Za darmo

Emancypantki

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

50. Gdzie się kończą

Nazajutrz podsędek, zmizerowany i nieśmiały, złożył wizytę majorowi i odbył z nim konferencję. – O czym mówiono? – pozostanie wieczną tajemnicą. Jedno jest pewne, że major tak brzydko wymyślał na podsędkowę, aż szyby drżały z oburzenia.

Gdy zaś spocony podsędek opuściwszy dom majora lekkim kłusem podążył na łono rodziny, major udał się do doktora Brzeskiego i wszedłszy do pokoju Madzi, która pisała jakieś kursa, rzekł zniżonym głosem bez wstępów:

– Powiedz mi: czy prawda, żeś pośredniczyła między panną Eufemią i Cynadrowskim?

– Ja?… – krzyknęła zdumiona Madzia.

– Powiedz mi, dziecko, szczerze – mówił major. – Bo oni twierdzą, że ty namówiłaś Eufemię do schadzek i nakłoniłaś ją do zamiany pierścionków z Cynadrowskim.

Madzia oburzyła się. A ponieważ jeszcze na pensji przywykła chować swoją korespondencję, więc – oddała majorowi dwa listy: jeden z przekreślonymi gołąbkami, w którym panna Eufemia zerwała z nią stosunki, drugi z nieprzekreślonymi gołąbkami, w którym zaprosiła ją na cmentarz.

– Naturalnie!… – mówił starzec przeczytawszy listy. – Byłem tego pewny!…

Potem wyjrzał przez okno, spojrzał na drzwi i schwyciwszy Madzię wpół, przytulił swoje siwe, nasycone tytoniem wąsy do jej szyi mrucząc:

– Oj, ty… ty… figlarko!… Mogłabyś nie kusić mnie, starego… No, bywaj zdrowa – dodał po chwili i pocałował Madzię w czoło.

Z domu doktora major podreptał ku poczcie nakładając swoją potworną fajkę i wszedł do ekspedycji, gdzie pochylony nad biurkiem młody blondyn z grzywką sumował cyfry.

– Cynadrowski – rzekł major – masz czas?…

Młody blondyn położył palec na jednej z cyfr i spojrzawszy groźnie na majora odparł:

– Zaraz będę miał… Ale za kratkę wchodzić nie wolno…

– Tam także wchodzić nie wolno, a jednak chciałeś… – odparł major. I nie tylko usiadł na urzędowej kanapce obok biurka, ale jeszcze urzędowymi zapałkami zapalił straszliwą fajkę.

– Pan jest bezceremonialny!… – rzekł Cynadrowski.

– Nauczyłem się od ciebie i zaraz ci to opowiem, tylko skończ pisanie.

Blondyn z grzywką przygryzł wargi, zsumował kolumnę, a potem sprawdził.

– Masz jaki pokoik? – zapytał major.

Cynadrowski wstał i milcząc zaprowadził majora do następnego pokoiku, gdzie było żelazne łóżko, parę czarnych szaf z papierami, a w kącie stos juków wydających woń odświeżonej skóry.

Major usiadł na łóżku i przez chwilę wydmuchiwał kłęby dymu patrząc w sufit. Przypomniał sobie, że przed pół godziną podsędek ukląkł, literalnie ukląkł przed nim błagając, ażeby bardzo ostrożnie, bardzo delikatnie i bardzo stopniowo przygotował sekretarza do pewnej smutnej wiadomości.

„Bo widzi kochany major – mówił podsędek – Cynadrowski to chłopak porywczy i jeżeli nie weźmiemy się do niego dyplomatycznie, gotów zrobić awanturę”.

To przypomniał sobie major i widać ułożył jakiś plan metternichowski, gdyż uśmiechnąwszy się rzekł:

– Wiesz, po co do ciebie przyszedłem?

– Nie mogę domyśleć się, za co spotyka mnie ten honor – odpowiedział krewki młodzieniec, którego niecierpliwiło zachowywanie się majora.

– Widzisz… przyszedłem ci oddać w imieniu panny Eufemii twoje listy do niej, no… i pierścionek.

To mówiąc, z wolna położył na stole naprzód pakiecik obwiązany na krzyż czarną wstążeczką, a następnie – małe pudełko po pigułkach, gdzie, owinięty w watę, błyszczał pierścionek z wizerunkiem Matki Boskiej.

– Oprócz tego proszę cię również w imieniu panny Eufemii o jej listy i jej pierścionek – zakończył major i spojrzał na Cynadrowskiego.

Młody człowiek stał pod szafą, z rękoma w kieszeni. Miał twarz jakby zmarzniętą, białe usta i grzywkę rozrzuconą, choć jej nie dotknął. Majorowi zrobiło się żal biedaka i właśnie dlatego nasrożył siwe brwi.

– To nie może być – rzekł chrapliwym głosem Cynadrowski.

– Masz rację – odparł major. – Nie może być, ażeby człowiek honorowy zatrzymywał listy i pierścionek panny, która mu odsyła jego efekta.

– To nie może być – powtórzył z krzykiem młody człowiek uderzając się pięścią w piersi. – Jeszcze onegdaj przysięgała mi…

– Onegdaj przysięgała ci na onegdaj, ale nie na dzisiaj. Baba nigdy nie przysięga na odległy termin, chyba w kościele. Nie należy jej też podsuwać zbyt długiej roty przysięgi, bo nim dojdzie do końca, zapomni, co było na początku.

– Ale dlaczego to zrobiła?… Dlaczego?…

– Podobno ma oświadczyć się jej Krukowski.

– Więc idzie za mąż?… – prawie zawył młody człowiek.

– Ano jużci… I szkoda, że jej się to wcześniej nie udało… Tak pięknie zbudowana kobieta mogłaby już mieć ze sześcioro dzieci…

Cynadrowski nagle odwrócił się i ukląkł w kącie między pachnącymi jukami. Wcisnął czoło między dwie ściany i jęczał nie roniąc ani jednej łzy:

– Jezu… Jezu… czy to podobna?… Jezu miłosierny, czy tak można zabijać ludzi na równej drodze?… Jezu!…

Majorowi zrobiło się przykro.

– Diabli mnie tu przynieśli… – mruknął.

Podniósł się z łóżka, podszedł do klęczącego i uderzywszy go w ramię rzekł:

– No, wstawaj!…

– Co?… – odparł młody człowiek zrywając się na nogi.

Wyglądał jak wariat.

– Przede wszystkim – nie bądź głupi.

– A potem?…

– Oddaj listy panny i jej pierścionek, a swój zabierz.

Cynadrowski rzucił się do niewielkiego kufra, otworzył go, a w nim skrytkę, z której wydobył pakiet listów. Porachował je, włożył w grubą kopertę i zapieczętował trzema urzędowymi pieczęciami.

Następnie zdjął z palca pierścionek z opalem i ostrożnie umieścił w pudełeczku z watą; pierścionek zaś z Matką Boską wsadził sobie na palec.

– To jeszcze po matce – rzekł dygocząc.

– Piękna pamiątka – odparł major. – Szkoda, żeś jej nie szanował.

– Ha? – spytał Cynadrowski.

– Nic. Teraz powinieneś wziąć na przeczyszczenie. Nawet – wiesz co?… Przyślę ci sześć reformackich pigułek; zażyj wszystkie, a do jutra tak ci się uspokoi serce… W naszym pułku był doktór Gerard: ile razy jaki oficer zakochał się nieszczęśliwie, dawał mu na przeczyszczenie. A jeżeli chłopak bardzo dokazywał, to pierwej aplikował wymioty. Niezawodny środek… jak niegaszone wapno na szczury.

– Kpi pan ze mnie?… – szepnął młody człowiek.

Major objął go prawą ręką (w lewej trzymał fajkę) i pocałował w oba policzki mówiąc:

– Jak Boga kocham, nie kpię… Jak cię szanuję, mój Cynadrowski!… Tylko, widzisz, spódnica – dobra rzecz, ale nie trzeba sobie zawijać w nią głowy. I nie myśl, że cię nie rozumiem. Ja wiem, co to miłość: kochałem się po dwanaście razy na rok, może i więcej. A że byłem chłopak jak malowidło, więc latały za mną dziewczęta jak koty za sadłem. I co powiesz: każda umierała z miłości, przysięgała, że mnie na wieki będzie kochać, a nie było ani jednej, ażeby bestyjka nie zdradziła. Co najbardziej mnie gniewało, że zawsze zdradziła choćby o godzinę wcześniej aniżeli ja ją. Z tego powodu mam nawet żal do kobiet i taką zawziętość, że – jak mnie widzisz żywym każdą zniesławiłbym bez wyrzutu sumienia.

Cynadrowski uśmiechnął się bezmyślnie.

– Bardzo dobrze – mówił major – już rozum zaczyna ci wracać. Zażyj jeszcze moich pigułek, a spojrzysz na świat całkiem jasno. Mój kochany, nieszczęście w miłości nie wtedy bywa, kiedy ciebie zdradzają, ale kiedy cię już zdradzić nie mogą, choćby najbardziej chciały. Zimno mnie, powiadam ci, przechodzi, gdy pomyślę, że jeszcze rok, dwa, a trzy najwięcej i… przestaną zajmować człowieka te marności!

Wierz mi, prawdziwa nad tobą łaska Boża, że tak się stało. Miałbyś teścia… no!… a teściowę!… i w dodatku jedną jedyną żonę, która pilniej strzegłaby twojej cnoty aniżeli Żydzi kopytkowego przy rogatkach. A tobie na co jedna żona?… Masz tu gdzie lustro, więc przejrzyj się: pyski jak u Tatara, czoło jak u byka, kark barani, nogi kogucie… Czyś ty zwariował, człowieku, ażeby takie zdolności marnować dla jednej kobiety!

– Więc ona idzie za mąż?… – wtrącił Cynadrowski.

– Kto?

– Panna Eufemia…

– Ależ idzie, aż się oblizuje!… – odparł major. – Dwudziestoośmioletnia panna to jak roczna wdowa: serce gorętsze od samowara, rękę ugotowałbyś do kości…

– Jezu… Jezu!… – szeptał młody człowiek chwytając się za głowę.

– No… no!… Tylko Pana Jezusa tu nie mieszaj – zgromił go major. A chowając do bocznej kieszeni kopertę z listami i pudełeczko z pierścionkiem panny Eufemii dodał:

– Tak, doskonale… Uszy do góry!… A jak ci moja kucharka przyniesie pigułki, zażyj wszystkie… Tylko nie zaczep jej samej, bo tego nie lubię. Smutek smutkiem, a co nie twoje, nie ruszaj. Bądź zdrów.

Ścisnął Cynadrowskiego za rękę i nadstawił mu do pocałunku policzek.

W parę dni po tych wypadkach, kiedy Madzia bocznymi ulicami przemykała się do sklepu Eisenmana, zastąpił jej drogę Miętlewicz. Był zakłopotany, lecz starał się panować nad sobą.

– Czy słyszała pani – rzekł – że dzisiaj pan Krukowski z siostrą był u państwa podsędków i oświadczył się o pannę Eufemię?

– Wiem o tym – odparła Madzia rumieniąc się.

– Przepraszam panią… Ale – czy został przyjęty?…

– Tak przynajmniej mówił pan podsędek memu ojcu.

– Ja, proszę pani, nie przez ciekawość pytam… – tłomaczył się Miętlewicz. – Tylko ten biedak Cynadrowski zobowiązał mnie, ażeby się o tym dowiedzieć… Przyrzekłem mu i…

– Na co jemu ta wiadomość!… – odpowiedziała Madzia wzruszając ramionami. – Bo przecie jest chyba o tyle szlachetny, że o awanturze nie myśli…

Miętlewicz zarumienił się jak wyrostek schwytany na psocie. Zrozumiał niewłaściwość pogróżek, za pomocą których chciał zapobiec związkowi Madzi z Krukowskim.

– Czasami – wyjąkał – człowiek tak szaleje z żalu, że gotów zrobić awanturę przynajmniej… z samym sobą… Ale Cynadrowski nie zrobi tego, o nie… To kamień; już wczoraj cały dzień pisał raporta. Tylko chciał się przekonać, czy rodzice nie zmusili panny Eufemii i czy ona przyjmie dobrowolnie pana Krukowskiego?

 

– Podobno już w tę niedzielę mają wyjść ich zapowiedzi – wtrąciła Madzia.

– Czy tak?… Spieszy się panna Eufemia!… Dobrze robi Cynadrowski, że na parę tygodni wyjeżdża do ojca na wieś… Bo może by i nie wytrzymał, gdy innemu zagrają Veni Creator.

51. Echo przechadzek po cmentarzu

Madzia pożegnała rozgadanego Miętlewicza i załatwiwszy w mieście sprawunki wróciła do domu. Ku wieczorowi przyszedł major z proboszczem i jak zazwyczaj siedli starcy do szachów w altanie, dokąd Madzia przyniosła kawę. Doktór Brzeski palił niedrogie cygaro i przypatrywał się grającym.

Ale partia wlokła się nieporządnie, gdyż partnerzy ciągle przerywali ją rozmowami nie mającymi związku ze szlachetną grą.

– Nie chciałbym być w skórze Eufemii – mówił major. – Przecież ona wchodzi do szpitala!…

– No, majątek… nazwisko… – wtrącił proboszcz.

– Co po nazwisku, kiedy mąż niedołęga?… Dopiero będzie miała niespodziankę…

– A tak, z panią siostrą… Rzeczywiście ekstraordynaryjna kobieta.

– Gorszy czeka ją szpas ze strony brata.

– Nie gadałbyś major!… Taka brzydka gęba, że ile razy wypuści fajkę, musi powiedzieć wszeteczeństwo.

– Gadałeś i jegomość w młodszym wieku.

– Nigdy! – oburzył się proboszcz uderzając pięścią w stół. – Nigdy, ani kiedy byłem wikarym, ani kiedym został proboszczem.

– Bo wikary nie wiedział, a proboszcz nie może – odparł major.

Ksiądz umilkł i począł rozpatrywać się w szachownicy.

– Teraz, mości dobrodzieju, posuniemy tak… – rzekł proboszcz. Następnie wziął dwoma palcami laufra i podniósł.

W tej chwili na ulicy rozległ się krzyk, jakby kto wołał: gore!… Potem gwałtownie otworzyła się furtka i wbiegł do ogrodu człowiek niski a pękaty wołając:

– Doktora!…

– Pocztmajster… – rzekł major.

Istotnie był to pocztmajster. Kiedy wpadł do altany, jego apoplektyczna twarz była pokryta siecią fioletowych żyłek. Chciał coś mówić, ale zakrztusił się i bezładnie machnął rękoma.

– Zwariowałeś pan?… – krzyknął na niego major.

– Udławił się… – dorzucił proboszcz.

– Zastrze… zastrzelił!… – jęknął pocztmajster.

– Kto?… kogo?…

– Siebie…

– Oho!… to już pewnie ten osioł Cynadrowski… – rzekł major i z fajką w zębach, bez czapki wybiegł z altany, a za nim proboszcz.

Doktór Brzeski wpadł do swego gabinetu po środki opatrunkowe i z pocztmajstrem poszedł za przyjaciółmi.

Przed pocztą stała ciągle powiększająca się gromadka mieszczanek i Żydów.

Major rozepchnął tłum, minął biuro ekspedycyjne i wszedł do pokoiku Cynadrowskiego, gdzie zapach skóry mieszał się z wonią prochu.

Cynadrowski siedział na łóżku oparty plecami o ścianę. Pełna jego twarz wydawała się obwisłą i miała odcień żółtego wosku. Jeden pocztylion stał osłupiały w kącie między jukami – drugi rzewnie płacząc ściągał Cynadrowskiemu z lewej ręki surdut i kamizelkę rozerwawszy mu koszulę na piersiach.

Major potknął się o olbrzymi pistolet pocztowy leżący na podłodze, zbliżył się do łóżka i spojrzał. Cynadrowski na lewej stronie piersi miał ranę wielkości dziesięciu groszy; brzeg jej był nieco odwinięty, środek zatkany skrzepem krwi, która różowym paskiem spływała na dół.

– Ech, to skaleczenie!… – odezwał się proboszcz.

Major odwrócił się i popchnął proboszcza bliżej łóżka.

– On już umiera – rzekł nie wyjmując z ust fajki.

– Nie może być?…

– No, no… rób jegomość swoje…

Proboszcz zaczął drżeć. Oparł rękę o ścianę, pochylił się nad ranionym i zbliżywszy swoją twarz do jego twarzy zapytał półgłosem:

– Żałujesz za grzechy z całego serca, ze wszystkich sił twoich?…

– Żałuję… – odpowiedział ranny chrapliwym głosem.

– Żałujesz przez miłość dla Boga, Stwórcy i Zbawiciela twego, którego obraziłeś?…

– Tak…

Stojący przy łóżku pocztylion płakał na cały głos; major mruczał pacierz.

– Absolvo te in nomine Patris et Filii… – szeptał proboszcz. Potem przeżegnał konającego i ucałował go w czoło, na którym ukazały się krople potu.

Ranny podniósł rękę, rzucił się, zaczął ustami chwytać powietrze, w oczach było widać trwogę. Potem wyprężył się, odetchnął i spuścił głowę na piersi, a na pożółkłej twarzy ukazał się wyraz zniechęcenia. W tej chwili Brzeski wziął go za rękę i zaraz puścił.

– No, tak!… – rzekł doktór. – Połóżcie ciało na łóżku.

W kilka minut później wracali we trzech do domu.

– A już mógłbyś major nie gorszyć ludzi przynajmniej w takim momencie – odezwał się proboszcz.

– Co znowu jegomość czepiasz się?… – odburknął major. – Przecie mówiłem pacierz…

– Tak, i przy tym puszczałeś dym z fajki, aż w nosie kręciło.

– A jegomość rozgrzeszałeś nieboszczyka laufrem, którego jeszcze w garści trzymasz…

– Męko Chrystusowa!… – zawołał proboszcz podnosząc ręce. – A toż ja naprawdę mam laufra w garści… Nigdy już grać nie będę w te przeklęte szachy, z których tylko obraza boska…

– Nie zarzekaj się, jegomość – przerwał major – bo wpadniesz w gorszy grzech…

– Oto skutki obcowania z bezbożnikiem… O Męko Chrystusowa!… – biadał proboszcz.

– Nie desperuj, jegomość!… nasz kapelan nieraz batem błogosławił umierających i nie przeszkodził im do zbawienia. Co ma wisieć, nie utonie.

Po tym wypadku w Iksinowie zrobił się bez porównania większy ruch umysłowy aniżeli po koncercie. Pocztmajster o śmierci sekretarza telegrafował do gubernialnego zarządu pocztowego, skąd na trzeci dzień zjechała rewizja. Gadano w mieście, że Cynadrowski popełniał wielkie nadużycia: odlepiał marki, wydobywał pieniądze z listów, no – i zastrzelił się ze strachu. Lecz gdy zrewidowano pocztę, okazało się, że nie brak ani jednego grosza, ani jednego kawałka laku; księgi rachunkowe były prowadzone do ostatniej godziny i znajdowały się w zupełnym porządku. Zauważono tylko, że w ciągu kilku dni poprzedzających śmierć biedaka zmienił mu się charakter pisma: litery były większe i niepewne.

Przy sekcji zrobionej na Cynadrowskim przez doktora Brzozowskiego okazało się przekrwienie mózgu; skąd wniosek, że nieboszczyk dokonał zamachu pod wpływem obłędu. Lecz jaka mogła być przyczyna obłędu?

– Jaka przyczyna obłędu, doktorze?… – pytał na drugi dzień doktora Brzozowskiego aptekarz stojąc w progu apteki. – Czy w tym wszystkim nie ukrywa się jakieś fe, jakaś Fem?… – dodał, kontent ze swego dowcipu.

– Dajże pan spokój! – przerwał mu cierpko Brzozowski. – Obłęd może nie mieć wyraźnego powodu, a zaś pan Krukowski – mówił doktór ciszej – dał słowo, że każdego wyzwie na pojedynek, kto przy tej awanturze wymieni nazwisko panny Eufemii…

Na obliczu aptekarza odmalowało się przykre zdziwienie.

– Tak?… – rzekł. – Ależ to nie ja mówię, tylko moja żona… Powiedz, żonusiu – dodał zwracając się do opartej o kontuar połowicy – czy nie ty mówiłaś, że Cynadrowski zastrzelił się przez pannę… pst!…

– Ale Krukowski pana wyzwie na pojedynek, nie żonę – odparł doktór.

Pani aptekarzowa podbiegła do drzwi wołając:

– Jak to?… pan Krukowski mężyka wyzwie na pojedynek za to, o czym wszyscy mówią? A co będzie, jak mężyk nie przyjmie pojedynku?…

– Dość… dość!… – przerwał aptekarz zamykając drzwi. – Człowiek, który wyzywa na pojedynek, jest na wszystko zdecydowany… Strzeliłby do mnie… potłukłby mi lustra… szafy… Niech Bóg broni!…

– A cóż to, nie ma rządu?… A cóż to, nie ma policji na rozbójników?… – protestowała pani. – Weźmiemy strażnika… najmiemy ludzi do pilnowania apteki… Więc ja za to płacę podatki, ażeby nie było mi wolno ust otworzyć?… Przecie to niesłychane!…

Z trudem udało się doktorowi i aptekarzowi uspokoić wzburzoną damę i wytłomaczyć jej, że wobec tego rodzaju pogróżek najwłaściwszą odpowiedzią jest pogardliwe milczenie.

– Słowo daję – mówił aptekarz – że od tej pory w naszym domu nikt nie wymówi nazwiska ani Krukowskiego, ani podsędkówny, ani nikogo z ich rodziny. Chcą awantury, będą mieli awanturę!…

– No, no… mężyku… Już tylko nie gorączkuj się – uspakajała go pani. – Owszem, ja nawet myślę, że pan Krukowski szlachetnie postąpił, bo już za dużo w mieście tych plotek. Co za niegodziwość psuć reputację uczciwej panience…

– Wiesz?… masz rację!… – odparł po namyśle aptekarz.

Zbytecznym byłoby dodawać, że w ciągu tej sceny między Brzozowskim i małżonkami pan Fajkowski, prowizor, nie posiadał się z radości. Niby coś robił za kontuarem, ale uśmiechał się złośliwie i mruczał:

– A to dobrze starej!… A to jej położyli plaster na buzi!… Żeby się choć nie rozchorowała biedaczka…

W tej chwili do apteki wbiegła pani rejentowa.

– Cicho!… cicho!… – rzekła wznosząc palec do góry. – Opowiem wam cudowne rzeczy…

Aptekarz schwycił ją pod rękę i zaprowadził do mieszkania; aptekarzowa i doktór poszli za nimi.

– Wiecie, co się stało? – zaczęła pani rejentowa. – Dziś z rana, o dziewiątej, prawie w tym samym czasie, kiedy… (tu westchnęła) egzenterowali tego biedaka…

– Cynadrowskiego – wtrącił aptekarz, który lubił być domyślnym.

– O kimże innym mówiłabym? – przerwała obrażona rejentowa. – Dziś tedy rano, o dziewiątej, panna Magdalena Brzeska wyznaczyła Femci schadzkę w kościele.

– No?… – spytał Brzozowski robiąc minę, która nie oznaczała zbyt wielkiego szacunku.

– Jak to: no?… – oburzyła się rejentowa. – Zaś wczoraj wmówił jeden z pocztylionów, że niedawno, kilka dni temu, Cynadrowski rzucił przez parkan jakiś list do panny Brzeskiej…

– No?… – powtórzył doktór.

Pani rejentowa zarumieniła się i wybuchła gniewem.

– A, wie doktór co, że jeżeli jest pan tak domyślny przy chorych…

– Właściwie to i ja nie bardzo rozumiem, o co chodzi – wmieszał się aptekarz, który wysoko cenił Brzozowskiego za obfitość recept.

Pani rejentowa przygryzła wargi i zstępując z wyżyn uniesienia do lodowatej pogardy odpowiedziała spokojnie:

– Ja wam, moi państwo, tłomaczyć nie będę, tylko wyliczę fakta. Proszę uważać: panna Magdalena namawia Femcię do założenia pensji, panna Magdalena kokietuje Krukowskiego, panna Magdalena kompromituje Krukowskiego i Femcię tym… koncertem… To jeszcze nie koniec, bo panna Magdalena wyciąga Femcię na spacery z Cynadrowskim, z którym utrzymuje korespondencję. Ale i tego jej za mało, gdyż zrozumiawszy, że pana Ludwika nie może odciągnąć od Femci, odmawia mu swej ręki (śmiać mi się chce z tej odmowy!…), a nareszcie dziś, kiedy już zaszła katastrofa, panna Magdalena znowu zwabia Femcię do kościoła. Cóż państwo na to?…

Aptekarz skrzywił się, a nawet pani aptekarzowa zdawała się być zdziwioną. Nagle wysunął się naprzód doktór i rzekł:

– Ja pani odpowiem. Otóż, po pierwsze – tu lekko uderzył w ramię panią rejentowę – ja osobiście nie lubię Brzeskiego. Po wtóre – tu nastąpiło nowe uderzenie w ramię.

– Ależ, doktorze!… – zawołała rejentowa i odepchnęła rękę wzniesioną po raz trzeci.

– Po wtóre – prawił Brzozowski wybijając takt w powietrzu – panna Magdalena Brzeska niepotrzebnie wdaje się z aktorami i urządza koncerty. Po trzecie – gdyby założyła u nas pensję, nie powierzyłbym jej moich dzieci, gdyż jest za młoda na dyrektorkę… Widzi pani, że nabożeństwa do panny Brzeskiej nie mam…

– Słusznie – wtrąciła rejentowa.

– Tak – mówił doktór. – Ale, ażeby taż sama panna Brzeska bałamuciła kogokolwiek albo urządzała komu schadzki, w to – przepraszam – nigdy nie uwierzę…

– Ani ja – odezwał się aptekarz, z ukłonem zacierając ręce.

Pani rejentowa osłupiała, lecz jak biegły dyplomata natychmiast zmieniła front.

– Przecież i ja nie mówiłam, że to jest pewne, tylko… dziwiłam się zbiegowi wypadków. Panna Brzeska może być najuczciwszą dziewczyną, ale u nas… nie powodzi się jej…

– Święta prawda! – dorzuciła pani aptekarzowa.

– Ach, powodzenie!… jaka to względna rzecz powodzenie, nieprawda, panie doktorze? – odezwał się aptekarz. – Wobec losu mądry czy głupi, uczciwy czy nieuczciwy… Wszak prawda, panie doktorze?…

Niemniej pani rejentowa miała do pewnego stopnia słuszność: Madzia była na schadzce z panną Eufemią w kościele, ale – została wezwana tam przez pannę Eufemię.

Spotkały się w bocznej kapliczce, ciemnej i pustej. Ledwie Madzia weszła, panna Eufemia wciągnęła ją do ławki. Była blada, zapłakana i przytuliwszy się do Madzi zaczęła szeptać:

– Cóż ty na to?… Wczoraj, kiedy mi powiedziano, myślałam że oszaleję… Całą noc spać nie mogłam… Aaa!.. cóż to za człowiek mściwy… Ażeby w takiej chwili…

Madzia przyszła na schadzkę po to tylko, ażeby uspokoić pannę Eufemię, więc odpowiedziała ściskając ją za rękę:

– Ależ nie desperuj, moja droga… Tego dnia, kiedy pan Ludwik oświadczył się o ciebie, Miętlewicz mówił mi o tamtym biedaku i trzeba zdarzenia, najwyraźniej zapewnił, że nieszczęśliwy ani myśli o odebraniu sobie życia… Może stało się to wypadkiem.

 

– Tak sądzisz? – spytała panna Eufemia nie okazując zachwytu. – Z miłości – dodała – niejeden odbiera sobie życie, ale… cóż temu winna kobieta?… Czyliż kobieta nie jest istotą myślącą i wolną… czy musi ulegać każdemu, kto ją kocha… czy nie może robić wyboru?… Jakiż by to był okropny świat!…

Madzia ze zdziwieniem spojrzała na pannę Eufemię, której piękna twarz miała w tej chwili prawie anielski wyraz.

– Widzisz, moja droga – mówiła panna Eufemia spuszczając cudne oczy – widzisz… chcę się przed tobą wyspowiadać… Ja, moja droga, ja… zawsze kochałam Ludwika… Gdy Ludwik, nie wiem dlaczego, zaczął okazywać mi obojętność, byłam w rozpaczy… Złamana, wyznaję, popełniłam błąd słuchając namiętnych wynurzeń tego nieszczęśliwego… Któraż kobieta nie lubi wyznań?… Której nie wzruszy prawdziwa miłość i cierpienie?… Chwilowo wzruszyłam się i ja… Sądząc, że Ludwik zdradził mnie, postanowiłam poświęcić się dla tamtego… Tamten zaś, nie wiem, uważał mnie za swoją niewolnicę czy co?…

Zasłoniła oczy chustką i po chwili mówiła dalej:

– Ach, gdybyś ty wiedziała, jaki on szlachetny, jak mnie kocha…

– Pan Ludwik? – spytała Madzia.

– Któż by inny?… Wczoraj na wieść o nieszczęściu przybiegł do nas, upadł przede mną na kolana i błagał, ażebym do tego wypadku nie przywiązywała żadnej wagi. „Wiem – mówił Ludwik – że ten nieszczęśliwy uwielbiał panią, ale… iluż ludzi uwielbia słońce, kwiaty?…”. A kiedy mama zrobiła uwagę, że mogę paść ofiarą plotek, pan Ludwik przysiągł, że na żadne plotki nie pozwoli… Prosił mnie, ażebym dzisiaj wyszła z nim w południe do miasta. „Niech ludzie wiedzą – mówił – że mojej miłości nic nie zmieni… Nic!…”.

Madzia przypominając sobie niedawno minione wypadki zdumiewała się nad szybkością, z jaką w sercach ludzkich następują po sobie wielkie i niezmienne uczucia. Jeszcze tylko nie była pewna, komu te rzeczy przyszły łatwiej: jej przyjaciółce, pannie Eufemii, czy ich wspólnemu wielbicielowi, panu Krukowskiemu.

Inne książki tego autora