Za darmo

Faraon, tom drugi

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział VII

Na drugi dzień książę wstał późno, sam wykąpał się i ubrał, i kazał przyjść do siebie Tutmozisowi.

Wystrojony, namaszczony wonnościami elegant ukazał się natychmiast, pilnie przypatrując się księciu, aby poznać, w jakim jest humorze, i odpowiednio do tego ułożyć swoją fizjognomię.

Ale na twarzy Ramzesa malowało się tylko znużenie.

– Cóż – spytał Tutmozisa, ziewając – czy jesteś pewny, że urodził mi się syn?

– Mam tę wiadomość od świętego Mefresa.

– Oho!… Od jakże to dawna prorocy zajmują się moim domem?

– Od czasu kiedy wasza dostojność okazujesz im swoją łaskę.

– Tak?… – spytał książę i zamyślił się. Przypomniał sobie wczorajszą scenę w świątyni Astoreth i porównywał ją z podobnymi zjawiskami w świątyni Hator.

„Wołano na mnie – mówił do siebie – i tu, i tam. Ale tam moja cela była bardzo ciasna i grube mury, tu zaś wołający, a właściwie Kama mogła schować się za kolumnę i szeptać… Wreszcie tu było strasznie ciemno, a w mojej celi widno…”

Nagle rzekł do Tutmozisa:

– Kiedyż się to stało?

– Kiedy urodził się dostojny syn twój?… Podobno już z dziesięć dni temu… Matka i dziecko zdrowe, doskonale wyglądają… Przy urodzeniu był sam Menes, lekarz twojej czcigodnej matki i dostojnego Herhora…

– No, no… – odparł książę i znowu myślał:

„Dotykano mnie tu i tam jednakowo zręcznie… Czy była jaka różnica?… Zdaje się, że była, może dlatego, że tu byłem, a tam nie byłem przygotowany na zobaczenie cudu… Ale tu pokazano mi drugiego mnie, czego tam nie potrafili zrobić… Bardzo mądrzy są kapłani!… Ciekawym, kto mnie tak dobrze udawał, bożek czy człowiek?… O, bardzo mądrzy są kapłani i nawet nie wiem, którym z nich lepiej wierzyć: naszym czy fenickim?…”

– Słuchaj, Tutmozis – rzekł głośno – słuchaj, Tutmozis… Trzeba, ażeby tu przyjechali… Muszę przecie zobaczyć mego syna… Nareszcie już nikt nie będzie miał prawa uważać się za lepszego ode mnie…

– Czy zaraz mają przyjechać dostojna Sara z synem?…

– A niech przyjadą jak najprędzej, jeżeli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach pałacu jest dużo wygodnych budowli. Trzeba wybrać miejsce wśród drzew, zaciszne i chłodne, gdyż nadchodzi czas upałów… Niechże i ja pokażę światu mego syna!…

I znowu wpadł w zadumę, która nawet zaczęła niepokoić Tutmozisa.

„Tak, mądrzy są! – myślał Ramzes. – Że lud oszukują, nawet grubymi sposobami, o tym wiedziałem. Biedny święty Apis! ile on ukłuć dostaje w czasie procesji, kiedy chłopi leżą przed nim na brzuchach… Ale ażeby oszukiwali mnie, temu bym nie uwierzył… Głosy bogów, niewidzialne ręce, człowiek oblewany smołą, to były przegrywki!… Po czym nastąpiła pieśń Pentuera: o ubytku ziemi i ludności, o urzędnikach, Fenicjanach, a wszystko – ażeby obmierzić mi wojnę…”

– Tutmozisie – rzekł nagle.

– Padam przed tobą na twarz…

– Trzeba powoli ściągnąć pułki z nadmorskich miast – tutaj… Chcę zrobić przegląd i wynagrodzić ich wierność.

– A my, szlachta, nie jesteśmyż ci wierni? – spytał zmieszany Tutmozis.

– Szlachta i wojsko to jedno.

– A nomarchowie, urzędnicy?…

– Wiesz, Tutmozis, że nawet i urzędnicy są wierni – mówił książę. – Co mówię, nawet Fenicjanie!… Chociaż na wielu innych stanowiskach są zdrajcy…

– Przez bogi, ciszej!… – szepnął Tutmozis i lękliwie wyjrzał do drugiej komnaty.

– Oho!… – śmiał się książę – skądże ta trwoga? Więc i dla ciebie nie jest tajemnicą, że mamy zdrajców…

– Wiem, o kim wasza dostojność mówisz – odparł Tutmozis – bo zawsze byłeś źle uprzedzony…

– Do kogo?…

– Do kogo!… Domyślam się. Ale sądziłem, że po ugodzie z Herhorem, po długim pobycie w świątyni…

– Cóż świątynia?… I tam, i w całym zresztą kraju przekonywałem się zawsze o jednym, że najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludność i niezmierne bogactwa nie są własnością faraona…

– Ciszej!… ciszej!… – szeptał Tutmozis.

– Ależ ciągle milczę, ciągle mam twarz pogodną, więc pozwól mi się wygadać choć ty… Zresztą nawet w najwyższej radzie miałbym prawo powiedzieć, że w tym Egipcie, który niepodzielnie należy do mego ojca, ja, jego następca i namiestnik, musiałem pożyczyć sto talentów od jakiegoś tyryjskiego książątka… Nie jestże to hańba!…

– Ale skądże ci to dziś przyszło?… – szeptał Tutmozis, pragnąc jak najrychlej zakończyć niebezpieczną rozmowę.

– Skąd?… – powtórzył książę i umilkł, aby znowu pogrążyć się w zadumie.

„Niewiele jeszcze znaczyłoby – myślał – gdyby tylko mnie oszukiwali: jestem dopiero następcą faraona i nie do wszystkich tajemnic mogę być dopuszczany. Ale kto mi powie, że oni w taki sam sposób nie postępowali z moim czcigodnym ojcem?… Trzydzieści kilka lat ufał im nieograniczenie, korzył się przed cudami, składał hojne ofiary bogom, po to… ażeby jego majątek i władza przeszła w ręce ambitnych filutów… I nikt mu oczu nie otworzył… Boć faraon nie może, jak ja, wchodzić w nocy do świątyń fenickich, bo w końcu do jego świątobliwości nikt nie ma przystępu…

A kto mnie dziś zapewni, że kapłaństwo nie dąży do obalenia tronu, jak to powiedział Hiram?… Wszakże ojciec ostrzegł mnie, że Fenicjanie są najprawdomówniejsi, gdy mają w tym interes. I z pewnością, że mają interes, ażeby nie być wypędzonymi z Egiptu i nie dostać się pod władzę Asyrii… Asyria, stado wściekłych lwów!… Kędy oni przejdą, nic nie zostanie oprócz zwalisk i trupów, jak po pożarze!…”

Nagle Ramzes podniósł głowę: z daleka doleciał go odgłos fletów i rogów.

– Co to znaczy? – zapytał Tutmozisa.

– Wielka nowina!… – odparł dworak z uśmiechem. – Azjaci witają znakomitego pielgrzyma, aż z Babilonu…

– Z Babilonu?… Kto on?…

– Nazywa się Sargon…

– Sargon?… – przerwał książę. – Sargon!… acha! cha!… – zaczął się śmiać. – Czymże on jest?…

– Ma być wielkim dostojnikiem na dworze króla Assara. Prowadzi ze sobą dziesięć słoni, stada najpiękniejszych rumaków pustynnych, tłumy niewolników i sług.

– A po co on tu przyjeżdża?

– Pokłonić się cudownej bogini Astoreth, którą czci cała Azja – odparł Tutmozis.

– Cha!… cha!… cha!… – śmiał się książę, przypomniawszy sobie zapowiedź Hirama o przyjeździe asyryjskiego posła. – Sargon… cha!… cha!… Sargon, powinowaty króla Assara, zrobił się nagle tak pobożnym, że na całe miesiące puszcza się w niewygodną podróż, byle uczcić boginią Astoreth w Pi-Bast… Ależ w Niniwie znalazłby większych bogów i uczeńszych kapłanów… Cha!… cha!… cha!…

Tutmozis ze zdumieniem patrzył na księcia.

– Co tobie, Ramzesie?…

– Oto cud! – mówił książę – jakiego chyba nie zapisały kroniki żadnej świątyni… Tylko pomyśl, Tutmozisie… W chwili gdy najbardziej zastanawiasz się nad pytaniem: w jaki sposób złapać złodzieja, który cię wciąż okrada? – w takiej chwili – ów złodziej znowu pakuje ręce do twojej skrzyni, w twoich oczach, przy tysiącu świadków… Cha! cha! cha!… Sargon – pobożny pielgrzym!…

– Nic nie rozumiem… – szeptał zakłopotany Tutmozis.

– I nie potrzebujesz rozumieć – odparł namiestnik. – Zapamiętaj tylko, że Sargon przyjechał tu na pobożne praktyki, do świętej Astoreth…

– Zdaje mi się, że wszystko, o czym mówisz – rzekł zniżając głos Tutmozis – że wszystko to są rzeczy bardzo niebezpieczne…

– Toteż nie wspominaj o nich nikomu.

– Że ja nie wspomnę, tego chyba jesteś pewny, ale czy ty, książę, sam się nie zdradzisz… Jesteś prędki jak błyskawica…

Następca położył mu rękę na ramieniu.

– Bądź spokojny – rzekł, patrząc mu w oczy. – Obyście mi tylko dochowali wierności, wy, szlachta i wojsko, a zobaczycie dziwne wypadki i… skończą się dla was ciężkie czasy!…

– Wiesz, że zginiemy na twój rozkaz – odparł Tutmozis, kładąc rękę na piersiach.

Na jego obliczu była tak niezwykła powaga, iż książę zrozumiał, wreszcie nie po raz pierwszy, że w tym rozhukanym elegancie kryje się dzielny mąż, na którego mieczu i rozumie można polegać.

Od tej pory książę nigdy już nie prowadził z Tutmozisem tak dziwnej rozmowy. Ale wierny przyjaciel i sługa odgadł, że poza przyjazdem Sargona kryją się jakieś wielkie interesa państwowe, samowolnie rozstrzygane przez kapłanów.

Zresztą od pewnego czasu cała egipska arystokracja, nomarchowie, wyżsi urzędnicy i dowódcy, bardzo cicho, ale to bardzo cicho, szeptali między sobą, że nadchodzą ważne wypadki. Fenicjanie bowiem pod przysięgą dochowania tajemnicy opowiadali im o jakowychś traktatach z Asyrią, przy których Fenicja zginie, a Egipt okryje się hańbą i bodaj że kiedyś stanie się lennikiem Asyrii.

Wzburzenie między arystokracją było ogromne, lecz nikt się nie zdradził. Owszem, zarówno na dworze następcy, jak i u nomarchów Dolnego Egiptu, bawiono się doskonale. Można było sądzić, że wraz z gorącem spadło na nich szaleństwo nie tylko zabaw, ale rozpusty. Nie było dnia bez igrzysk, uczt i triumfalnych pochodów, nie było nocy bez iluminacji i wrzasków. Nie tylko w Pi-Bast, ale w każdym mieście wytworzyła się moda przebiegania ulic z pochodniami, muzyką, a nade wszystko z pełnymi dzbanami. Wpadano do domów i wyciągano śpiących mieszkańców na pijatykę; a że Egipcjanie mieli duży pociąg do hulanek, więc bawił się, kto żył.

Przez czas pobytu Ramzesa w świątyni Hator Fenicjanie zdjęci jakimś panicznym strachem spędzali dnie na modlitwach i wszystkim odmawiali kredytu. Lecz po rozmowie Hirama z namiestnikiem pobożność i ostrożność nagle opuściła Fenicjan, i zaczęli panom egipskim hojniej udzielać pożyczek aniżeli kiedykolwiek.

Takiej obfitości złota i towarów, jaka zapanowała w Dolnym Egipcie, a nade wszystko tak małych procentów, nie pamiętali najstarsi ludzie.

Surowy i mądry stan kapłański zwrócił uwagę na szaleństwa najwyższych klas społecznych. Lecz omylili się w ocenianiu jego źródeł, a święty Mentezufis, który co kilka dni wysyłał raport do Herhora, wciąż donosił mu, że następca, znudzony praktykami religijnymi w świątyni Hator, bawi się teraz bez pamięci, a wraz z nim cała arystokracja.

 

Dostojny minister nawet nie odpowiadał na te wzmianki, co dowodziło, że hulatykę księcia uważa za rzecz naturalną, a może nawet pożyteczną.

Przy takim nastroju najbliższego otoczenia Ramzes zyskał dużo swobody. Prawie każdego wieczora, gdy przepici winem dworzanie zaczynali tracić świadomość, książę – wymykał się z pałacu.

Okryty ciemnym burnusem oficera, przebiegał puste ulice i wydostawał się za miasto, do ogrodów świątyni Astoreth.

Tam odnajdywał swoją ławkę naprzeciw pałacyku Kamy i ukryty między drzewami patrzył na płonące pochodnie, słuchał śpiewu wielbicieli kapłanki i – marzył o niej.

Księżyc wschodził coraz później, zbliżając się do nowiu, noce były szare, efekta48 świetlne przepadły, ale Ramzes mimo to wciąż widział jasność owej pierwszej nocy i słyszał namiętne strofy Greka.

Nieraz powstawał z ławki, ażeby wprost pójść do mieszkania Kamy; ale ogarniał go wstyd. Czuł on, że nie wypada następcy tronu ukazywać się w domu kapłanki, którą odwiedzał każdy pielgrzym, byle złożył hojniejszą dla świątyni ofiarę. Co dziwniejsza – bał się, ażeby widok Kamy, otoczonej dzbanami i nieszczęśliwymi wielbicielami, nie zatarł mu cudownego obrazu księżycowej nocy.

Wówczas gdy ją przysłał Dagon, ażeby odwrócić gniew księcia, Kama wydała się Ramzesowi młodą dziewczyną, dosyć powabną, dla której jednak można nie stracić głowy. Lecz gdy pierwszy raz w życiu on, wódz i namiestnik, musiał siedzieć pod domem kobiety, gdy go rozmarzyła noc, gdy usłyszał gorące oświadczyny innego mężczyzny, wtedy, także pierwszy raz w życiu zrodziło się w nim szczególne uczucie: mieszanina pożądania, tęsknoty i zazdrości.

Gdyby mógł mieć Kamę na każde zawołanie, sprzykrzyłaby się mu bardzo prędko, a może nawet nie ubiegałby się za nią. Ale śmierć stojąca na progu jej sypialni, zakochany śpiewak, a nareszcie to upakarzające stanowisko najwyższego dostojnika wobec kapłanki, wszystko to wytwarzało sytuację Ramzesowi dotychczas nie znaną, a więc ponętną.

I oto dlaczego, prawie co wieczór, od dziesięciu dni przychodził do ogrodów bogini Astoreth, zasłaniając twarz wobec przechodniów.

Pewnego wieczoru, kiedy na uczcie w swoim pałacu wypił dużo wina, Ramzes wymknął się ze stanowczym zamiarem. Powiedział sobie, że dzisiaj wejdzie do mieszkania Kamy, a jej wielbiciele – niech sobie śpiewają pod oknami.

Szedł prędko przez miasto, lecz w ogrodach należących do świątyni zwolnił kroku: znowu bowiem uczuł wstyd.

„Czy słyszano kiedykolwiek – myślał – ażeby następca faraona biegał za kobietami jak biedny pisarz, który znikąd nie może pożyczyć dziesięciu drachm? Wszystkie przychodziły do mnie, więc i ta powinna przyjść…”

I już chciał wrócić.

„A jednak ta nie może przyjść – mówił w duchu – gdyż zabiliby ją…”

Stanął i wahał się.

„Kto by ją zabił?… Hiram, który w nic nie wierzy, czy Dagon, który już sam nie wie, czym jest?… Tak, ale jest tu mnóstwo innych Fenicjan i przewijają się setki tysięcy pielgrzymów fanatycznych i dzikich. W oczach tych głupców Kama, odwiedzając mnie, popełniłaby świętokradztwo…”

Więc znowu poszedł w stronę pałacyku kapłanki. Ani pomyślał, że jemu grozić tu może niebezpieczeństwo. Jemu, który nie wydobywając miecza, samym spojrzeniem cały świat może powalić do swych stóp. On, Ramzes, i niebezpieczeństwo!…

Gdy książę wyszedł spośród drzew, spostrzegł, że dom kapłanki jest bardziej oświetlony i hałaśliwszy niż zwykle. Istotnie w pokojach i na tarasach było pełno gości, a i dokoła pałacyku kręcił się tłum.

„Co to za banda?” – pomyślał książę.

Zebranie było niecodzienne. Niedaleko stał ogromny słoń dźwigający na grzbiecie złoconą lektykę z purpurowymi firankami. Obok słonia rżało, kwiczało i w ogóle niecierpliwiło się kilkanaście koni o grubych szyjach i nogach, z przewiązanymi u dołu ogonami, z metalowymi niby hełmami na głowach.

Między niespokojnymi, prawie dzikimi zwierzętami kręciło się kilkudziesięciu ludzi, jakich Ramzes jeszcze nie widział. Mieli oni kudłate włosy, wielkie brody, spiczaste czapki z klapami na uszach. Jedni byli odziani w długie szaty z grubego sukna, spadające do kostek, inni w krótkie surduty i spodnie, a niektórzy – w buty z cholewami. Wszystko to było uzbrojone w miecze, łuki i włócznie.

Na widok tych cudzoziemców, silnych, niezgrabnych, śmiejących się ordynaryjnie, cuchnących łojem i gadających nieznanym a twardym językiem, w księciu zagotowało się. Jak lew, kiedy zobaczy obce zwierzę, choć niegłodny, zabiera się jednak do skoku, tak Ramzes, chociaż ludzie ci nic mu nie zawinili, uczuł do nich straszną nienawiść. Drażnił go ich język, ich ubiory, ich zapach, nawet ich konie. Krew uderzyła mu do głowy i sięgnął po miecz, aby wpaść na tych ludzi i wymordować ich i ich zwierzęta. Ale ocknął się.

„Set rzucił na mnie urok?…” – pomyślał.

W tej chwili przeszedł koło niego nagi Egipcjanin w czepcu na głowie i opasce dokoła bioder. Książę czuł, że ten człowiek jest mu miły, nawet drogi w tej chwili, bo to Egipcjanin. Wydobył z worka złoty pierścionek wartości kilkunastu drachm i dał go niewolnikowi.

– Słuchaj – spytał – co to za ludzie?…

– Asyryjczycy – szepnął Egipcjanin i nienawiść błysnęła mu w oczach.

– Asyryjczycy!… – powtórzył książę. – Więc to są Asyryjczycy?… A co oni tu robią?…

– Ich pan, Sargon, zaleca się do kapłanki, do świętej Kamy, a oni go pilnują… Oby ich trąd stoczył, świńskich synów…

– Możesz odejść.

Nagi człowiek nisko ukłonił się Ramzesowi i pobiegł zapewne do kuchni.

„Więc to są Asyryjczycy?… – myślał książę, przypatrując się dziwacznym postaciom i wsłuchując w nienawistny, choć niezrozumiały język. – Więc Asyryjczycy już są nad Nilem, ażeby zbratać się z nami czy oszukać nas, a ich dostojnik Sargon zaleca się do Kamy?…”

Zawrócił do domu. Jego rozmarzenie zgasło przy blasku nowej, choć dopiero budzącej się namiętności. On, człowiek szlachetny i łagodny, poczuł śmiertelną nienawiść do odwiecznych wrogów Egiptu, z którymi zetknął się po raz pierwszy.

Kiedy po opuszczeniu świątyni Hator i rozmowie z Hiramem począł rozmyślać o rozpoczęciu wojny z Azją, to były tylko rozmyślania. Egipt potrzebował ludzi, a faraon skarbów, a że wojna była najłatwiejszym sposobem zdobycia ich, że wreszcie dogadzała jego potrzebie sławy, więc projektował sobie wojnę.

Ale w tej chwili nie obchodziły go skarby, niewolnicy ani sława, bo odezwał się w nim potężniejszy nad wszystko głos nienawiści. Faraonowie tak długo walczyli z Asyryjczykami, obie strony tyle przelały krwi, walka tak głębokie zapuściła korzenie w serca, że książę na sam widok żołnierzy asyryjskich chwytał za miecz. Zdawało się, że wszystkie duchy poległych wojowników, wszystkie ich trudy i cierpienia zmartwychwstały w duszy królewskiego dziecięcia i wołały o zemstę.

Gdy książę wrócił do pałacu, wezwał Tutmozisa. Jeden z nich był przepity, drugi wściekły.

– Czy wiesz, com teraz widział? – rzekł książę do ulubieńca.

– Może który z kapłanów… – szepnął Tutmozis.

– Widziałem Asyryjczyków… O bogowie!… com ja uczuł… Cóż to za podły lud… Ciała ich, od stóp do głów okręcone wełną jak dzikich zwierząt, śmierdzą starym łojem, a co to za mowa, jakie brody, włosy!…

Szybko chodził po komnacie, zadyszany, rozgorączkowany.

– Myślałem – mówił Ramzes – że pogardzam złodziejstwami pisarzy, obłudą nomarchów, że nienawidzę chytrych i ambitnych kapłanów… Miałem wstręt do Żydów i lękałem się Fenicjan… Ale dziś przekonywam49 się, że tamto były zabawki. Teraz dopiero wiem, co jest nienawiść, kiedym zobaczył i usłyszał Asyryjczyków, teraz rozumiem, dlaczego pies rozdziera kota, który mu przeszedł drogę…

– Do Żydów i Fenicjan przywykłeś, wasza dostojność, Asyryjczyków spotkałeś po raz pierwszy – wtrącił Tutmozis.

– Głupstwo Fenicjanie!… – ciągnął jakby do siebie książę. – Fenicjanin, Filistyn, Saszu, Libijczyk, nawet Etiopa, to jakby członkowie naszej rodziny. Kiedy nie płacą danin, gniewamy się na nich, gdy zapłacą, zapominamy…

Ale Asyryjczyk jest to coś tak obcego, tak wrogiego, że… Nie będę szczęśliwym, dopóki nie ujrzę pola zasłanego ich trupami, dopóki nie naliczę ze sto tysięcy odciętych rąk…

Tutmozis nigdy nie widział Ramzesa w podobnym nastroju.

Rozdział VIII

W parę dni książę wysłał swego ulubieńca z wezwaniem do Kamy. Przybyła natychmiast w szczelnie zasłoniętej lektyce.

Ramzes przyjął ją w osobnym pokoju.

– Byłem – rzekł – jednego wieczora pod twoim domem.

– O Astoreth!… – zawołała kapłanka. – Czemuż zawdzięczam najwyższą łaskę?… I co przeszkodziło ci, dostojny panie, że nie raczyłeś zawołać twojej niewolnicy?…

– Stały tam jakieś bydlęta. Podobno Asyryjczykowie50.

– Więc wasza dostojność trudziłeś się wieczorem?… Nigdy nie śmiałabym przypuścić, że nasz władca znajduje się o kilka kroków ode mnie pod gołym niebem.

Książę zarumienił się. Jakżeby była zdziwiona dowiedziawszy się, że książę z dziesięć wieczorów przepędził pod jej oknami!

A może ona i wiedziała o tym, gdyby sądzić z jej półuśmiechniętych ust i obłudnie spuszczonych oczu.

– Więc teraz, Kamo – mówił książę – przyjmujesz i u siebie Asyryjczyków?

– To wielki magnat!… – zawołała Kama. – To powinowaty króla, Sargon, który pięć talentów ofiarował naszej bogini…

– A ty mu wywzajemnisz się, Kamo – szydził następca. – I ponieważ jest tak hojnym magnatem, bogowie feniccy nie ukażą cię śmiercią…

– Co mówisz, panie?… – odparła, składając ręce. – Czyli i nie wiesz, że Azjata, choćby mnie znalazł w pustyni, nie podniesie na mnie ręki, gdybym nawet oddała mu się sama. Oni lękają się bogów…

– Po cóż więc przychodzi do ciebie ten śmierdzący… nie – ten pobożny Azjata?

– Chce mnie namówić, ażebym wyjechała do świątyni Astoreth babilońskiej.

– I pojedziesz?…

– Pojadę… jeżeli ty, panie, każesz… – odpowiedziała Kama, zasłaniając twarz welonem.

Książę milcząc ujął ją za rękę. Usta mu drżały.

– Nie dotykaj mnie, panie – szeptała wzruszona. – Jesteś władcą i oporą moją i wszystkich Fenicjan w tym kraju, ale… bądź miłosierny…

Namiestnik puścił ją i zaczął chodzić po pokoju.

– Gorący dzień, prawda?… – rzekł. – Podobno są kraje, gdzie w miesiącu Mechir spada z nieba na ziemię biały puch, który na ogniu zmienia się w wodę i robi zimno. O, Kamo, poproś twoich bogów, ażeby zesłali mi trochę tego pierza!… Choć, co ja mówię?… Gdyby pokryli nim cały Egipt, wszystek ten puch zamieniłby się na wodę, ale nie ostudziłby mego serca.

– Bo jesteś jak boski Amon, jesteś słońce ukryte w ludzkiej postaci – odparła Kama. – Ciemność pierzcha stamtąd, gdzie zwrócisz twoje oblicze, a pod blaskiem twoich spojrzeń rosną kwiaty…

Książę znowu zbliżył się do niej.

– Ale bądź miłosierny – szepnęła. – Przecieżeś ty dobry bóg, więc nie możesz zrobić krzywdy twojej kapłance…

Książę znowu odsunął się i otrząsnął, jakby pragnąc zrzucić z siebie ciężar. Kama patrzyła na niego spod opuszczonej powieki i uśmiechnęła się nieznacznie.

Gdy milczenie trwało zbyt długo, spytała:

– Kazałeś mnie wezwać, władco. Oto jestem i czekam, abyś mi objawił wolę twoją.

– Aha!… – ocknął się książę. – Powiedz no mi, kapłanko… Aha!… Kto to był ten, tak podobny do mnie, którego widziałem w waszej świątyni, wówczas?…

Kama położyła palec na ustach.

– Święta tajemnica… – szepnęła.

– Jedno jest tajemnicą, drugiego nie wolno – odparł Ramzes. – Niechże przynajmniej dowiem się, kto on taki: człowiek czy duch?…

– Duch.

– A jednak ten duch wyśpiewywał pod twoimi oknami…

Kama uśmiechnęła się.

– Nie chcę gwałcić tajemnic waszej świątyni… – ciągnął książę.

 

– Przyrzekłeś to, panie, Hiramowi – wtrąciła kapłanka.

– Dobrze… dobrze!… – przerwał rozdrażniony namiestnik. – Dlatego ani z Hiramem, ani z kim innym, nie będę rozmawiał o tym cudzie, tylko z tobą… Otóż, Kamo, powiedz duchowi czy człowiekowi, który jest tak do mnie podobny, ażeby jak najprędzej wyjeżdżał z Egiptu i nikomu nie pokazywał się. Bo widzisz… w żadnym państwie nie może być dwu następców tronu…

Nagle uderzył się w czoło. Dotychczas mówił tak, ażeby zakłopotać Kamę, lecz teraz przyszła mu myśl całkiem poważna.

– Ciekawym – rzekł, ostro patrząc na Kamę – dlaczego twoi rodacy pokazali mi mój żywy wizerunek?… Czy chcą ostrzec, że mają dla mnie zastępcę?… Istotnie, zadziwia mnie ich czyn.

Kama upadła mu do nóg.

– O panie! – szepnęła. – Ty, który nosisz na piersiach nasz najwyższy talizman, czy możesz przypuścić, ażeby Fenicjanie robili co na twoją szkodę?… Ale pomyśl tylko… W wypadku, gdyby groziło ci niebezpieczeństwo albo gdybyś chciał omylić swoich nieprzyjaciół, czy taki człowiek nie przyda się?… Fenicjanie to tylko chcieli pokazać ci w świątyni…

Książę pomyślał i wzruszył ramionami.

„Tak – rzekł do siebie. – Gdybym potrzebował czyjejkolwiek opieki!… Ale czy Fenicjanie sądzą, że ja sam nie dam sobie rady?… W takim razie złego wybrali protektora dla siebie.”

– Panie – szepnęła Kama – alboż nie jest ci wiadome, że Ramzes Wielki miał oprócz swojej własnej postaci dwie inne dla wrogów?… I tamte dwa cienie królewskie zginęły, a on żył…

– No, dosyć… – przerwał książę. – Aby zaś ludy Azji wiedziały, że jestem łaskawy, przeznaczam, Kamo, pięć talentów na igrzyska na cześć Astoreth, a kosztowny puchar do jej świątyni. Dziś jeszcze odbierzesz to.

Skinieniem głowy pożegnał kapłankę.

Po jej wyjściu opanowała go nowa fala myśli:

„Zaprawdę, przebiegli są Fenicjanie. Jeżeli ten mój żyjący wizerunek jest człowiekiem, mogą mi zrobić z niego wielki podarunek, a ja czyniłbym kiedyś cuda, o jakich bodaj że nie słyszano w Egipcie. Faraon mieszka w Memfis, a jednocześnie ukazuje się w Tebach51 albo w Tanis52!… Faraon posuwa się z armią na Babilon, Asyryjczycy tam gromadzą główne siły, a jednocześnie – faraon z inną armią zdobywa Niniwę… Sądzę, że Asyryjczycy byliby bardzo zdumieni takim wypadkiem…”

I znowu obudziła się w nim głucha nienawiść do potężnych Azjatów, i znowu widział swój triumfalny wóz, przejeżdżający pobojowisko pełne asyryjskich trupów i całe kosze odciętych rąk.

Teraz wojna stała się dla jego duszy taką koniecznością jak chleb dla ciała. Bo nie tylko mógł przez nią zbogacić53 Egipt, napełnić skarb i zdobyć wiecznotrwałą sławę, ale jeszcze – mógł zaspokoić, dotychczas nieświadomy, dziś potężnie rozbudzony instynkt zniszczenia Asyrii.

Dopóki nie zobaczył tych wojowników z kudłatymi brodami, nie myślał o nich. Ale dziś zawadzali mu. Było mu tak ciasno z nimi na świecie, że ktoś musiał ustąpić: oni albo on.

Jaką rolę w obecnym jego nastroju odegrał Hiram i Kama? – z tego nie zdawał sobie sprawy. Czuł tylko, że musi mieć wojnę z Asyrią, jak ptak przelotny czuje, że w miesiącu Pachono musi odejść na północ.

Namiętność wojny szybko ogarniała księcia. Mniej mówił, rzadziej uśmiechał się, przy ucztach siedział zamyślony, a zarazem coraz częściej przestawał z wojskiem i arystokracją. Widząc łaski, jakie namiestnik zlewał na tych, którzy noszą broń, szlachecka młodzież, a nawet ludzie starsi poczęli zaciągać się do pułków. Zwróciło to uwagę świętego Mentezufisa, który wysłał do Herhora list tej treści:

„Od przybycia Asyryjczyków do Pi-Bast następca tronu jest rozgorączkowany, a jego dwór usposobiony bardzo wojowniczo. Piją i grają w kości jak poprzednio, ale wszyscy odrzucili cienkie szaty i peruki i bez względu na straszny upał chodzą w żołnierskich czepcach i kaftanach.

Obawiam się, ażeby ta zbrojna gotowość nie obraziła dostojnego Sargona.”

Na co Herhor natychmiast odpowiedział:

„Nic nie szkodzi, że nasza zniewieściała szlachta polubiła wojskowość na czas przyjazdu Asyryjczyków, gdyż ci będą mieli o nas lepsze wyobrażenie. Najdostojniejszy namiestnik, widać oświecony przez bogów, odgadł, że właśnie teraz trzeba dzwonić mieczami, kiedy mamy u siebie posłów tak wojennego narodu.

Jestem pewny, że to dzielne usposobienie naszej młodzieży da Sargonowi do myślenia i zrobi go miększym w układach.”

Pierwszy raz, jak Egipt Egiptem, zdarzyło się, że młody książę oszukał czujność kapłanów. Co prawda stali za nim Fenicjanie i – wykradziona przez nich tajemnica traktatu z Asyrią, czego kapłani nawet nie podejrzewali.

Najlepszą wreszcie maską następcy wobec kapłańskich dostojników była ruchliwość jego charakteru. Wszyscy pamiętali, jak łatwo w roku zeszłym przerzucił się od manewrów pod Pi-Bailos do cichego folwarku Sary i jak w ostatnich czasach kolejno zapalał się do uczt, zajęć administracyjnych, pobożności, aby znowu powrócić do uczt. Toteż, z wyjątkiem Tutmozisa, nikt by nie uwierzył, że ten zmienny młodzieniec posiada jakiś plan, jakieś hasło, do którego będzie dążył z niepokonanym uporem.

Tym razem nawet nie trzeba było długo czekać na nowy dowód zmienności upodobań Ramzesa.

Do Pi-Bast, pomimo upału, przyjechała Sara z całym dworem i synem. Była trochę mizerna, dziecko trochę niezdrowe czy zmęczone, ale oboje wyglądali bardzo ładnie.

Książę był zachwycony. W najpiękniejszej części pałacowego ogrodu wyznaczył Sarze dom i prawie całe dni przesiadywał przy kolebce swego syna.

Poszły w kąt uczty, manewry i posępne zamyślenia Ramzesa. Panowie z jego świty musieli pić i bawić się sami, bardzo prędko odpasali miecze i przebrali się w najwykwintniejsze szaty. Zmiana kostiumu była dla nich tym niezbędniejszą, że książę po kilku z nich prowadził do mieszkania Sary, aby pokazać im syna, swego syna.

– Patrz, Tutmozisie – mówił raz do ulubieńca – jakie to piękne dziecko: istny płatek róży. No, i z tego ma kiedyś wyrosnąć człowiek, z tego drobiazgu!… I to różowe pisklę będzie kiedyś chodziło, rozmawiało, nawet uczyło się mądrości w kapłańskich szkołach…

Czy ty widzisz jego ręczyny54, Tutmozisie?… – wołał zachwycony Ramzes. – Zapamiętaj sobie te drobne ręce, ażebyś opowiedział o nich kiedyś, gdy mu daruję pułk i każę nosić za sobą mój topór… I to jest mój syn, mój syn rodzony!…

Nic dziwnego, że gdy tak mówił pan, jego dworzanie martwili się, że nie mogą zostać niańkami, a nawet mamkami dziecka, które lubo nie miało żadnych praw dynastycznych, było jednak pierwszym synem przyszłego faraona.

Lecz ta sielanka skończyła się bardzo prędko, gdyż – nie dogadzała interesom Fenicjan.

Pewnego dnia dostojny Hiram przybył do pałacu z wielką świtą kupców, niewolników tudzież ubogich Egipcjan, którym dawał jałmużnę, i stanąwszy przed następcą rzekł:

– Miłościwy panie nasz! Ażeby dać dowód, że serce twoje i dla nas Azjatów jest pełne łaski, darowałeś nam pięć talentów celem urządzenia igrzysk na cześć boskiej Astoreth. Wola twoja jest spełniona, igrzyska przygotowaliśmy, a teraz przychodzimy błagać cię, ażebyś raczył zaszczycić je swoją obecnością.

To mówiąc, siwowłosy książę tyryjski uklęknął przed Ramzesem i na złotej tacy podał mu złoty klucz do loży cyrku.

Ramzes chętnie zgodził się na zaprosiny, a święci kapłani Mefres i Mentezufis nic nie mieli przeciw temu, aby książę przyjął udział w uroczystości na cześć bogini Astoreth.

– Przede wszystkim Astoreth – mówił dostojny Mefres do Mentezufisa – jest tym samym, co nasza Izyda tudzież Istar chaldejska. Po wtóre, jeżeli pozwoliliśmy Azjatom wybudować świątynię na naszej ziemi, wypada od czasu do czasu być uprzejmymi dla ich bogów.

– Mamy nawet obowiązek zrobić małą grzeczność Fenicjanom po zawarciu takiego traktatu z Asyrią!… – wtrącił śmiejąc się dostojny Mentezufis.

Cyrk, do którego namiestnik wraz z nomarchą i najprzedniejszymi oficerami udał się o godzinie czwartej po południu, był zbudowany w ogrodzie świątyni Astoreth. Składał się on z okrągłego placu, który otaczał parkan wysoki na dwu ludzi, zaś dokoła parkanu było mnóstwo lóż i ławek wznoszących się amfiteatralnie. Dachu budynek nie posiadał; natomiast nad lożami rozciągały się różnokolorowe płachty w formie motylich skrzydeł, które skrapiano pachnącą wodą i poruszano dla chłodzenia powietrza.

Gdy namiestnik ukazał się w swej loży, zgromadzeni w cyrku Azjaci i Egipcjanie wydali wielki krzyk. Po czym zaczęło się przedstawienie procesją muzyków, śpiewaków i tancerek.

Książę rozejrzał się. Miał po prawej ręce lożę Hirama i najznakomitszych Fenicjan, na lewo lożę fenickich kapłanów i kapłanek, między którymi Kama, zajmująca jedno z pierwszych miejsc, zwracała na siebie uwagę bogatym strojem i pięknością. Miała przezroczystą szatę ozdobioną różnokolorowymi haftami, złote bransolety na rękach i nogach, a na głowie przepaskę z kwiatem lotosu wyrobionym bardzo kunsztownie z drogich kamieni.

Kama, oddawszy wraz z kolegami swymi głęboki ukłon księciu, zwróciła się do loży na lewo i zaczęła ożywioną rozmowę z cudzoziemcem o wspaniałej postawie i nieco szpakowatych włosach. Człowiek ten i jego towarzysze mieli brody i włosy zaplecione w mnóstwo warkoczyków.

Ramzes, który przyszedł do cyrku prawie wprost z pokoju swego syna, był w wesołym usposobieniu. Lecz gdy zobaczył, że Kama rozmawia z jakimś obcym człowiekiem, spochmurniał.

48efekta – dziś popr.: efekty. [przypis edytorski]
49przekonywam się – dziś popr.: przekonuję się. [przypis edytorski]
50Asyryjczykowie – dziś popr.: Asyryjczycy. [przypis edytorski]
51Teby – największe miasto Górnego Egiptu, ok. 480 km na południe od Memfis. [przypis edytorski]
52Tanis – miasto w północno-wschodniej części Delty, ok. 140 km na północny wschód od Memfis, stolica 14. nomu Dolnego Egiptu. Za panowania XXI i XX dynastii było stolicą państwa. [przypis edytorski]
53zbogacić – dziś: wzbogacić. [przypis edytorski]
54ręczyny – dziś: rączyny; małe rączki. [przypis edytorski]