, o Paryżu!… Wiem, bo choć nie bywam wieczorami, ażeby im nie przeszkadzać, to zaraz na drugi dzień wszystko opowiada mi pani Misiewiczowa, rozumie się pod największym sekretem.

Jedno mi się tylko nie podobało.

Dowiedziawszy się, że Wirski załazi czasem do naszych pań i, naturalnie, płoszy gruchającą parę, wybrałem się, ażeby go ostrzec.

Właśnie już ubrany wychodzę z domu, gdy wtem spotykam w sieni Wirskiego. Naturalnie, zawracam się, zapalam światło, pogadaliśmy trochę o polityce… Następnie zmieniam przedmiot rozmowy i zaczynam obcesowo:

– Chciałem też panu poufnie zakomunikować…

– Wiem już, wiem!… – on mówi śmiejąc się.

– Co pan wiesz?

– A że Wokulski kocha się w pani Stawskiej.

– Rany boskie! – wołam. – A panu kto powiedział?…

– No, przede wszystkim nie bój się pan zdradzenia sekretu – mówi on poważnie. – W naszym domu sekret to jak w studni…

– Ale kto panu powiedział?

– Mnie, widzisz pan, powiedziała żona, która dowiedziała się o tym od pani Kolerowej…

– A ona skąd?

– Pani Kolerowej powiedziała pani Radzińska, a pani Radzińskiej pod najświętszym słowem powierzyła tę tajemnicę pani Denowa, wiesz pan, ta przyjaciółka pani Misiewiczowej.

– Jakaż nieostrożna pani Misiewiczowa!…

– Ale! – mówił Wirski – cóż miała robić, nieboga, jeżeli Denowa wpadła na nią z góry, że Wokulski przesiaduje u nich do rana, że to jakieś nieczyste sprawy… Naturalnie, zatrwożona staruszka powiedziała jej, że tu nie chodzi o figle, ale o sakrament, i że może pobiorą się około świętego Jana.

Aż mnie głowa zabolała, ale cóż robić? Aj, te baby, te baby!…

– Cóż słychać na mieście? – pytam Wirskiego, ażeby raz skończyć kłopotliwą rozmowę.

– Awantury – mówi – awantury z baronową! Ale daj mi pan cygaro, bo to dwie duże historie.

Podałem mu cygaro, a on opowiedział rzeczy, które ostatecznie przekonały mnie, że źli prędzej czy później muszą być ukarani, dobrzy wynagrodzeni i że w najzakamienialszym sercu tli się przecież iskra sumienia.

– Dawnoś pan był u naszych dam? – zaczyna Wirski.

– Ze cztery… z pięć dni… – odparłem. – Pojmujesz pan, że nie chcę przeszkadzać Wokulskiemu, a… i panu radzę to samo. Młoda z młodym prędzej porozumie się aniżeli z nami, starymi.

– Za pozwoleniem! – przerywa Wirski. – Mężczyzna pięćdziesięcioletni nie jest starym; jest dopiero dojrzałym…

– Jak jabłko, które już spada.

– Masz pan rację; mężczyzna pięćdziesięcioletni jest bardzo skłonny do upadku. I gdyby nie żona i dzieci… Panie Ignacy!… panie Rzecki!… niech mnie diabli wezmą, jeżelibym się nie ścigał z młodymi. Ale panie, żonaty człowiek to kaleka: kobiety na niego nie patrzą, chociaż… panie Ignacy…

W tym miejscu oczy mu się zaiskrzyły i zrobił taką pantominę, że jeżeli jest naprawdę pobożnym, jutro powinien iść do spowiedzi.

Już to w ogóle uważam, że ze szlachtą jest tak: do nauki ani do handlu nie ma głowy, do roboty go nie napędzisz, ale do butelki, do wojaczki i do sprośności zawsze gotów, choćby nawet trumną zalatywał. Paskudniki!

– Wszystko to dobrze – mówię – panie Wirski, ale cóżeś mi pan miał opowiedzieć?

– Aha! właśnie o tym myślałem – mówi on, a dymi cygarem jak kocieł asfaltu. – Otóż tedy, pamiętasz pan tych studentów z naszej kamienicy, co mieszkali nad baronową?…

– Maleski, Patkiewicz i ten trzeci. Co nie miałbym pamiętać takich diabłów. Jowialne chłopaki!

– Bardzo, bardzo! – potwierdza Wirski. – Niech mnie Bóg skarze, jeżeli przy tych urwipołciach można było utrzymać młodą kucharkę dłużej jak osiem miesięcy. Panie Rzecki! mówię ci, że oni we trzech zaludniliby wszystkie ochrony… Ich tam, widać, w uniwersytecie uczą tego. Bo za moich czasów, na wsi, jeżeli ojciec mający młodego syna dał trzy, a cztery krowy na rok… fiu!… fiu!… to już zaraz obrażał się nawet ksiądz proboszcz, ażeby mu nie psuć owieczek. A ci, panie…

– Miałeś pan mówić o baronowej – wtrąciłem, bo nie lubię, jeżeli głupstwa trzymają się szpakowatej głowy.

– Właśnie… Otóż tedy… A najgorszy bestia to ten Patkiewicz, co trupa udaje. Jak zapadł wieczór, a ten pokraka wylazł na schody, to mówię ci, taki był pisk, jakby stado szczurów tamtędy przechodziło…

– Miałeś pan przecie o baronowej…

– Właśnie też… Otóż tedy, mości dobrodzieju… No i Maleskiemu nic nie brak!… Otóż tedy, jak panu wiadomo, baronowa uzyskała wyrok na chłopaków, ażeby się wyprowadzili ósmego. Tymczasem ci – ani weź… Ósmy, dziewiąty, dziesiąty… oni siedzą, a pani Krzeszowskiej rośnie wątróbka z irytacji. W końcu, naradziwszy się z tym swoim niby adwokatem i z Maruszewiczem, na dzień 15 lutego pchnęła im komornika z policją.

Drapie się tedy komornik z policją na trzecie piętro, stuk – puk! drzwi u chłopców zamknięte, ale ze środka pytają się: „Kto tam?” – „W imieniu prawa otwórzcie!” – mówi komornik. „Prawo prawem – mówią mu ze środka – ale my nie mamy klucza. Ktoś nas zamknął, pewnie pani baronowa.” – „Panowie żarty robicie z władzy – mówi komornik – a panowie wiecie, że powinniście się wyprowadzić.” – „Owszem – mówią ze środka – ale przecież dziurką od klucza nie wyjdziemy. Chybaby…”

Naturalnie, komornik wysyła stróża po ślusarza i czeka na schodach z policją. W jakie pół godziny przychodzi i ślusarz: otworzył ten zwyczajny zamek wytrychem, ale angielskiemu zatrzaskowi nie może dać rady. Kręci, wierci – na próżno… Dyma znowu po narzędzia, na co znowu schodzi mu z pół godziny, a tymczasem w podwórzu zbiegowisko, wrzask, a na drugim piętrze pani baronowa dostaje najstraszniejszych spazmów.

Komornik ciągle czeka na schodach, aż tu wpada do niego Maruszewicz. „Panie! – woła – zobacz no, co ci dokazują…” Komornik wybiega na dziedziniec i widzi taką scenę:

Okno na trzecim piętrze otwarte (miarkuj pan, w lutym!) i z owego okna lecą na podwórze: sienniki, kołdry, książki, trupie główki i tam dalej. Niedługo poczekawszy zjeżdża na sznurze kufer, a po nim – łóżko.

„No i cóż pan na to?” – woła Maruszewicz.

„Trzeba spisać protokół – mówi komornik. – Zresztą wyprowadzają się, więc może nie warto im przeszkadzać.”

Wtem – nowa szopka. W otwartym oknie na trzecim piętrze ukazuje się krzesło, na krześle siada Patkiewicz, dwaj koledzy spychają go i – mój Patkiewicz jedzie z krzesłem na sznurach na dół!… To już i komornika zemdliło, a jeden stójkowy przeżegnał się.

„Kark skręci – mówią baby. – Jezus Maria! ratuj duszę jego…” Maruszewicz, jako człowiek nerwowy, uciekł do pani Krzeszowskiej, a tymczasem krzesełko z Patkiewiczem zatrzymuje się na wysokości drugiego piętra, przy oknie baronowej.

„Skończcież, panowie, z tymi żartami!” – woła komornik do dwu kolegów Patkiewicza, którzy go spuszczali.

„Ale ba! kiedy nam się sznur zerwał…” – mówią tamci.

„Ratuj się, Patkiewicz!” – woła z góry Maleski.

Na dziedzińcu awantura. Baby (ile, że niejedna mocno interesowała się zdrowiem Patkiewicza) zaczynają wrzeszczeć, stójkowi osłupieli, a komornik zupełnie stracił głowę.

 

„Stań pan na gzymsie!… Bij w okno…” – woła do Patkiewicza.

Memu Patkiewiczowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zaczyna tedy pukać do okna baronowej tak, że sam Maruszewicz nie tylko mu otworzył lufcik, ale jeszcze własnoręcznie wciągnął chłopa do pokoju.

Nawet baronowa przybiegła zatrwożona i mówi do Patkiewicza:

„Boże miłosierny! potrzebne też to panu takie figle?”

„Inaczej nie miałbym przyjemności pożegnać szanownej pani” – odpowiada Patkiewicz i słyszę, pokazał jej takiego nieboszczyka, że baba runęła na wznak na podłogę wołając:

„Nie ma mnie kto bronić!… Nie ma już mężczyzn!… Mężczyzny!… Mężczyzny!…”

Krzyczała tak głośno, że ją było słychać na całym dziedzińcu, i nawet komornik bardzo opacznie wytłomaczył sobie jej wołania, bo powiedział do stójkowych:

„Ot, w jaką chorobę wpadła biedna kobieta!… Trudno, już ze dwa lata jest w separacji z mężem.”

Patkiewicz, jako medyk, pomacawszy puls baronowej, kazał jej zadać waleriany i najspokojniej wyszedł. A tymczasem w ich lokalu ślusarz wziął się do odbijania angielskiego zatrzasku. Kiedy już skończył swoją czynność i dobrze drzwi pokaleczył, Maleski nagle przypomniał sobie, że oba klucze: od zamku i zatrzasku – ma w kieszeni.

Ledwie baronowa doszła do przytomności, zaraz ów adwokat począł ją namawiać, ażeby wytoczyła proces i Patkiewiczowi, i Maleskiemu. Ale baba jest już tak zrażona do procesów, że tylko zwymyślała swego doradcę i przysięgła, iż od tej pory żadnemu studentowi nie wynajmie lokalu, choćby na wieki miał stać pustkami.

Potem, jak mi mówiono, z wielkim płaczem zaczęła namawiać Maruszewicza, ażeby on nakłonił barona do przeproszenia jej i do sprowadzenia się do niej.

„Ja wiem – szlochała – że on już nie ma ani grosza, że za mieszkanie nie płaci i nawet ze swoim lokajem jada na kredyt. Mimo to, wszystko mu zapomnę i popłacę długi, byle nawrócił się i sprowadził do domu. Bez mężczyzny nie mogę rządzić takim domem… umrę tu w ciągu roku…”

W tym widzę karę boską – zakończył Wirski odmuchując cygaro. – A narzędziem tej kary będzie baron…

– A druga historia? – spytałem.

– Druga jest krótsza, ale za to ciekawsza. Wyobraź pan sobie, że baronowa, baronowa Krzeszowska, złożyła wczoraj wizytę pani Stawskiej…

– Oj, do licha… – szepnąłem. – To zły znak…

– Wcale nie – rzekł Wirski. – Baronowa przyszła do pani Stawskiej, spłakała się, dostała spazmów i prosiła obie damy prawie na klęczkach, ażeby jej zapomniały ów proces o lalkę, bo inaczej nie będzie mieć spokoju do końca życia.

– I one obiecały zapomnieć?

– Nie tylko obiecały, ale jeszcze ucałowały ją i nawet przyrzekły wyjednać jej przebaczenie u Wokulskiego, o którym baronowa odzywa się z wielkimi pochwałami…

– Oj, do diabła!… – zawołałem. – Po cóż one z nią rozmawiały o Wokulskim?… Gotowe nieszczęście…

– Ale, co pan mówisz! – reflektował mnie Wirski. – To kobieta skruszona, żałuje za grzechy i niezawodnie poprawi się.

Była już północ, więc sobie poszedł. Nie zatrzymywałem go, bo mnie trochę zraził swą wiarą w skruchę baronowej. Ha! zresztą kto ją tam wie, może się i naprawdę nawróciła?…

Postscriptum. Byłem pewny, że MacMahonowi uda się zrobić zamach na rzecz małego Napoleonka. Tymczasem dziś dowiaduję się, że MacMahon upadł, prezydentem rzeczypospolitej został mieszczanin Grévy859, a mały Napoleonek pojechał na wojnę, do jakiegoś Natalu860 do Afryki.

Trudna rada – niech się chłopak uczy wojować. Za jakie pół roku wróci okryty sławą, tak że go sami Francuzi gwałtem zaczną ciągnąć do siebie, a my tymczasem – ożenimy Stacha z panią Heleną.

O, bo ja, kiedy uwezmę się na co, to mam metternichowskie sposoby i rozumiem naturalny bieg rzeczy.

Niech więc żyje Francja z Napoleonidami, a Wokulski z panią Stawską!…

856famulus – pogardliwie: służący. [przypis redakcyjny]
857naczelnik powiatu – zwierzchnik administracyjny powiatu w zaborze rosyjskim. [przypis redakcyjny]
858metternichowska głowa – Metternich Klemens Lothar (1773–1859) austriacki mąż stanu – minister spraw zagranicznych do 1809 r., a od r. 1809 kanclerz monarchii zasłynął jako wytrawny i przebiegły polityk. [przypis redakcyjny]
859MacMahon upadł, prezydentem rzeczypospolitej został… Grévy… – w wyborach do senatu francuskiego (5 stycznia 1879 r.) odnieśli zwycięstwo republikanie. Na skutek konfliktu z republikańską większością dotychczasowy prezydent MacMahon podał się do dymisji. 30 stycznia prezydentem został wybrany umiarkowany republikanin Jules Grévy. [przypis redakcyjny]
860mały Napoleonek pojechał na wojnę do… Natalu… – Natal: port w kraju tejże nazwy w południowo–wschodniej Afryce (posiadłość brytyjska). 27 lutego 1879 Napoleon IV wyjechał do Natalu, ażeby jako ochotnik wziąć udział w walkach Anglików z Zulusami. [przypis redakcyjny]

Inne książki tego autora