Za darmo

Faraon, tom pierwszy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XI

Skończył się miesiąc Tot i zaczynał miesiąc Paofi, druga połowa lipca. Woda Nilu z zielonawej zrobiła się białą, a potem czerwoną i wciąż przybierała. Królewski wodowskaz w Memfisie był zapełniony prawie na wysokość dwu ludzi, a Nil rósł co dzień na dwie pięści. Najniższe grunta były zalane, z wyższych spiesznie zbierano len, winogrona i pewien rodzaj bawełny. Gdzie z rana było jeszcze sucho, tam ku wieczorowi pluskały fale.

Zdawało się, że gwałtowny, choć niewidzialny wicher dmie w głębi rzeki. Orze na niej szerokie zagony, wypełnia pianą bruzdy, potem na chwilę wygładza powierzchnię wody, a po chwili skręca ją w przepaściste wiry.

Znowu orze, znowu wygładza, skręca, napędza nowe góry wody, nowe smugi pian i wciąż podnosi szeleszczącą rzekę, wciąż zdobywa nowe płaty ziemi. Niekiedy woda dosięgnąwszy pewnej granicy, przekracza ją, w oka mgnieniu wlewa się w nizinę i tworzy błyszczące jeziorko tam, gdzie przed chwilą rozsypywały się w proch zwiędłe trawy.

Choć przybór dosięgnął ledwie trzeciej części swej miary, już całe wybrzeże było zalane. Co godzinę jakiś folwarczek na wzgórzu robił się podobnym do wyspy, z początku odgraniczonej od innych tylko wąskim kanałem, który stopniowo rozszerzał się i coraz bardziej odcinał domostwo od sąsiadów. Nieraz, kto wyszedł do pracy piechotą, wracał czółnem.

Łódek i tratew ukazywało się na Nilu coraz więcej. Z jednych łapano ryby w sieci, na innych przewożono zbiory do stodół albo ryczące bydło do obór, na innych odwiedzano znajomych, ażeby wśród śmiechu i krzyku zawiadomić ich (na co patrzyli wszyscy), że Nil przybiera. Niekiedy łodzie, skupione jak stado kaczek, rozbiegały się na wszystkie strony przed szeroką tratwą, która z Górnego Egiptu niosła w dół olbrzymie bryły kamienne, wyrąbane w nadbrzeżnych kopalniach.

W powietrzu, jak ucho sięgło, rozlegał się szelest przybierającej wody, krzyk spłoszonego ptactwa i wesołe śpiewy ludzkie. Nil przybiera, będzie dużo chleba!

Przez cały ten miesiąc toczyło się śledztwo w sprawie napadu na dom następcy tronu. Każdego ranka łódź z urzędnikami i milicją przybijała do jakiegoś folwarku. Odrywano ludzi od pracy, zasypywano ich podstępnymi pytaniami, bito kijem. Ku wieczorowi zaś wracały do Memfisu dwie łódki: jedna niosła urzędników, druga więźniów.

Tym sposobem wyłowiono kilkuset przestępców, z których połowa nie wiedziała o niczym, połowie zaś groziło więzienie lub kilka lat pracy w kamieniołomach. Niczego jednak nie dowiedziano się ani o przewódcach napadu, ani o owym kapłanie, który skłonił lud do rozejścia.

W księciu Ramzesie kojarzyły się niezwykle sprzeczne przymioty. Był on gwałtowny jak lew i uparty jak wół. Obok tego miał wielki rozum i głębokie poczucie sprawiedliwości.

Widząc, że śledztwo prowadzone przez urzędników nie wydaje rezultatu, książę pewnego dnia sam popłynął do Memfisu i kazał sobie otworzyć więzienie.

Było ono zbudowane na wzgórzu, otoczone wysokim murem i składało się z wielkiej liczby budynków kamiennych, ceglanych i drewnianych. Budowle te po większej części były tylko wejściami lub mieszkaniami dozorców. Więźniowie zaś mieścili się w podziemnych jaskiniach wykutych w wapiennej skale.

Kiedy następca przekroczył bramę, spostrzegł gromadkę kobiet, które myły i karmiły jakiegoś więźnia. Nagi ten człowiek, podobny do szkieletu, siedział na ziemi, trzymając ręce i nogi w czterech otworach kwadratowej deski, która zastępowała kajdany.

– Dawno ten człowiek tak cierpi? – zapytał książę.

– Dwa miesiące – odparł nadzorca.

– A długo jeszcze ma siedzieć?

– Miesiąc.

– Cóż on zrobił?

– Zelżył urzędnika zbierającego podatki.

Książę odwrócił się i ujrzał drugą gromadę, złożoną z kobiet i dzieci. Między nimi był stary człowiek.

– Czy to są więźniowie?

– Nie, najdostojniejszy panie. To jest rodzina oczekująca na zwłoki przestępcy, który ma być uduszony… O, już prowadzą go do izby… – mówił nadzorca.

Po czym zwróciwszy się do gromadki rzekł:

– Bądźcie jeszcze chwilkę cierpliwi, kochani ludzie, zaraz dostaniecie ciało.

– Bardzo dziękujemy ci, zacny panie – odparł stary człowiek, zapewne ojciec delikwenta. – Wyszliśmy z domu wczoraj wieczór, len został nam w polu, a tu rzeka przybiera!…

Książę pobladł i zatrzymał się.

– Wiesz – zwrócił się do nadzorcy – że mam prawo łaski?

– Tak, erpatre – odpowiedział nadzorca, kłaniając się, a potem dodał: – Według praw, na pamiątkę twojej bytności w tym miejscu, synu słońca, dobrze prowadzący się, a skazani za obrazę religii lub państwa powinni otrzymać ulgi. Spis tych ludzi będzie złożony u stóp waszych w ciągu miesiąca.

– A ten, którego mają w tej chwili dusić, czy nie ma prawa korzystać z mojej łaski?

Nadzorca rozłożył ręce i pochylił się w milczeniu.

Ruszyli z miejsca i przeszli kilka dziedzińców. W drewnianych klatkach, na gołej ziemi, roili się w ciasnocie przestępcy skazani na więzienie. W jednym budynku rozlegały się straszne krzyki: bito dla wydobycia zeznań.

– Chcę zobaczyć oskarżonych o napad na mój dom – rzekł głęboko wzruszony następca.

– Jest ich z górą trzystu – odparł nadzorca.

– Wybierzcie, zdaniem waszym, najwinniejszych i wypytajcie ich w mojej obecności. Nie chcę jednak, ażeby mnie poznali.

Otworzono następcy tronu izbę, w której prowadził czynności urzędnik śledczy. Książę kazał mu zająć zwykłe miejsce, a sam usiadł za słupem.

Niebawem zaczęli ukazywać się pojedynczo oskarżeni. Wszyscy byli chudzi; porosły im duże włosy i brody, a oczy miały wyraz spokojnego obłąkania.

– Dutmoze – rzekł urzędnik – opowiedz, jak to napadliście na dom najdostojniejszego erpatre.

– Powiem prawdę, jak na sądzie Ozyrysa. Było to wieczorem tego dnia, kiedy Nil miał zacząć przybór. Moja żona mówi do mnie: „Chodź, ojcze, pójdziemy na górę, skąd prędzej można zobaczyć sygnał w Memfisie.” Więc poszliśmy na górę, skąd łatwiej można zobaczyć sygnał w Memfisie. Wtedy do mojej żony zbliżył się jakiś żołnierz i mówi: „Pójdź ze mną w ten ogród, to znajdziemy winogron albo i co jeszcze.” Więc moja żona poszła w ogród z owym żołnierzem, a ja wpadłem w wielki gniew i zaglądałem do nich przez mur. Czy jednak rzucali kamienie do domu księcia, powiedzieć nie mogę, gdyż z powodu drzew i ciemności nic nie widziałem.

– A jakże mogłeś puścić żonę z żołnierzem? – spytał urzędnik.

– Za pozwoleniem waszej dostojności, a cóż ja miałem zrobić? Przeciem ja tylko chłop, a on wojownik i żołnierz jego świątobliwości…

– A kapłana widziałeś, który do was przemawiał?

– To nie był kapłan – odparł chłop z przekonaniem. – To musiał być sam bóg Num96, bo wyszedł z pnia figowego i miał baranią głowę.

– A widziałeś, że miał baranią głowę?

– Za pozwoleniem, dobrze nie pamiętam, czy ja sam widziałem, czy tak mówili ludzie. Oczy zasłaniała mi troska o moją żonę.

– Kamienie rzucałeś do ogrodu?

– Po cóż bym rzucał, panie życia i śmierci? Gdybym trafił żonę, sobie zrobiłbym niepokój na cały tydzień, a gdyby żołnierza, dostałbym pięścią w brzuch, ażby mi język wylazł. Przeciem ja tylko chłop, a on wojownik wiecznie żyjącego pana naszego.

Następca wychylił się spoza kolumny. Odprowadzono Dutmoze, a wprowadzono Anupa. Był to chłop niski, na plecach miał jasne blizny od kijów.

– Powiedz, Anupa – zaczął znowu urzędnik – jak to było z tym napadem na ogród następcy tronu?

– Oko słońca – odparł chłop – naczynie mądrości, ty wiesz najlepiej, że ja napadu nie robiłem. Tylko przyszedł do mnie sąsiad i mówi: „Anupa, chodź na górę, bo Nil przybiera.” A ja mówię: czy aby przybiera? A on mówi: „Jesteś głupszy od osła, bo przecież osioł usłyszałby muzykę na górze, a ty nie słyszysz.” Ja zaś odpowiadam: głupi jestem, bom się pisać nie uczył, ale za pozwoleniem, co innego jest muzyka, a co innego przybór. A on na to: „Gdyby nie było przyboru, ludzie nie mieliby z czego cieszyć się, grać i śpiewać.” Więc poszliśmy, mówię waszej sprawiedliwości, na górę, a tam już muzykę rozpędzili i ciskają w ogród kamienie…

– Kto ciskał?

– Nie mogłem zmiarkować. Ludzie ci nie wyglądali na chłopów; prędzej na nieczystych paraszytów, którzy rozpruwają zmarłych do balsamowania.

– A kapłana widziałeś?

– Za pozwoleniem waszej czujności, to nie był kapłan, ale chyba jakiś duch, który pilnuje domu księcia następcy (oby żył wiecznie!…).

– Dlaczego duch?

– Bo czasami tom go widział, a czasem gdzieś mi się podziewał.

– Może go ludzie zasłaniali?

– Z pewnością, że go czasem ludzie zasłaniali. Ale za to raz był wyższy, a inny raz niższy.

– Może właził na pagórek i złaził z niego?

– Bez zawodu musiał włazić i złazić, ale może wydłużał się i skracał, gdyż był to wielki cudotwórca. Ledwie rzekł: „Zaraz Nil przybierze” – i wnet Nil zaczął przybierać.

– A kamienie rzucałeś, Anupa?

– Gdzież bym śmiał rzucać kamienie w ogród następcy tronu?… Przecie ja prosty chłop i ręka uschłaby mi po łokieć za takie świętokradztwo.

Książę kazał przerwać śledztwo. A gdy wyprowadzono oskarżonych, odezwał się do urzędnika:

– Więc ci ludzie należą do najwinniejszych?

– Rzekłeś, panie – odparł urzędnik.

– W takim razie jeszcze dzisiaj trzeba uwolnić wszystkich. Ludzie nie mogą być więzieni za to, że chcieli przekonać się, czy święty Nil przybiera lub że słuchali muzyki.

 

– Najwyższa mądrość mówi przez twoje usta, erpatre – rzekł urzędnik. – Kazano mi znaleźć najwinniejszych, więc wybrałem tych, jakich znalazłem. Ale nie w mojej mocy jest powrócić im wolność.

– Dlaczego?

– Spojrzyj, najdostojniejszy, na tą skrzynię. Jest ona pełna papirusów, na których spisano akta sprawy. Sędzia z Memfisu co dzień otrzymuje raporty o jej przebiegu i donosi jego świątobliwości. W cóż obróciłaby się praca tylu uczonych pisarzy i wielkich mężów, gdyby oskarżonych uwolnić?

– Ależ oni są niewinni! – zawołał książę.

– Napad był, a więc było przestępstwo. Gdzie jest przestępstwo, muszą być przestępcy, a kto raz dostał się w ręce władzy i jest opisany w aktach, nie może odejść bez jakiegoś rezultatu. W szynku człowiek pije i płaci; na jarmarku coś sprzedaje i otrzymuje; w polu sieje i zbiera; w grobach dostaje błogosławieństwa od zmarłych przodków. Jakim więc sposobem ktoś, przyszedłszy do sądu, wróciłby z niczym jak podróżny, który zatrzymuje się w połowie swej drogi i zwraca stopy do domu, nie osiągnąwszy celu?

– Mądrze mówisz – odparł następca. – Powiedz mi jednak, czy i jego świątobliwość nie miałby prawa uwolnić tych ludzi?

Urzędnik złożył ręce na krzyż i schylił głowę.

– On, równy bogom, wszystko, co chce, uczynić może: uwolnić oskarżonych, nawet skazanych, a nawet zniszczyć akta sprawy, co spełnione przez zwykłego człowieka byłoby świętokradztwem.

Książę pożegnał urzędnika i polecił nadzorcy, ażeby na jego koszt lepiej karmiono oskarżonych o napad. Następnie, rozdrażniony, popłynął na drugą stronę ciągle rozszerzającej się rzeki, do pałacu, ażeby prosić faraona o umorzenie nieszczęsnej sprawy.

Tego jednak dnia jego świątobliwość miał dużo ceremonii religijnych i naradę z ministrami, więc następca nie mógł się z nim widzieć. Wówczas książę udał się do wielkiego pisarza, który po ministrze wojny najbardziej znaczył we dworze. Stary ten urzędnik, kapłan jednej ze świątyń w Memfis, przyjął księcia grzecznie, ale zimno, a wysłuchawszy go, odparł:

– Dziwno mi, że wasza dostojność podobnymi sprawami chcesz niepokoić naszego pana. Jest to to samo, co gdybyś prosił o nietępienie szarańczy, która spadła na pole.

– Ależ to są ludzie niewinni!…

– My, dostojny panie, wiedzieć o tym nie możemy, gdyż o winie lub niewinności rozstrzyga prawo i sąd. Jedno dla mnie jest pewnym, że państwo nie może ścierpieć, ażeby wpadano do czyjegoś ogrodu, a tym bardziej, ażeby podnoszono rękę na własność następcy tronu.

– Sprawiedliwie mówisz, ale – gdzież są winni?… – spytał książę.

– Gdzie nie ma winnych, muszą być przynajmniej ukarani. Nie wina, ale kara następująca po zbrodni uczy innych, że tego spełniać nie wolno.

– Widzę – przerwał następca – że wasza dostojność nie poprzesz mojej prośby u jego świątobliwości.

– Mądrość płynie z ust twoich, erpatre – odpowiedział dygnitarz. – Nigdy nie potrafię udzielać panu memu rady, która powagę władzy naraziłaby na szwank…

Książę wrócił do siebie zbolały i zdumiony. Czuł, że kilkuset ludziom dzieje się krzywda, i widział, że ratować ich nie może. Jak nie potrafiłby wydobyć człowieka, na którego upadł obelisk albo kolumna świątyni.

„Za słabe są moje ręce do podniesienia tego gmachu” – myślał książę z uciskiem w duszy. Pierwszy raz uczuł, że od jego woli jest jakaś nieskończenie większa siła: interes państwa, który uznaje nawet wszechmocny faraon, a przed którym ugiąć się musi on, następca!

Zapadła noc. Ramzes nie kazał97 służbie nikogo przyjmować i samotny chodził po tarasie swojej willi, dumając:

„Straszna rzecz!… Tam rozstąpiły się przede mną niezwyciężone pułki Nitagera, a tu – nadzorca więzienia, urzędnik śledczy i wielki pisarz zabiegają mi drogę… Czymże oni są?… Nędznymi sługami mojego ojca (oby żył wiecznie!), który każdej chwili może ich strącić do rzędu niewolników i zesłać w kamieniołomy. Ale dlaczego ojciec mój nie miałby ułaskawić niewinnych?… Państwo tak chce!… I cóż to jest państwo?… Co ono jada, gdzie sypia, gdzie jego ręce i miecz, którego się wszyscy boją?…”

Spojrzał w ogród i między drzewami, na szczycie wzgórza, zobaczył dwie olbrzymie sylwetki pylonów, na których płonęły kagańce straży. Przyszło mu na myśl, że ta straż nigdy nie śpi i że pylony nigdy nie jedzą, a jednak są. Odwieczne pylony, potężne jak mocarz, który je wznosił, Ramzes Wielki.

Poruszyć te gmachy i setki im podobnych; zmylić tą straż i tysiące innych, które czuwają nad bezpieczeństwem Egiptu; okazać nieposłuszeństwo prawom, które pozostawił Ramzes Wielki i inni, jeszcze więksi przed nim mocarze, a które dwadzieścia dynastii uświęciło swoim poszanowaniem…

W duszy księcia, pierwszy raz w życiu, poczęło zarysowywać się jakieś niejasne, ale olbrzymie pojęcie – państwa. Państwo jest to coś wspanialszego od świątyni w Tebach, coś większego od piramidy Cheopsa, coś dawniejszego od podziemi Sfinksa, coś trwalszego od granitu. W tym niezmiernym, choć niewidzialnym gmachu ludzie są jako mrówki w szczelinie skalnej, a faraon jak podróżny architekt, który ledwie zdąży osadzić jeden głaz w ścianie i już odchodzi. A ściany rosną od pokolenia do pokolenia i budowa trwa dalej.

Jeszcze nigdy on, syn królewski, nie czuł tak swojej małości jak w tej chwili, kiedy jego wzrok wśród nocy błądził ponad Nilem, między pylonami zamku faraona i niewyraźnymi, lecz przepotężnymi sylwetkami memfijskich świątyń.

Wtem, spomiędzy drzew, których konary dotykały tarasu, odezwał się głos:

– Znam twoją troskę i błogosławię cię. Sąd nie uwolni oskarżonych chłopów. Ale sprawa ich może upaść i wrócą w pokoju do swych domów, jeżeli dozorca twego folwarku nie będzie popierał skargi o napad.

– Więc to mój dozorca podał skargę?… – spytał zdziwiony książę.

– Prawdę rzekłeś. On podał ją w twoim imieniu. Ale jeżeli nie przyjdzie na sąd, nie będzie pokrzywdzonego; a gdzie nie ma pokrzywdzonego, nie ma przestępstwa.

Krzaki zaszeleściły.

– Stójże! – zawołał Ramzes. – Kto jesteś?…

Nikt nie odpowiedział. Tylko zdawało się księciu, że w smudze światła pochodni, palącej się na pierwszym piętrze, mignęła naga głowa i skóra pantery.

– Kapłan?… – szepnął następca. – Dlaczego on kryje się?…

Lecz w tej chwili przyszło mu na myśl, że ów kapłan mógłby ciężko odpowiadać za udzielanie rad tamujących wymiar sprawiedliwości.

Rozdział XII

Większą część nocy Ramzes przepędził w gorączkowych marzeniach. Raz ukazywało mu się widmo państwa jako niezmierny labirynt o potężnych ścianach, których nie można przebić. To znowu widział cień kapłana, którego jedno mądre zdanie wskazało mu sposób wydobycia się z labiryntu. I otóż najniespodziewaniej wystąpiły przed nim dwie potęgi: interes państwowy, którego dotychczas nie odczuwał, choć był następcą tronu, i – kapłaństwo, które chciał zetrzeć i uczynić swoim sługą.

Była to ciężka noc. Książę przewracał się na łożu i zadawał sobie pytanie: czy on nie był ślepym i czy dopiero dzisiaj nie odzyskał wzroku, ażeby przekonać się o swoim nierozsądku i nicestwie98? Jakże inaczej przedstawiały mu się w tych godzinach przestrogi matki, powściągliwość ojca w wypowiadaniu najwyższej woli, a nawet surowe postępowanie ministra Herhora?

„Państwo i kapłaństwo!…” – w półśnie powtarzał książę oblany zimnym potem.

Tylko bogowie niebiescy wiedzą, co by nastąpiło, gdyby miały czas rozwinąć się i dojrzeć myśli, jakie tej nocy zakiełkowały w duszy księcia. Może, zostawszy faraonem, należałby do najszczęśliwszych i najdłużej panujących władców? Może imię jego, ryte w podziemnych i nadziemnych świątyniach, przeszłoby do potomności, otoczone najwyższą chwałą? Może on i jego dynastia nie straciliby tronu, a Egipt uniknął wielkiego wstrząśnienia w najgorszych dla siebie czasach?

Ale jasność dzienna rozproszyła mary krążące nad rozpaloną głową księcia, a dni następne bardzo zmieniły jego pojęcia o nieugiętości państwowych interesów.

Pobyt księcia w więzieniu nie pozostał bez następstw dla oskarżonych. Urzędnik śledczy natychmiast zdał raport najwyższemu sędziemu, sędzia powtórnie przejrzał sprawę, sam zbadał kilku obwinionych i w ciągu paru dni uwolnił większą ich część, a resztę jak najprędzej oddał pod sąd.

Gdy zaś, w imieniu poszkodowanego na własności księcia, nie zjawił się oskarżyciel, pomimo wywoływań go w sali sądowej i na rynku, sprawa o napad upadła i resztę oskarżonych wypuszczono.

Wprawdzie jeden z sędziów zrobił uwagę, że wedle prawa dozorca książęcego folwarku powinien mieć proces o fałszywą skargę i w razie dowiedzenia mu ponieść taką karę, jaka groziła oskarżonym. Kwestię tę jednak pominięto milczeniem.

Dozorca folwarku usunął się z oczu sądowi, wysłany przez następcę do nomesu Takens, a niebawem znikła gdzieś cała skrzynia aktów sprawy o napad.

Dowiedziawszy się o tym, książę Ramzes poszedł do wielkiego pisarza i z uśmiechem zapytał:

– Cóż, dostojny panie, niewinni zostali uwolnieni, akta ich w świętokradzki sposób zniszczone i mimo to powaga władzy nie naraziła się na szwank?

– Mój książę – odparł ze zwykłym chłodem wielki pisarz – nie rozumiałem, że jedną ręką podajesz skargi, a drugą chcesz je usunąć. Wasza dostojność byłeś obrażonym przez motłoch, więc naszą rzeczą było ukarać go. Jeżeli jednak ty przebaczyłeś, państwo nie ma nic do dodania.

– Państwo!… państwo!… – powtarzał książę. – Państwo to my – dodał, przymrużając oczy.

– Tak, państwo to faraon i… jego najwierniejsi słudzy – odpowiedział pisarz.

Dosyć było tej rozmowy z tak wysokim dostojnikiem, ażeby w duszy następcy zatrzeć budzące się a potężne, choć jeszcze niejasne pojęcie o znaczeniu „państwa”. Więc państwo nie jest odwiecznym i niewzruszonym gmachem, do którego po jednym kamieniu chwały dodawać powinni faraonowie, ale jest raczej kupą piasku, którą każdy władca przesypuje, jak mu się podoba. W państwie nie ma tych ciasnych drzwi, zwanych prawami, w których przejściu każdy musi uchylić głowę, kimkolwiek jest: chłopem czy następcą tronu. W tym gmachu są rozmaite wejścia i wyjścia: wąskie dla małych i słabych, bardzo obszerne, a nawet wygodne dla silnych.

„Jeżeli tak jest – zakiełkowała nowa myśl w księciu – to ja zrobię porządek, jaki mnie się podoba!…”

W tej samej chwili przypomniał sobie dwu ludzi: oswobodzonego Murzyna, który nie czekając na rozkaz, był gotów oddać życie za własność księcia, i – nieznajomego kapłana.

„Gdybym miał więcej podobnych im, wola moja znaczyłaby w Egipcie i za Egiptem!…” – rzekł do siebie i poczuł niepokonaną chęć odnalezienia owego kapłana.

Był on prawdopodobnie i tym samym, który powstrzymał tłum od napadu na dom księcia. Z jednej strony doskonale znał prawo, z drugiej – umiał kierować tłumami.

– Nieoceniony człowiek!… Muszę go mieć…

Od tej pory książę, w czółenku prowadzonym przez jednego wioślarza, zaczął zwiedzać chaty w bliskości swego folwarku. Ubrany w tunikę i wielką perukę, z kijem w ręku, na którym była wycięta miara, książę wyglądał jak inżynier śledzący przybór Nilu.

Chłopi chętnie udzielali mu wszelkich objaśnień, dotyczących zmian kształtu gruntów skutkiem wylewu, a zarazem prosili, aby rząd wymyślił jakieś łatwiejsze sposoby czerpania wody aniżeli żuraw z wiadrem. Opowiadali też o napadzie na folwark następcy tronu i o tym, że nie znają ludzi, którzy rzucali kamienie. Wreszcie przypominali sobie kapłana, co tak szczęśliwie usunął zbiegowisko; ale kto by on był? nie wiedzieli.

– Jest tu – mówił pewien chłop – w naszej okolicy kapłan, który kuruje na oczy, jest taki, co goi rany i składa złamane ręce i nogi. Jest paru kapłanów, którzy uczą pisać i czytać; jest, co gra na podwójnym flecie, i nawet ładnie gra. Ale tamten, który objawił się w ogrodzie następcy tronu, nie jest żadnym z nich, i oni sami nic o nim nie wiedzą. Z pewnością musiał to być bożek Num albo jakiś duch czuwający nad księciem, który oby żył wiecznie i zawsze miał apetyt.

„A może to naprawdę jaki duch!…” – pomyślał Ramzes. W Egipcie zawsze łatwiej o złe czy dobre duchy aniżeli o deszcz.

 

Woda Nilu z czerwonej zrobiła się brunatną, a w sierpniu, w miesiącu Hator, dosięgnęła połowy swej wysokości. W nadbrzeżnych tamach otworzono śluzy i woda gwałtownie zaczęła wypełniać kanały tudzież olbrzymie jezioro sztuczne, Moeris, w prowincji Fajum słynącej z pięknych róż. Egipt Dolny przedstawiał jakby odnogę morską, gęsto zasianą pagórkami, na nich ogrodami i domami. Komunikacja lądowa całkiem ustała, a łódek na wodzie krążyło takie mnóstwo: białych, żółtych, czerwonych i ciemnych, że wyglądały jak liście w jesieni. Na najwyższych punktach kraju kończono zbierać pewien rodzaj bawełny i po raz drugi kosić koniczynę, a zaczynano zrywać owoce tamaryndowe i oliwki.

Pewnego dnia, płynąc wzdłuż zalanych folwarków, książę spostrzegł ruch niezwykły. Na jednej z czasowych wysepek rozlegał się między drzewami głośny krzyk kobiet.

„Zapewne ktoś umarł…” – pomyślał książę.

Od drugiej wyspy na paru czółenkach odpływały zapasy zboża i kilka sztuk bydła, a ludzie stojący pod gospodarskimi budynkami grozili i złorzeczyli ludziom w łódkach.

„Jakiś spór sąsiedzki…” – rzekł do siebie następca.

W kilku dalszych folwarkach było spokojnie, a mieszkańcy, zamiast pracować albo śpiewać, siedzieli na ziemi, milcząc.

„Musieli skończyć robotę i odpoczywają.”

Za to od innej wysepki odbiło czółno z kilkorgiem płaczących dzieci, a jakaś kobieta wszedłszy po pas w wodę wygrażała pięściami.

„Wiozą dzieci do szkoły” – myślał Ramzes. Wypadki te jednak poczęły go interesować.

Na sąsiedniej wyspie znowu rozlegał się krzyk. Książę przysłonił ręką oczy i zobaczył leżącego na ziemi człowieka, którego bił kijem Murzyn.

– Cóż się tu dzieje?… – zapytał Ramzes wioślarza.

– Czyliż nie widzicie, panie, że biją nędznego chłopa?… – odparł przewoźnik, śmiejąc się. – Musiał coś zbroić, więc chodzi mu ból po kościach.

– A cóż ty jesteś?

– Ja?… – odparł z pychą wioślarz. – Ja jestem wolny rybak. I bylem oddał, co należy, z połowu do jego świątobliwości, mogę pływać po całym Nilu, od pierwszej katarakty do morza. Rybak jest jak ryba albo dzika gęś, a chłop jak drzewo: karmi panów swoimi owocami i nigdzie nie może uciec, tylko skrzypi, gdy na nim dozorcy psują korę.

O ho! ho!… spojrzyjcie no tam… – zawołał znowu zadowolony rybak. – Hej!… ojciec!… a nie wypijaj wszystkiej wody, bo będzie nieurodzaj…

Wesoły ten wykrzyknik odnosił się do grupy osób spełniających bardzo oryginalną czynność. Kilku ludzi gołych trzymało za nogi innego człowieka i nurzało mu w wodzie głowę po szyję, po piersi, wreszcie po pas. Obok stał jegomość z laską, ubrany w poplamioną tunikę i perukę z baraniej skóry. Nieco dalej krzyczała wniebogłosy kobieta, którą za ręce trzymali ludzie.

Bicie kijem było tak upowszechnione w szczęśliwym państwie faraonów jak jedzenie i spanie. Bito dzieci i dorosłych, chłopów, rzemieślników, żołnierzy, oficerów i urzędników. Kto żył, dostawał kije, z wyjątkiem kapłanów i najwyższych dostojników, bo tych już nie miał kto bić. Książę więc dość spokojnie patrzył na chłopa bitego kijem; ale zastanowił go chłop nurzany w wodzie.

– Ho! ho!… – śmiał się tymczasem wioślarz – a to go poją!… Zgrubieje tak, że żona będzie musiała nadsztukować mu opaskę.

Książę kazał przybić do brzegu. Tymczasem chłopa wydobyto z rzeki, pozwolono mu wykaszlać wodę i znowu schwycono go za nogi, pomimo nieczłowieczych wrzasków żony, która zaczęła kąsać ludzi trzymających ją.

– Stój! – krzyknął książę do oprawców, którzy ciągnęli chłopa.

– Czyńcie waszą powinność! – zawołał przez nos jegomość w baraniej peruce. – Kto jesteś, zuchwalcze, który ośmie…

W tej chwili książę zwalił go przez łeb swoją miarą, która na szczęście była lekka. Mimo to właściciel poplamionej tuniki aż usiadł na ziemi, a obmacawszy perukę i głowę, spojrzał na napastnika zamglonymi oczyma.

– Odgaduję – rzekł naturalnym głosem – że mam honor rozmawiać ze znakomitą osobą… Oby ci, mój panie, zawsze towarzyszył dobry humor, a żółć nigdy nie rozlewała się po kościach…

– Co wy robicie z tym człowiekiem?… – przerwał książę.

– Pytasz, mój panie – odparł jegomość, znowu przez nos – jak cudzoziemiec, nie znający ani miejscowych zwyczajów, ani ludzi, do których odzywa się zbyt poufale. Wiedz przeto, że jestem poborcą jego dostojności Dagona, pierwszego bankiera w Memfisie. A jeżeli jeszcze nie zbladłeś, dowiedz się, że dostojny Dagon jest dzierżawcą, pełnomocnikiem i przyjacielem następcy tronu (oby żył wiecznie!) i że ty dopuściłeś się gwałtu, o czym zaświadczą moi ludzie, na gruntach księcia Ramzesa…

– Więc to… – przerwał książę, lecz nagle zatrzymał się. – Więc jakim prawem katujecie w podobny sposób książęcego chłopa?

– Bo nie chce łotr płacić podatków, a skarb następcy jest w potrzebie…

Pomocnicy urzędnika, wobec katastrofy, jaka spotkała ich pana, wypuścili swoje ofiary i stali bezradni niby członki ciała, któremu ucięto głowę. Uwolniony chłop znowu zaczął pluć i wytrząsać wodę z uszu, ale za to żona jego przypadła do wybawcy.

– Kimkolwiek jesteś – jęczała, składając ręce przed księciem – czy bogiem, czy nawet posłańcem faraona, posłuchaj o naszej nędzy. Jesteśmy chłopami następcy tronu (oby żył wiecznie!) i zapłaciliśmy wszystkie podatki: w prosie, pszenicy, kwiatach i skórach bydlęcych. Tymczasem ostatniej dekady przyszedł do nas ten oto człowiek i każe sobie znowu dać siedm mierzyc pszenicy… „Jakim prawem? – pyta mój mąż – przecie podatki już zapłacone?” A on mego męża wali na ziemię, kopie nogami i mówi: „Takim prawem, że dostojny Dagon kazał.” – „Skądże wezmę? – odpowiada mój chłop – kiedy nie mamy żadnego zboża i już z miesiąc karmimy się ziarnami albo korzonkami lotosu, o które także coraz trudniej, bo wielcy panowie lubią bawić się kwiatami lotosu.”

Zatchnęła się i zaczęła płakać. Książę czekał cierpliwie, aż się uspokoi, ale unurzany chłop mruczał:

– Ta baba swoim gadaniem nieszczęście na nas sprowadzi… A mówiłem, że nie lubię, jak mi się baby mieszają do interesów.

Tymczasem urzędnik podsunąwszy się do wioślarza spytał go po cichu, wskazując na Ramzesa:

– Kto jest ten chłystek?…

– Bodaj ci język usechł – odparł wioślarz. – Czy nie widzisz, że to musi być wielki pan: dobrze płaci i tęgo wali.

– Ja zaraz poznałem – szeptał urzędnik – że to musi być ktoś wielki. Młodość zeszła mi na ucztach ze znakomitymi panami.

– Aha! jeszcze ci nawet po tych ucztach zostały sosy na odzieniu – odburknął wioślarz.

Kobieta, wypłakawszy się, prawiła dalej:

– Dzisiaj zaś przyszedł ten pisarz ze swoimi ludźmi i mówi do mego chłopa: „Kiedy nie masz pszenicy, oddaj nam dwu synków, a dostojny Dagon nie tylko daruje ci ten podatek, ale jeszcze za każdego chłopca co roku zapłaci po drachmie…”

– Biada mi z tobą! – wrzasnął topiony chłop. – Zgubisz nas wszystkich gadulstwem… Nie słuchaj jej, dobry panie – zwrócił się do Ramzesa. – Jak krowa myśli, że ogonem odstraszy muchy, tak babie zdaje się, że językiem odpędzi poborców… A nie wiedzą, że obie są głupie…

– Tyś głupi! – przerwała baba. – Słoneczny panie, który masz postać królewską…

– Biorę was na świadków, że ta kobieta bluźni… – rzekł półgłosem urzędnik do swoich ludzi.

– Kwiecie pachnący, którego głos jest jak dźwięk fletu, wysłuchaj mnie!… – błagała kobieta Ramzesa. – Więc mój mąż powiedział temu urzędnikowi: „Wolałbym stracić dwa byczki, gdybym je miał, aniżeli oddać moich chłopców, choćbyście mi za każdego płacili po cztery drachmy na rok. Bo jak dziecko wyjdzie z domu na służbę, nikt go już nie zobaczy…”

– Bodajbym się udusił!… bodaj ryby jadły ciało moje na dnie Nilu!… – jęczał chłop. – Przecie ty cały folwark zmarnujesz swoimi skargami… kobieto…

Urzędnik widząc, że ma poparcie strony głównie zainteresowanej, wystąpił naprzód i zaczął znowu przez nos:

– Od czasu jak słońce wschodzi za pałacem królewskim, a zachodzi nad piramidami, działy się w tym kraju różne dziwowiska… Za faraona Semempsesa99ukazywały się około piramidy Kochom100 zjawiska cudowne i dżuma spadła na Egipt. Za Boetosa101 rozwarła się ziemia pod Bubastis102 i pochłonęła wielu ludzi… Za panowania Neferchesa103 wody Nilu przez jedenaście dni były słodkie jak miód104. To widziano i wiele innych rzeczy, o których wiem, bo jestem pełen mądrości. Ale nigdy nie widziano, ażeby z wody wyszedł jakiś nieznany człowiek i w majątkach najdostojniejszego następcy tronu bronił zbierania podatków…

– Milcz! – krzyknął Ramzes – i wynoś się stąd. Nikt wam nie zabierze dzieci – dodał do kobiety.

– Łatwo mi wynieść się – odparł poborca – bo mam lotne czółno i pięciu wioślarzy. Ale dajże mi, wasza dostojność, jakiś znak do pana mego, Dagona…

– Zdejmij perukę i pokaż mu znak na swoim łbie – rzekł książę. – A Dagonowi powiedz, że mu takie same znaki porobię na całym ciele…

– Słyszycie bluźnierstwo?… – szepnął poborca do swoich ludzi, cofając się ku brzegowi wśród niskich ukłonów.

Wsiadł w czółno, a gdy jego pomocnicy odbili i odsunęli się na kilkadziesiąt kroków, wyciągnąwszy rękę, począł wołać:

– Oby was kurcz złapał za wnętrzności, buntownicy, bluźniercy!… Stąd prosto jadę do następcy tronu i opowiem mu, co się dzieje w jego dobrach…

Potem wziął kij i zaczął okładać swoich ludzi za to, że nie ujęli się za nim.

– Tak będzie z tobą!… – wołał, grożąc Ramzesowi.

Książę dopadł swego czółna i wściekły kazał wioślarzowi gonić za zuchwałym urzędnikiem lichwiarza. Ale jegomość w baraniej peruce rzucił kij i sam wziął się do wioseł; jego zaś ludzie pomagali mu tak gorliwie, że pościg stał się niepodobnym.

96Num, właśc. Chnum – bóg opiekuńczy wylewów Nilu, czczony szczególnie w Górnym Egipcie. Twórca ludzi, których uformował z gliny na kole garncarskim. Przedstawiany jako człowiek z baranią głową. [przypis edytorski]
97nie kazać (tu daw.) – zabronić. [przypis edytorski]
98nicestwo – nicość; marność, bezwartościowość, niemoc. [przypis edytorski]
99Semempses (gr.) – Semerchet (ok. 2890–2870 p.n.e), przedostatni faraon I dynastii. [przypis edytorski]
100piramida Kochom – znajdująca się 3 km od wioski Kahun, na skraju oazy Fajum, piramida faraona XII dynastii Senusereta II (1897–1878 p.n.e.). [przypis edytorski]
101Boetos (gr.) – Hetepsechemui (ok. 2850 p.n.e.), założyciel II dynastii faraonów egipskich. [przypis edytorski]
102Bubastis (gr.) – Per-Bastet, miasto we wschodniej Delcie, w pobliżu dzisiejszego Az-Zakazik. Centrum kultu bogini miłości i płodności Bastet, stolica 18. nomu Dolnego Egiptu. [przypis edytorski]
103Neferches (gr.) – Chasechemui (przed 2686 p.n.e.), ostatni faraon II dynastii. [przypis edytorski]
104Za faraona Semempsesa ukazywały się… Za Boetosa rozwarła się ziemia… Za panowania Neferchesa wody Nilu przez jedenaście dni były słodkie jak miód. – zaczerpnięte z historii Egiptu spisanej w III w. p.n.e. przez kapłana egipskiego Manethona. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora