Za darmo

Emancypantki

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– O!… – westchnął Miętlewicz. – Ale mniejsza o nich… Panno Magdaleno, prawdaż to, że pani wychodzi za Krukowskiego?…

– Co pan mówi?… – zdziwiła się trochę obrażona Madzia. Lecz Miętlewicz miał tyle smutku w oczach, że uczuła litość i rzekła:

– Ani myślę wychodzić za pana Krukowskiego i… za nikogo…

Miętlewicz schwycił ją za rękę.

– Czy tak?… – spytał z uniesieniem. – Nie żartuje pani ze mnie?… Niech pani powie…

– Ależ daję panu słowo… – odparła zdziwiona Madzia.

Miętlewicz ukląkł przed nią i namiętnie ucałował jej ręce. Potem szybko zerwał się i mówił:

– Bóg panią wynagrodzi… Gdyby pani potwierdziła te plotki, za kwadrans nie żyłbym… U mnie tak: starosta albo kapucyn…

Madzię ogarnął strach paniczny; cofnęła się, jakby chcąc uciekać, lecz nogi ugięły się pod nią i siadła na fotelu. Zdawało jej się, że Miętlewicz wciąż myśli o zabiciu jej lub siebie.

Desperat spostrzegł to; zastanowił się i rzekł smutnym głosem:

– Niech się pani nie boi… Ja przecież nie chcę pani straszyć ani krępować… Gdyby pani wychodziła za człowieka godnego jej… wola boska – nawet nie odezwałbym się. Ale mnie oburza ten Krukowski… To nie dla pani mąż: stary, zniszczony, żyje na łasce siostry, a więcej od panien dostał odkoszów, aniżeli ma sztucznych zębów… Więc pomyślałem: jeżeli taka kobieta, jak pani, może się sprzedać takiemu trupowi, to już nie warto żyć na świecie…

Madzia drżała, Miętlewicz mówił błagalnie:

– Panno Magdaleno, przysięgam, że nie chcę pani krępować… Niech pani choćby jutro idzie za mąż, a nic złego sobie nie zrobię… Tylko wyniosę się stąd do Warszawy… Niech pani wyjdzie za szlachcica czy za mieszczanina, byle pani poszła z miłości, nie dla interesu… Niech ten człowiek będzie bogaty czy ubogi, z edukacją czy bez edukacji, byle to był człowiek młody, dzielny, który sam się wyrobił, a nie siedział u nikogo na łaskawym chlebie, bo to… fe… fe!… Ja panią bardzo… bardzo przepraszam za moją śmiałość – kończył, znowu całując Madzię w rękę. – Ale ja się pani nie narzucam… Wiem, że nie jestem godzien… Pani dla mnie jest jak święta i dlatego nie mogłem przenieść, nie mogłem wytrzymać, ażeby pani sprzedawała się takiemu dziadowi i jeszcze za pieniądze jego siostry!…

– Posądzał mnie pan o to? – cicho spytała Madzia.

– Przepraszam… do śmierci sobie tego nie daruję, ale… panny miewają różne gusta… Dziś Krukowski, jutro Cynadrowski… Różne bywają kaprysy panien!…

Usłyszawszy za oknem głos doktorowej Miętlewicz szybko rozwinął papiery i zaczął mówić zwykłym tonem, który jednak chwilami drżał:

– Więc wszystko w porządku, tylko mamy jeszcze naddatków pięć… nie – dziesięć rubli… Może pani będzie łaskawa dołączyć te dzie… nie – te piętnaście rubli na kościół…

Do saloniku weszli goście ogrodowi. Proboszcz ucieszył się z naddatku, a doktorowa z tego, że już skończyły się koncertowe interesa. Tylko przekorny major nie mógł utaić zdziwienia: skąd wpłynęło tyle naddatków?…

– Bo to u nas – mówił – każdy potrafi nie dodać, ale żeby miał coś naddać?…

– Może kto ze szlachty, a może siostra pana Krukowskiego, bo ona miewa fantazje – wtrącił proboszcz.

Miętlewicz śpiesznie objaśnił, że naddatek nie pochodzi od pana Krukowskiego ani od jego siostry, lecz utworzył się z wpływów ogólnych. Potem ostentacyjnie zwinął papiery i pożegnał towarzystwo tłomacząc się, że musi iść natychmiast w interesie młocarni pana Bielińskiego.

– Czy mi się zdaje, czy Madzia jest zmieniona? – zauważył proboszcz.

– Trochę boli mnie głowa…

– Pewnie Miętlewicz musiał jej powtórzyć jakąś plotkę – wtrącił gniewnie major. – Babski język!…

– Owszem, niech jej wszystko powtarzają!… – odezwała się doktorowa. – Na drugi raz będzie miała naukę, ażeby nie robić projektów bez wiedzy matki…

46. Eks-paralityczka zaczyna reagować

Znalazłszy się sama wśród ogrodu Madzia schwyciła się za głowę.

„Boże! – myślała – ależ ci mężczyźni to prawdziwe zwierzęta… Krukowski, taki szlachetny, taki delikatny, taki dobry przyjaciel – i pomimo to przypuszcza, że ja mogłabym wyjść za niego… Brr… Major ze swoimi pieszczotami jest obrzydliwy, Miętlewicz straszny… I wyobrazić sobie, że gdybym na żart powiedziała: otóż wychodzę za Krukowskiego… ten człowiek zabiłby się!… No i co ja mam począć z takimi ludźmi; gdzie się skryję, a choćby – komu to opowiem?…”.

Przyszedł jej na myśl ojciec, najzacniejszy człowiek, który ją tak kocha, że życie poświęciłby dla niej. Ależ ojciec ma pacjentów, kłopoty, wreszcie – wstyd mówić o czymś podobnym do ojca. Jakby on na nią spojrzał!… Może, co gorsza, zerwałby stosunki z majorem, Krukowskim i Miętlewiczem, a może nawet uniósłby się i – gotowa awantura o nic! Naturalnie, że o nic, bo przecie cóż znaczy ona, Madzia?… Nic. Jest sobie głupiutką dziewczyną, którą znajomi lekko traktują, a ona nie ma siły znosić tego z pokorą. Gdyby była tak mądrą i bogatą jak Ada Solska albo taką wielką damą jak nieboszczka pani Latter, albo tak piękną jak Helenka Norska, z pewnością traktowano by ją inaczej.

Helenka przypomniała jej pana Kazimierza. Jaki on inny niż ci tutejsi panowie… Jak on inaczej mówił do niej o swoim przywiązaniu, jak prosił, ażeby czuwała nad jego matką… Prawda, że ze wszystkiego drwił, ale w najboleśniejszych jego żartach było coś niezwykłego. A jak on ją wtedy uścisnął… Tak ściskać może tylko anioł albo szatan, nigdy człowiek…

Madzia wstrząsnęła się chcąc odegnać wspomnienia pana Kazimierza; wstydziła się samej siebie i swojej okropnej demoralizacji.

„Jestem bardzo zepsuta!” – szepnęła mimo woli i zasłoniła twarz czując, że oblewa się rumieńcem wyżej skroni.

„Bardzo jestem zepsuta!” – powtórzyła.

Świadomość zepsucia przyniosła Madzi ulgę: teraz, gdy zrozumiała swoją z gruntu zdemoralizowaną naturę, wie przynajmniej, dlaczego nie lubi jej matka.

Bo nie ma co taić przed sobą: matka, dość surowa dla dzieci, dla niej zawsze była najsurowszą. Najwięcej kochała Zdzisława, i słusznie: jest to przecież syn. Bardzo lubi Zosię, gdyż Zosia jest najmłodszą. Ale jej, Madzi, matka nigdy bardzo nie lubiła. Nazywała ją upartą i samowolną i zawsze sprzeczała się o nią z nieboszczką babką, dla której znowu Madzia była oczkiem w głowie.

Babka wbrew woli matki wysłała Madzię na pensję pani Latter i płaciła za nią. Babka, z pominięciem dwojga innych wnuków, zapisała Madzi cały swój majątek – trzy tysiące rubli. Nie dziw, że gdy Madzia skończyła pensję, matka nie broniła jej zostać nauczycielką.

– Niech pracuje – mówiła – kiedy chce, między obcymi ludźmi; oni ją oduczą samowoli i wykorzenią to, co babka zasiała pobłażaniem.

Dopiero gdy Madzia wróciwszy z Warszawy zachorowała na tyfus, surowość matki rozpłynęła się we łzach i trwodze. Nawet po chorobie było całkiem dobrze: w sercu matki obudziła się większa czułość dla Madzi, gdy nagle – zdarzył się nieszczęśliwy koncert i matka znowu ochłodła.

Może zrobiłaby Madzi niejedną wymówkę, gdyby nie opór ojca, który stanowczo prosił matkę, ażeby nie dotykała kwestii koncertu wobec Madzi i w ogóle, ażeby nie krępowała jej w niczym.

– Jest to panna dorastająca – mówił ojciec – dziecko rozumne i poczciwe, które nawet złożyło dowód, że potrafi pracować na siebie. Nie można więc zanudzać jej morałami. Niech ona w matce znajdzie przyjaciółkę, a nie surową dozorczynię.

Madzia o tym wiedziała, a czego nie wiedziała – domyślała się. Czuła, że między nią a matką stosunki zadrażniają się ostrzej niż kiedykolwiek, a nie wiedziała, co robić, ażeby tego uniknąć.

Trapiąc się podobnymi rozmyślaniami Madzia dostała migreny. Drobny ten wypadek miał dobrą stronę: nieco ułagodził panią Brzeską, która związując Madzi chustką głowę, pocałowała ją w czoło i rzekła:

– No, no, już dość… nie martw się. Tylko na drugi raz nie rób podobnych znajomości ani urządzaj koncertów. Panienka w twoim wieku nie może się afiszować, bo ją pochwycą na języki.

W taki sposób zakończył się parudniowy niepokój Madzi, ale – nie na długo.

Doktorowa Brzeska, jakkolwiek sama ubrała córkę na koncert i cieszyła się z jej triumfu, miała jednak (w swoim przekonaniu) obowiązek gniewać się na Madzię. Zaraz bowiem na drugi dzień po koncercie doniesiono jej (i to z kilku stron), że – całe miasto jest wzburzone.

Czym wzburzone? na kogo? i z jakiego powodu? – o tym nie bardzo wiedziała doktorowa i zresztą – było jej wszystko jedno. Jej wystarczał fakt, że Madzia należała do sprawy, która wzburzyła miasto, i że powszechny wybuch niezadowolenia mógł zwichnąć karierę młodej panienki.

„Kto ożeni się z panną, na którą oburza się całe miasto?…” – myślała pani Brzeska pocieszając się nadzieją, że może Bóg odwróci nieszczęście i że – pan Krukowski zapewne poważnie myśli o Madzi, skoro dzień po dniu przysyła jej bukiety.

Naprawdę, z dziesięciu tysięcy mieszkańców Iksinowa, dziewięć tysięcy dziewięćset siedemdziesięciu pięciu nie tylko nie oburzyło się, ale nawet nie myślało o koncercie. Z pozostałych zaś dwudziestu pięciu osób – kilku młodych panów rozpaczało po wyjeździe Stelli, kilku ojców rodzin frasowało się długami zaciągniętymi na koncert, który żadnej zmiany nie wywołał w losie ich córek, a dopiero kilka starszych pań urządzało wzburzenie umysłów w Iksinowie.

Jedną z agitatorek była pani podsędkowa. Czcigodna dama liczyła na pewno, że skoro Femcia, jej córka, zaakompaniuje panu Krukowskiemu na koncercie, pan Krukowski, jeżeli ma odrobinę honoru, musi oświadczyć się o rękę Femci. Że zaś pan Krukowski nie tylko nie oświadczył się o Femcię, lecz nawet podczas koncertu skandalicznie asystował Madzi, więc jedno z dwojga:

Albo pan Krukowski jest człowiekiem podłym, na którego nie powinna spojrzeć żadna uczciwa kobieta nie wyłączając Madzi;

Albo pan Krukowski jest człowiekiem szlachetnym, który wpadł w sieci zastawione na niego przez Madzię, Stellę, Sataniella i wszystkich miejscowych i zamiejscowych intrygantów.

 

W rozumowaniu tym utwierdziła panią podsędkowę inna czcigodna matrona, pani rejentowa, której Madzia wydarła możność urządzenia koncertu. Jak Iksinów Iksinowem, nikt nie urządzał koncertu bez udziału pani rejentowej; zrobiła to dopiero panna Brzeska, córka doktora, który (jak trafnie orzekł pan aptekarz) swoją zdolność do intryg przelał na potomstwo.

Toteż nie dziw, że pani podsędkowa z panią rejentową porozumiały się przy wyjściu z sali koncertowej. Potem obie z odnośnymi mężami i dziećmi udały się na kolację do państwa aptekarzów i tam – gruntownie roztrząsnęły sprawę.

W rezultacie uchwalono, że podsędkowie muszą zerwać stosunki z domem państwa Brzeskich wbrew opozycji szlachetnej Eufemii, która – tak kochała Madzię, tak jej ufała!… Nadto ktoś życzliwy powinien był wydobyć niemniej szlachetnego pana Krukowskiego z sieci intryg rozsnutych przez Madzię, a to – za pomocą ostrzeżenia jego siostry.

Jakoż na drugi dzień po koncercie, około ósmej rano, kiedy jeszcze pan Krukowski spał na oba uszy, do jego zacnej siostry pijącej kawę w ogrodzie przyszła z wizytą pani rejentowa. I nie owijając w bawełnę opowiedziała jej w niewielu słowach:

Że Sataniello swoją deklamacją znieważył najszanowniejszych iksinowian; że Stella i Sataniello nie są małżeństwem, a mimo to mieszkają w jednym pokoju; że nareszcie pan Krukowski, gdyby nie jego siostra i zacne nazwisko, byłby na wieki skompromitowany udziałem w koncercie wędrownych grajków.

– A kto tego narobił? – zakończyła rejentowa. – Narobiła panna Brzeska, która nie wiadomo skąd przyjaźni się z dwojgiem ludzi tak niemoralnych, jak Stella i Sataniello.

Siostra pana Krukowskiego jeszcze wczoraj, a nawet jeszcze dziś o szóstej i siódmej rano była zadowolona ze skrzypcowych popisów swego brata. Lecz o ósmej dowiedziawszy się od tak poważnej osoby, jak pani rejentowa, że całe miasto okryło się żałobą z powodu zniesławienia nazwiska Krukowskich, eks-paralityczka dostała ataku.

Straszny to był dzień, straszne były dwa dni, podczas których chora dama położyła się do łóżka, kazała pielęgnować się całemu domowi, wezwała do siebie doktora Brzozowskiego i piła tylko jego lekarstwa rozkazawszy poprzednio wyrzucić wszystkie recepty ojca Madzi. Chora nawet czuła zbliżające się konanie, chciała wezwać księdza i wśród spazmów oświadczyła bratu, że wydziedziczy go, ponieważ zhańbił nazwisko.

Ale pan Krukowski, który znał siostrę, wysłał przede wszystkim bukiet Madzi, a następnie sprowadził do chorej proboszcza.

Paralityczka zobaczywszy księdza zlękła się: pomyślała bowiem, że jest naprawdę chora. Gdy jednak wesoły staruszek uspokoił ją, w nagrodę wysłuchała jego opowiadań o wczorajszym koncercie.

– Co to za zasługa przed Bogiem, pani dobrodziejko – mówił ksiądz – złożyć tyle pieniędzy na kościół, a choćby wesprzeć takie biedactwo jak ci śpiewacy…

– Ale czy jegomość wie – przerwała chora – że ci państwo nie są małżeństwem?…

– Może być.

– I mimo to sypiają w jednym pokoju!… – dodała chora tonem najwyższego oburzenia.

Proboszcz machnął ręką.

– A przypomnijże sobie, dobrodziejko, że i my oboje spaliśmy w karczmie w jednej izbie, kiedy to nas burza zaskoczyła na odpuście… A co z tego?…

Eks-paralityczka otworzyła usta i opadła na poduszki. Argument wydał jej się tak silny, że z proboszczem już nie rozmawiała o koncertantach.

W ten sposób upłynęła druga doba po koncercie. Ku wieczorowi siostra pana Krukowskiego nie mówiła o skonaniu, ale za to bardzo dużo mówiła o kompromitacji i niewdzięczności brata. W nocy stan jej zdrowia pogorszył się: przyszło jej bowiem na myśl, że wiadomość o tym, iż jeden Krukowski koncertował z wędrownymi śpiewakami, może być wydrukowaną w gazetach.

Pod wpływem okropnej hipotezy obudziła brata i oświadczyła mu, że – jeżeli o jego hańbie napiszą gazety, ona nieodwołalnie umrze, a cały majątek zapisze na cele dobroczynne.

Lecz ranek (był to dzień trzeci) przyniósł nową kombinację. Gazety mogą przecież napisać, że utalentowany pan L. Krukowski raczył przyjąć udział w koncercie, z którego część dochodu była przeznaczona na kościół. Nadto pan Krukowski występował jako amator, nie wchodził na salę od kuchni, tylko z krzeseł, i jeżeli grał na skrzypcach, to przy akompaniamencie panny Eufemii, córki jednej z najpoważniejszych rodzin w mieście.

Tak, przecież sama pani rejentowa oświadczyła, że akompaniament podsędkówny uratował honor Krukowskich.

„Poczciwa dziewczyna!” – pomyślała eks-paralityczka, a zawoławszy brata rzekła mu:

– Femcia ładna panna. Sam Czerniawski bardzo się nią zachwycał… Zauważyłeś ty jej ramiona, gors, nogę… Nogi ma arystokratyczne… Trzeba jej posłać bukiet, a gdy wyzdrowieję, musisz im złożyć wizytę…

– Nie wiem, czy to wypada na nowo zawiązywać stosunki. Przecież sama siostrunia kazała mi zerwać z nią z powodu tego… tego z poczty…

Chora zasępiła się; więc dla ułagodzenia jej pan Krukowski posłał pannie Eufemii bukiet z bladych kwiatów, a w chwilę później – Madzi bukiet większy i czerwieńszy. Nie miał on wstrętu do panny Eufemii, owszem – oceniał należycie piękność jej gorsu i ramion, a dobrze pamiętał jej węgierskie buciki, ale… Madzia podobała mu się więcej. Gdyby Madzi nie było w Iksinowie…

Wtem około południa zdarzył się nieoczekiwany wypadek. Pani podsędkowa, dumna pani podsędkowa, we własnej osobie przyszła do łoża chorej siostry pana Krukowskiego i we własnych rękach przyniosła jej w porcelanowym imbryczku cudowny rumianek od paraliżu, zgotowany pięknymi rączkami panny Eufemii.

– Wperawdzie pani pierwsza zerewała z nami – mówiła podsędkowa do chorej sznurując usta i wykonywając ruchy okrągłe. – Powinna bym czuć się oberażona i byłam nią… Ale na wiadomość o cierpieniach pani nie mogłam wytrzymać i powiedziałam mężowi: muszę pójść do tej czcigodnej kobiety, chociaż nie zgadza się to z konwenansem…

W czasie krótkiej wizyty siostra pana Krukowskiego była tak wzruszona dobrocią podsędkowej, że wypiła cały imbryk ciepłych ziółek, wylała z pół imbryka łez i oświadczyła, iż czuje, że ziółka panny Eufemii przywrócą jej zdrowie.

Po odejściu podsędkowej chora wobec brata tak stanowczo zaczęła chwalić pannę Eufemię i jej ziółka, że zaniepokojony pan Krukowski uznał za stosowne znowu przypomnieć urzędnika pocztowego. Ale siostra zgromiła go:

– Mój kochany, Femcia jest zanadto piękna, ażeby nie wzdychali do niej ludzie najrozmaitszych kondycyj. Ja sama tylu miałam wielbicieli, że nieboszczyk robił mi ciągle sceny zazdrości. A czy słusznie?…

Pan Ludwik był zdesperowany i czując, że jego siostra gotowa znowu swatać go z panną Eufemią, zaczął na pociechę wyobrażać sobie jej gors, ramiona i węgierskie buciki. Ale pomimo wszelkich wysiłków nie mógł zapomnieć o Madzi: jedno jej słówko, jedno spojrzenie miały dla niego więcej uroku aniżeli cała suma jawnych i ukrytych wdzięków panny Eufemii.

Już postanowił albo oprzeć się nowemu kaprysowi siostry, albo – co najmniej – nie wyrzec się Madzi bez ciężkiej walki, gdy niespodziewanie los przyszedł mu na odsiecz. Eks-paralityczka uczuła tępy ból w boku, co ją tak przestraszyło, że zerwawszy się z łóżka z lekkością szesnastoletniej panienki, kazała wezwać doktora Brzeskiego.

– Ależ, siostruniu – odezwał się pan Ludwik – wszak wczoraj podarłaś recepty Brzeskiego, a postanowiłaś leczyć się tylko u Brzozowskiego…

– Co mi tam twój Brzozowski! – odparła. – Ja chcę Brzeskiego… ja jestem ciężko chora… może mi nawet zaszkodziły ziółka tej… tej… Eufemii…

47. Oświadczyny

Więc sprowadzono Brzeskiego, który przez proste ugniecenie w ciągu kilku minut usunął tępy ból w boku. Eks-paralityczka, rozpływając się w oświadczeniach wdzięczności, tak gorącym afektem na nowo zapłonęła do rodziny Brzeskich, że zaczęła robić doktorowi wymówki.

– Dlaczego to Madzia nie była u mnie przez dwa dni?… Nie widziałam jej od koncertu…

– Nie miała po co przychodzić, gdyż o ile wiem, jesteś pani na nią obrażona za koncert – odpowiedział doktór.

– Ja?… To fałsz!… Kto mógł przed panem narobić takich plotek?… Pewnie rejentowa albo podsędkowa… Proszę pana jak o największą łaskę, ażeby Madzia jutro tu przyszła.

Doktór wzruszył ramionami i obiecał przysłać Madzię. Ale za to pan Krukowski wybiegł do swego pokoju i kazał chłopcu wylać sobie na głowę dzbanek zimnej wody.

„Oszaleję!… – mruczał. – Oszaleję niezawodnie!… Co dzień, co godzinę inne sympatie u tej kobiety, inne plany. Boże, za co mnie tak strasznie skarałeś!… Wolałbym drwa rąbać…”.

Następnego dnia eks-paralityczka otrzymała z poczty „do rąk własnych” list bezimienny, mocno pachnący aptecznymi produktami. W liście „życzliwy przyjaciel” donosił, że cała szlachta trzęsie się na pana Krukowskiego za udział w koncercie, do którego został wciągnięty przez pannę Brzeską.

Chora dama zrozumiała, że jest to figiel i zaczęła domyślać się jego źródła. Nie mogąc jednak dosięgnąć autora anonimu postanowiła znaleźć satysfakcję na innej drodze i rzekła do brata:

– Madzia jest dobra dziewczyna: nie mogę zapomnieć, że uratowała mi życie i że najwięcej okazuje mi serca spomiędzy wszystkich moich znajomych… Ale muszę jej natrzeć uszu za ten koncert, który przyprawił mnie o nieprzyjemności i ciężką chorobę…

– Na miłość boską, siostruniu, nie rób tego! – zawołał przestraszony pan Ludwik. – Co zyskasz… jakie wreszcie masz prawo?…

– Ja nie mam prawa upomnieć osoby, którą przyjmuję do mego domu i do mojej rodziny?… Ty chyba oszalałeś, Ludwiku!

– Ha, jeżeli tak, więc, pozwolisz, siostruniu, że oświadczę się o pannę Magdalenę… Żonie swego brata możesz robić wymówki, lecz nie osobie obcej…

– Oświadcz się czy nie oświadczaj, mnie wszystko jedno… Ale muszę powiedzieć swoje, bo inaczej umarłabym…

– Więc idę – rzekł pan Ludwik stanowczo.

– Idź. Gdybyś to wcześniej zrobił, nie byłoby głupiego koncertu i wszystkich skandalów.

Żaden malarz, żaden poeta, żaden muzyk nie potrafiłby przedstawić zamętu, jaki w tej chwili opanował duszę pana Krukowskiego. Ginął w bezmiarze radości z powodu, że siostra pozwoliła mu oświadczyć się o Madzię, a truchlał z obawy na myśl o awanturze, jaką chora dama zrobi jego ukochanej.

„Wynagrodzę jej to!…” – mówił sobie, gorączkowo naciągając świeżą koszulę, popielate spodnie i czarny tużurek. Chwilami jednak drżały pod nim nogi: wiedział bowiem, że w podobnych wypadkach łatwiej obiecywać nagrodę aniżeli dotrzymać.

Czule pożegnał siostrę i promieniejący eleganckim ułożeniem, uperfumowany, z kwiatkiem w dziurce od guzika, biegł na czterdziestopięcioletnich skrzydłach miłości do domu państwa Brzeskich, aby tam urzeczywistnić (jak mówił) swoje najpiękniejsze marzenia.

Zastał doktorowę, ale Madzi już nie było: wyszła do jego siostry.

Chora dama przywitała Madzię dosyć chłodno. Potem wziąwszy swój cenny wachlarz, flakon wody kolońskiej i ów bezimienny list, rzekła:

– Może pójdziemy do altanki, kochanie.

Madzia podała jej rękę i z taką troskliwością dźwigała drogi ciężar przyszłej bratowej, tak ostrożnie sprowadziła ją ze schodków, tak uważnie wybierała najgładsze miejsca bardzo gładkiej ścieżki, że gniew eks-paralityczki mocno ochłonął.

„Gdyby ona po wyjściu za Ludwika pielęgnowała mnie tak jak dzisiaj, trudno byłoby mu znaleźć lepszą żonę…”.

Usiadły na ławeczce w cieniu dzikiego wina. Jeden z listków, poruszony przez wiatr, tak załaskotał Madzię w szyjkę, że otrząsnęła się przypomniawszy sobie majora.

– Przeczytaj no, moje dziecko, jakie okropne skutki wynikły z tego koncertu – rzekła chora dama podając Madzi anonim.

Madzię oblały ognie, a ciemno zrobiło się w oczach; przejrzała jednak list i zwróciła go w milczeniu.

– Oto widzisz – mówiła siostra pana Krukowskiego – jak kobieta powinna zważać na siebie, jeżeli nie chce sprowadzić nieszczęść na własną głowę i tych, którzy ją kochają… Samodzielność!… Cóż to myślisz, że tylko ty jesteś kobietą samodzielną… A twoja matka, która cały dom prowadzi, a ja?…

Chora dama zatrzymała sowie oczy na zmartwionej twarzyczce Madzi i prawiła dalej:

– Ja nie wdawałam się z ludźmi podejrzanej konduity, chociaż byłam samodzielną!… Trzeba było widzieć, jak ugłaskałam mego świętej pamięci męża, niech mu Bóg nie pamięta, egoistę i zazdrośnika, który mnie posądzał o romanse z pisarzem prowentowym… A co ja miałam z Ludwikiem!… Bóg jeden wie, ile kosztowały mnie jego karty i kuracje… Był to koń stepowy, a przecież i jemu dałam radę, bo kobieta musi kierować mężczyzną, jeżeli oboje nie mają zginąć.

Wszystkie zaś triumfy zawdzięczam nie tylko samodzielnemu charakterowi, ale i taktowi, który bronił mnie od niewłaściwych stosunków… Emancypacja!… Nowy to wyraz, ale rzecz dawna jak świat: kobieta powinna być panią domu, oto jest emancypacja. Taka zaś, która wdaje się z aktorami i naraża się na ludzkie obmowy, nie będzie nigdy panią. Cała nasza siła tkwi w naszej niewinności, w tym, że mamy prawo co dzień i co godzinę mówić mężom i braciom: jesteś hultaj, przeniewierca, włóczęga, a ja – pilnuję domu, jego czci i jestem czysta jak łza…

 

– Ale, proszę pani, cóż to złego urządzać koncert?… – szepnęła Madzia.

– Naprzód, do koncertów jesteś za młoda, a potem, cóż to za ludzie ci aktorzy?… Ich towarzystwo mogłoby skompromitować nawet… mnie!… Przecież oni nie będąc małżeństwem sypiali w jednym pokoju…

– To nieprawda!… – zawołała Madzia, ostro zwracając na eks-paralityczkę oczy, w których obok wielkiego zuchwalstwa błyszczały łzy hamowane.

– A ty skąd wiesz, że nieprawda?… – wybuchnęła zdumiona chora.

– Widziałam. W ich pokoju było tylko jedno łóżko…

Gniew nagle opuścił chorą damę. Klasnęła w ręce i odparła bardzo spokojnym tonem:

– Jezus Maria… moja Madziu, jakażeś ty głupia!…

Madzia rozpłakała się i wstając z ławki rzekła:

– Aaa… dziękuję pani… Aaa!… nigdy nie spodziewałam się usłyszeć od pani takiego wyrazu… Aaa!…

Eks-paralityczka żywo podniosła się i schwyciwszy oburącz Madzię za głowę poczęła ją całować.

– Moje dziecko, przepraszam cię, ale… nigdy nie słyszałam nic podobnie naiwnego… Gdybyś była mężatką, rozumiałabyś, że właśnie ta okoliczność najbardziej ich potępia… Ale jesteś jeszcze tak naiwna, że wstydzę się dawać ci objaśnienia.

– Pani zupełnie fałszywie mnie sądzi… Ja wcale nie jestem taka naiwna… O nie!… – mówiła rozdrażniona Madzia.

– Jesteś, kochanko, jesteś… – powtarzała chora dama okrywając ją pocałunkami. – To właśnie stanowi twój największy wdzięk: znam się na tym, bo przecież i ja byłam w twoim wieku… Nie wiem, doprawdy, czym sobie ten birbant Ludwik na taką nagrodę u Pana Boga zasłużył!…

– Proszę pani, ja do tego namówiłam pana Ludwika, ja… Nic nie chcę taić… Gdyby nie ja, pan Ludwik nie grałby na koncercie…

– Złote, kochane dziecko!… No, dajmy spokój koncertowi i tym aktorom, bo już widzę, że nie dogadamy się pomimo twego doświadczenia – mówiła śmiejąc się chora dama.

Po tej uwerturze eks-paralityczka chciała przejść do sprawy głównej i napomknąć Madzi, że jej ukochany brat, pan Ludwik Krukowski, lada dzień, jeżeli nie lada godzinę, oświadczy się o nią. Ale Madzia była zachmurzona, a chora dama tak wrażliwa, że pomyślała:

„Cóż ta smarkata będzie grymasić?… Widzicie ją!… Że jej powiedziałam parę słów prawdy, to zaraz obraża się. O, moja panno, jeżeli chcesz usłyszeć o szczęściu, jakie cię spotka, musisz do mnie przyjść w innym humorze…”.

Więc i ona zasępiła się, co widząc Madzia pożegnała chorą damę. Gdy już była w sieni, dama zawołała:

– Madziu, proszę cię…

– Co pani każe? – zapytała Madzia tonem tak chłodnym, że rozdrażnienie eks-paralityczki wzmogło się.

– Nic, moje dziecko – odparła jeszcze chłodniej.

Już Madzia była w połowie drogi do domu, kiedy w sercu chorej damy zbudziła się dla niej tak wielka czułość, że chciała wysłać służącego, ażeby zawrócił panienkę. Lecz po chwili znowu zmieniła projekt.

„Ludwik – myślała – chociaż się tak odgrażał i wystroił, nie będzie miał odwagi oświadczyć się… Tyle mu już razy odmówiono!… Ja zaś najlepiej zrobię, jeżeli sama pójdę do Brzeskich. To będzie pewniejsze i stosowniejsze. Jestem jakby matką Ludwika, więc wypada mi zrobić ten krok…”.

Swoją drogą czuła wyrzuty sumienia za dzisiejszą rozmowę z Madzią. Koncert głupstwo, a bez potrzeby zrobiło się przykrość dziewczynie dobrej jak anioł.

Już to skala uczuć siostry pana Krukowskiego była nadzwyczajnie szeroka: mieściły się w niej wszystkie tony, półtony i ćwierćtony od miłości – do nienawiści, od pogardy – do uwielbienia, od rozpaczy – do zachwytu. Nadto fortepian jej duszy tak często i nagle zmieniał melodie, że ludzie niechętni mogliby posądzać znakomitą damę, jeżeli nie o zupełnego bzika, to przynajmniej o wysoko rozwiniętą histerię. Na szczęście pani ta prawie nie znała niechętnych, ponieważ – wszyscy jej unikali; kto zaś miał interes, uważał ją za uosobienie rozumu i energii, niekiedy przytłumianej newralgicznymi cierpieniami.

Tylko major nazywał ją starą wariatką; ale ponieważ jego sądy o wszystkich iksinowianach były ostre, więc zgodzono się nie zwracać na to uwagi.

Tymczasem rozgorączkowana Madzia wpadła do domu. W sieni zastąpiła jej drogę matka z silnymi rumieńcami na twarzy a nieopisaną czułością w oczach. Przez chwilę patrzyły na siebie: matka widziała w niej córkę, którą niebawem ma utracić, Madzia – nie rozumiejąc powodu rozrzewnienia matki.

– Zdejmij prędko kapelusz… – rzekła doktorowa drżącymi ustami. – Krukowski oświadczył się o ciebie…

Madzi zabrakło tchu i rozszerzyły się źrenice.

– Co?… – zapytała.

– Nic. Wejdź.

Lekko popchnęła ją do saloniku, gdzie obok fotelu stał pan Krukowski w popielatych spodniach, z kwiatkiem w tużurku, z podsiniałymi oczyma i włosami czarniejszymi niż zwykle. Wąska jego ręka w popielatej rękawiczce machinalnie szarpała tasiemkę, na której niespokojnie kręcił się monokl.

– Niech ona sama panu odpowie – rzekła do pana Krukowskiego doktorowa.

– Pani, w ręku twym spoczywa szczęście mego życia – odezwał się z ukłonem pan Krukowski. Nieznośna zaś pamięć podszepnęła mu jeszcze przed dokończeniem tej wzruszającej formuły, że powtarza ją po raz dziewiąty w życiu.

Madzia patrzyła na niego blada; ale rzeczywiście nic nie rozumiała. Była zdumiona, gdyż pod wpływem chwilowego osłupienia przemknęło jej przez myśl, że pan Krukowski oświadcza się… o matkę.

– Najwyższym marzeniem moim, a wyznam, że i najśmielszym, jest… otrzymać rękę pani… – mówił niewyraźnie pan Ludwik i znowu ukłonił się.

Madzia milczała. Była już do pewnego stopnia przygotowaną na ten honor, lecz mimo to usłyszawszy oświadczyny pana Krukowskiego myślała, że szaleje. Wstręt, obawa i rozpacz – oto uczucia, jakich doznała w tym najpiękniejszym momencie swego życia.

– Cóż o tym sądzisz, Madziu?… – spytała zakłopotana doktorowa. – Pan Krukowski prosi o twoją rękę… – dodała.

Po fazie kompletnego zgnębienia w Madzi ocknęła się energia. Twarz przybrała wyraz surowy, oczy błysnęły i odpowiedziała tonem osoby dojrzałej a obojętnej:

– Ja, mamo, nie wyjdę za mąż… za… nikogo…

Teraz matka zbladła. Uderzyła ją nie tyle treść odpowiedzi, ile ton i fizjognomia córki.

– Śpieszyć się nie potrzebujesz… – wtrąciła doktorowa.

– Wprawdzie byłbym najszczęśliwszym… – dorzucił pan Krukowski.

– To moja ostateczna odpowiedź, mamo – rzekła Madzia znowu tonem, który w ustach słodkiej dzieweczki brzmiał jak zniewaga.

Pan Krukowski odczuł to, już dzięki biegłości w matrymonialnych niepowodzeniach, już dzięki temu, że niepodobna było mylić się co do znaczenia słów Madzi. Ukłonił się więc niżej niż zwykle, a następnie podniósł głowę wyżej, niż to było w jego zwyczaju.

– Przepraszam za mój błąd – odparł. – Ośmieliłem się jednak przypuszczać, że w rozmowie, którą mieliśmy przed koncertem (ostatni wyraz zaakcentował), zrobiła mi pani jakby… cień nadziei…

– Cóż to znaczy, Madziu?… – zapytała matka.

– Ach, nic… pani!… – szybko wtrącił pan Krukowski. – Naturalnie, że coś mi się przywidziało… Przepraszam, stokrotnie przepraszam…

I wyszedł wśród ukłonów.

Doktorowa usiadła na krześle. Splotła ręce, które jej drgały, i bladymi oczyma patrzyła na drzwi, którymi wyszedł pan Krukowski. Na jej twarzy malowała się tak ciężka boleść, że przerażona Madzia z płaczem upadła jej do kolan szlochając:

– Nie patrz tak, mateczko… nie gniewaj się… Ale przysięgam ci, że nie mogłam tego zrobić… nie mogłam, mamo… nie mogłam!…

Doktorowa łagodnie odsunęła ją od siebie. Westchnęła, wzruszyła ramionami i odparła spokojnym głosem:

– Cóż znowu za scena?… Nie chcesz iść za mąż, nikt nie będzie ci radził. Bo wreszcie już za późno. Jesteś samodzielna – ani słowa!… Taką cię zrobiła babka, tak chce ojciec… a moje zdanie zawsze niewiele znaczyło… Ale czy ty wiesz, jakie jest nasze położenie?…

Madzia podniosła wylęknione oczy.