Za darmo

Emancypantki

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

„Gdzie ja tak lecę? – mówi uśmiechając się pani Latter. – Aha, lecę w prze… w przyszłość” – poprawia i czuje, że ten wyraz nie ma sensu. Potem widzi, że z wyrazu „przyszłość” robi się jakieś bajeczne zwierzę, które unosi ją do krainy, gdzie rodzą się i dojrzewają rzeczy przyszłe. Pani Latter rozumie, że jest to senne marzenie, lecz nie mogąc mu się oprzeć godzi się na oglądanie przyszłości.

I otóż widzi się kobietą zupełnie swobodną. Jest na ulicy sama, bez grosza, w jednej sukni; lecz zarazem czuje bezdenną i bezbrzeżną rozkosz, bo już nie ma pensji!… Już nie troszczy się, że był zły obiad, że któraś uczennica zachorowała, że damy klasowe posprzeczały się, że jeden z nauczycieli miał niezadowoloną fizjognomię… Już nie lęka się, że ta a ta pensjonarka może nie zapłacić, nie blednie na widok gospodarza domu, nie wstrząsa się usłyszawszy panną Martę mówiącą: „proszę pani, jutro czeka nas duży wydatek…”. Nic z tego wszystkiego; nic już jej nie gniewa, nie trwoży, nie paraliżuje władzy myślenia…

Teraz dopiero widzi: czym była pensja? Była to okropna machina, która co dzień i co godzinę przez kilkanaście lat wbijała jej w ciało szpilki, gwoździe, noże… I za co? Za to, że podjęła się uczyć cudze dzieci, ażeby wychować własne!

Wielki Boże, czy podobna, ażeby człowiek nazywający się matką i przełożoną pensji cierpiał katusze, jakich nie doświadcza żaden zbrodniarz?… A przecie tak było i działo się w sposób bardzo prosty: wszyscy ją obchodzili, więc cierpiała za wszystkich. Cierpiała za swoje dzieci, za cudze dzieci, za damy klasowe, za nauczycieli, za służbę – za wszystkich… Oni byli obowiązani tylko pracować przez pewną liczbę godzin na dzień, a ona musiała troszczyć się o ich żywność, mieszkanie, zdrowie, zapłatę, naukę i znośne stosunki między nimi. Oni wiedzieli, że w oznaczonym terminie każdy musi otrzymać, co mu się należy, ale ona – nie wiedziała: skąd na to weźmie? Uczennice potrzebowały jadać regularnie, ale ich opiekunowie nie troszczyli się o regularne płacenie należności. Służba ociągała się z robotą, ale spieszyła po odebranie pensji. Nauczyciele i damy klasowe surowo krytykowali najmniejszy nieporządek w zakładzie, ale sami ani myśleli o pracy nad porządkiem.

I to wszystko było, naprawdę było?… Tego istotnie żądano od kobiety obarczonej dwojgiem dzieci?… Tak było i tego od niej żądano. I ja to wytrzymałam przez jeden tydzień?… Wytrzymywałaś przez kilkanaście lat. I nikt się nade mną nie ulitował, nawet nikt nie wiedział, jak pracuję i cierpię?… Nikt nie domyślał się, nawet nie próbował odgadywać, co cierpisz; owszem – zazdroszczono ci szczęścia i sądzono niemiłosierniej aniżeli zbrodniarzy. Bo tamci popełnili występek, gdy ty nie masz żadnej winy, tamci bronią się i są bronieni, gdy tobie nawet poskarżyć się nie wolno.

No, ale dziś już jest swobodna. Ma prawo żebrać, upaść na ulicy, pójść do szpitala, nawet – umrzeć gdzieś pod bramą, lecz z tym słodkim uczuciem, że jest swobodna, że oderwały się nieprawdopodobne ciężary miażdżące ją przez kilkanaście lat!… Jestże to powtórne urodzenie czy zmartwychwstanie?

I kiedy tak nasyca się swobodą, kiedy tak tonie w niej razem z miękką pościelą, nagle – widzi, że ktoś zabiega jej drogę i w brutalny sposób chce zawrócić ją na pensję… Na pensję?… Tak. I to robią jej własne dzieci: Kazimierz i Helena! Milczą, lecz ich twarze są surowe, a spojrzenia pełne wymówek…

„Dzieci moje… dzieciny moje… wy chyba nie wiecie, ile ja wycierpiałam na pensji?…”.

„Nam potrzeba pieniędzy… dużo pieniędzy…”.

„Ale bo wy nie wiecie… ja wszystko przed wami ukrywałam… Wy przecie nie mielibyście serca skazywać matkę drugi raz na powolne konanie… Życie wam oddam, ale oszczędźcie mąk, na jakie nie skazałby mnie najokrutniejszy tyran…”.

„Pieniędzy… nam potrzeba pieniędzy…”.

Pani Latter budzi się i siada na łóżku szlochając.

– Dzieci – mówi – to niepodobna!…

Przypomina je sobie, kiedy były małymi, słyszy ich cienkie głosiki i widzi łzy, które wylewały nad martwym kanarkiem.

– Dzieci moje?… – powtarza już trzeźwa ocierając oczy.

Zapala świecę. Jest dopiero pierwsza po północy.

– Ach, to wino! – szepcze. – Jakież ono okropne sny sprowadza.

Gasi świecę i kładzie się znowu, a stroskana myśl jej waży się między dwoma pytaniami:

„Co jest lepsze: czy wcale nie spać, czy mieć takie straszne sny?…”.

I w tej samej chwili doznaje nieprawdopodobnego uczucia, w jej sercu budzi się coś, jakby niechęć czy żal do dzieci… Czego nie zrobiło kilkanaście lat na jawie, zrobił sen…

– Czy to podobna? – szepcze.

A przecie tak jest: senne marzenie powiedziało, że mogłaby być nawet dzisiaj swobodną, gdyby nie dzieci i – na jej duszę upadł jakiś chłód i cień, w którym na dzieci spojrzała z nowego punktu.

Nie były to już „dzieci”. Przestały nimi być w rzeczywistości i od dawna, a w jej sercu przed chwilą, w czasie snu. Były to Jeszcze osoby ukochane, bardzo ukochane, ale już dorosłe, które nastawały na jej swobodę i spokój i przeciw którym… kto wie, czy nie należałoby się bronić?…

Na drugi dzień pani Latter zbudziła się około ósmej rano, rzeźwa i spokojna. Ale pamiętała swój sen i czuła w sercu jakby krople lodu. Zdawało jej się, że wylała nad sobą o jedną łzę za wiele, że ta łza upadła na dno jej duszy i zlodowaciała.

Toteż na jej twarzy nie było widać nerwowego niepokoju, który dręczył ją od kilku tygodni, ale – chłód i jakby zawziętość.

W ciągu następnych paru dni uczennice wróciły, z wyjątkiem czterech przychodnich, i rozpoczęły się lekcje. Na pensji było spokojnie, tylko pewnego razu panna Howard wciągnąwszy Madzię do swego pokoiku rzekła z zarumienioną twarzą:

– Panno Magdaleno… Przysięgnijmy sobie, że uratujemy panią Latter!…

Madzia spojrzała na nią zdziwiona.

– Pani Latter – ciągnęła uroczyście panna Klara wznosząc palec do góry – pani Latter to szlachetna kobieta. Wprawdzie dawne przesądy walczą w niej z nowymi ideami, ale postęp zwycięży…

Madzia była coraz mocniej zdziwiona.

– Nie rozumiesz mnie, pani?… Nie będę wykładała mego poglądu na ewolucję, jaka dokonywa się w mózgu pani Latter, bo zaraz muszę iść do klasy, ale zacytuję dwa fakta, które powinny rzucić przed panią światło…

Panna Howard przez chwilę zawiesiła głęboki kontralt, a widząc, że jej słowa wywołują dostateczny efekt, mówiła dalej:

– Wiesz pani, że Mania Lewińska została przyjęta na pensję…

– Jest tu przecie od onegdaj…

– Tak, ale – mnie zawdzięcza, że jej nie wydalono. Prosiłam za nią pani Latter, usłuchała i – należy jej się moja wdzięczność. A ja umiem być wdzięczna, panno Magdaleno…

Teraz Madzi przyszło na myśl, że podobny głos już gdzieś słyszała… Ach, tak!… podobnym głosem przemawia na scenie jeden z aktorów komicznych i może dlatego wydało się Madzi, że panna Klara jest w tej chwili bardzo tragiczna.

– A czy wiesz pani o tej… tej… Joannie?… – ciągnęła dalej panna Howard.

– Wiem, że wczoraj nie chciała ze mną mówić, a dziś nie przywitała się, co mnie zresztą mało obchodzi – odpowiedziała Madzia.

– Wczoraj pani Latter zawiadomiła tę… damę klasową, tę… naszą koleżankę… (ach, wstrząsa się cała moja istota!…), że od pierwszego lutego nie będzie mieć miejsca na pensji… Naturalnie, zapłaci jej za cały kwartał…

– Więc to nieprawda o panu Kazimierzu?… – zawołała Madzia rumieniąc się. – Na niego zawsze robią jakieś plotki…

Panna Howard spojrzała majestatycznie i rzekła:

– Idźmy już, bo spieszę się na lekcję… Zdumiewa mnie naiwność pani, panno Magdaleno!…

Ani słówka więcej. I Madzia nie dowiedziała się, o ile niesłusznymi są plotki rozsiewane na pana Kazimierza.

15. Pan Zgierski rozmarzony

Piątego dnia po odwiedzinach Mielnickiego, na kilka minut przed pierwszą, w jadalnym pokoju pani Latter i pod jej osobistym dozorem Stanisław i panna Marta przygotowywali stół do wykwintnego śniadania.

– Śledzie i kawior – mówiła pani Latter – niech panna Marta postawi z tej strony, przy wódce.

– Ostrygi na kredensie? – zapytała gospodyni.

– Ależ gdzież tam. Ostrygi otworzy Stanisław, gdy wejdzie pan Zgierski… Otóż, zapewne i on!… – dodała pani Latter usłyszawszy dzwonek. – Czy Michał jest w przedpokoju?

Wyszła do gabinetu, a Stanisław spojrzał na pannę Martę, która spuściła oczy.

– Takiemu to dobrze – mruknął lokaj.

– Tu się nikt nie pyta Stanisława, komu dobrze, a komu źle – odburknęła gospodyni. – Najgorsza rzecz, kiedy służba rozpuszcza język, bo z tego rodzą się plotki jak pchły z trocin… Stanisław powinien mieć tyle rozumu, ażeby nie wsadzać nosa do cudzego prosa…

– Oj! oj! oj!… – zawołał stary lokaj chwytając się oburącz za głowę i wybiegł z pokoju.

Tymczasem do gabinetu pani Latter wszedł oczekiwany gość, pan Zgierski. Był to człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, niewysoki, nieco otyły, na którego głowie duża łysina coraz wyraźniej spychała resztkę szpakowatych włosów. Jego ubiór odznaczał się skromną elegancją, a ładna niegdyś twarz wyrazem dobroduszności, której jednak szkodziły niewielkie a ruchliwe czarne oczy.

– Wszak jestem co do minuty? – zawołał gość trzymając zegarek w ręku. Po czym serdecznie uścisnął rękę pani Latter.

– Nie powinna bym się z panem witać – odparła obrzucając go ognistym spojrzeniem. – Trzy miesiące!… Czy pan słyszy: trzy miesiące…

– Czy tylko trzy?… Mnie wydawały się wiekiem!…

– Obłudniku!…

– Więc bądźmy szczerzy – mówił gość z uśmiechem. – Kiedy pani nie widzę, mówię sobie: dobrze tak jest; ale kiedy panią zobaczę, myślę: a przecież tak jest lepiej. Oto powód, dla którego do tej pory nie byłem… Dodajmy, że wyjeżdżałem na święta, na wieś… Nie wybiera się pani na wieś?… – spytał z akcentem.

– Gdzie?… kiedy?…

– A, pani, to szkoda. Gdy jestem na wsi w lecie, mówię sobie: wieś nigdy nie może być piękniejsza; ale teraz przekonałem się, że wieś jest najpiękniejsza – w zimie. To są czary… Pani, to są istne czary!… Ziemia podobna jest do śpiącej królewny z bajki…

 

Kiedy to mówił Zgierski, na twarzy malowało się tak szczere przekonanie, że prawie można mu było wierzyć, gdyby nie biegające czarne oczki, które wiecznie czegoś szukały i wiecznie pragnęły się z czymś ukryć. Kiedy zaś pani Latter słuchała, można było przypuszczać, że rozpływa się w słuchaniu, gdyby od czasu do czasu w jej marzących oczach nie błysnęła iskierka oznaczająca podejrzliwość.

Dla optymisty Zgierski wyglądał na gościa, który przychodzi na śniadanie, a przynosi trochę zdawkowej poezji; pesymiście mógł przedstawić się jako czarny charakter, który rozsnuwa tajemnicze sieci intryg. Pierwszy posądziłby panią Latter o przyjaźń, która lęka się zostać miłością; drugi podejrzewałby ją o brak zaufania, a nawet obawę wobec Zgierskiego.

Lecz kto by mógł chwytać głosy odzywające się w duszach tych ludzi, zdziwiłby się usłyszawszy ich monologi.

„Jestem pewny, że pod pozorami sympatii, lęka się mnie i coś podejrzewa… No, ale to elegancka kobieta…” – mówił do siebie zadowolony Zgierski.

„On myśli, że ja wierzę w jego spryt i chytrość… No, ale potrzebuję pieniędzy…” – mówiła pani Latter.

– Jeżeli będzie pani miała sposobność wyjechać na wieś, a mam przeczucie, że tak, niech pani wyjedzie choćby na cały rok, byle zobaczyć wieś w zimie – rzekł Zgierski akcentując pewne wyrazy tonem i spojrzeniami.

– Ja, na wieś?… pan żartuje… A pensja?

– Rozumiem – mówił Zgierski tkliwie patrząc jej w oczy – że ma pani wielki obowiązek społeczny. Jak zaś ja to rozumiem, nie potrzebuję tłomaczyć… No, ale mój Boże, każdy człowiek ma trochę praw do osobistego szczęścia, a pani ma więcej aniżeli ktokolwiek inny…

W oczach pani Latter w pierwszej chwili odmalowało się zdziwienie, nawet niepokój. Lecz wnet błysnęło słówko: „rozumiem!…” – a potem wydarł się z piersi krótki wykrzyknik:

– A!…

I pani Latter spojrzała na niego nie ukrywając zdumienia.

– Więc rozumiemy się?… – spytał Zgierski patrząc na nią głęboko. A w duchu dodał:

„Złapała się!…”.

– Jesteś pan straszny człowiek – szepnęła pani Latter dodając w myśli:

„Już go mam!…”.

I spuściła oczy, ażeby ukryć błyskawicę triumfu.

Zgierski patrzył wzrokiem, w którym malowała się chłodna czułość dla niej i niezachwiana wiara w dokładność własnych informacyj. Nagle rzekł:

– Zatem mogę zapytać…

Pani Latter zatrzepotała rękoma.

– O nic nie wolno pytać!… Wolno podać mi rękę i zaprowadzić do jadalnego pokoju…

Zgierski stanął z lewej strony, wziął ją za rękę jak w polonezie i patrząc w oczy zaprowadził do jadalnego pokoju…

– Będę milczał – rzekł – w zamian jednak musi mi pani przyrzec…

– Sądzi pan, że kobieta może cokolwiek przyrzekać? – zapytała pani Latter spuszczając oczy.

„Jak ona się łapie!… jak ona się łapie!…” – myślał Zgierski, a głośno dodał:

– Jedno może pani przyrzec, że gdyby zdarzyło się coś przyjemnego dla pani, ja będę pierwszym, który jej powinszuję – za każdym razem

Jednym z większych triumfów, jakie pani Latter odnosiła nad sobą w życiu, był ten, że nie drgnęła, nie zbladła i w ogóle żadnym znakiem nie zdradziła niepokoju, jaki opanował ją w tej chwili. Na szczęście Zgierski tak był pewny siebie, że nie zwracał na nią uwagi, ale myślał tylko o tym, ażeby pokazać, jak dalece jest wszystkowiedzącym.

– Za każdym razem – mówił z naciskiem – gdziekolwiek spotka panią przyjemność, tu czy we Włoszech, ja będę tym pierwszym, który pani powinszuje…

Byli w pokoju jadalnym. Pani Latter delikatnie usunęła się i rzekła wskazując na stół:

– Pańska ulubiona starka. Proszę pić za gospodarza i za gościa.

Teraz Zgierski spojrzawszy na butelkę zaczął się naprawdę dziwić.

– Ależ to moja starka, którą udało mi się nabyć od księcia…

– Właśnie od księcia Kazio dostał kilka butelek i mnie dał jedną. A ja nie mogłam z niej zrobić lepszego użytku, jak…

Słowom tym towarzyszyło melancholijne spojrzenie.

Zgierski wypił kieliszek milcząc i pragnąc zaznaczyć milczeniem, że chwila jest bardzo uroczystą. Pierwszy jednak kieliszek nasunął mu szereg nowych myśli.

„Jeżeli ona – mówił sobie – wychodzi za Mielnickiego, który jest majętnym człowiekiem, więc – nie ma do mnie żadnego interesu. A jeżeli nie ma interesu, więc… co?… Więc – chyba kocha się we mnie?…”.

I w tej chwili w jego duszy, która była mieszaniną najniezgodniejszych pierwiastków, obudziła się potrzeba szczerości.

– Śledzie są wyborne!… – mówił. – Kawior… kawior jest wyższym nad sam podziw! Czy może być coś wyższego nad podziw? – zapytał badając spojrzeniem, czy pani Latter zrozumiała jego słówko. I poznał, że zrozumiała.

– Panie Stefanie – rzekła pani Latter – nie widziałam, ażeby pan pił za gościa…

– Więc ja ten kieliszek tej wybornej starki piłem w imieniu?…

– Chyba… w imieniu gospodarza – wtrąciła pani Latter patrząc na obrus.

– Pani!… – odparł spoglądając na nią z wyrazem przyjaźni, która mocno zahaczała o miłość i – nalewając drugi kieliszek. – Pani – mówił zniżonym głosem – teraz piję jako gość… Jako gość, który umie milczeć nawet wówczas, gdy jego serce chciałoby… Powiedziałbym: zapłakać, lecz powiem: zawołać… Pani, jeżeli jest to potrzebne do twego szczęścia i spokoju, pozwól mi, ażebym taki sam kielich wypił… za jakieś wspólne zdrowie… choćby nad brzegami Buga… Skończyłem.

Postawił wypity kieliszek i usiadł opierając głowę na ręku.

W tej chwili wszedł Stanisław z tacą pełną ostryg na lodzie.

– Co?… – zawołał Zgierski. – Ostrygi?

Zasłonił ręką oczy jak człowiek głęboko wzruszony i myślał: „Więc ona, wychodząc za mąż, daje mi do zrozumienia, że kocha się we mnie… Jest to bardzo przyjemne, ale i bardzo… Nie niebezpieczne, tylko… trudne… Wolałbym, ażeby miała o dwadzieścia lat mniej…”.

Rzucił się do ostryg i jadł szybko, w milczeniu, wciskając dramatycznymi ruchami dużo cytryny, jak człowiek, który cierpi, lecz chce pokazać, że mu wszystko jedno.

– Panie Stefanie – odezwała się pani Latter omdlewającym głosem – mamy wprawdzie chablis…

– Spostrzegłem to – odparł Zgierski, który po drugim kieliszku starki czuł potrzebę dowiedzenia, że odznacza się piekielną przenikliwością.

– Ale może by pan spróbował tego wina…

Nalała mu kieliszek. Skosztował i spojrzał na nią prawie surowo.

– Pani – rzekł – tak niezwykle omszoną butelkę musiałem spostrzec od razu… Pani pojmuje… Lecz w tej chwili przekonywam się, że takiego wina nie mogła wybrać kobieta…

– Jest to prezent pana… pana Mielnickiego, wuja i opiekuna jednej z moich uczennic – odpowiedziała pani Latter spuszczając oczy.

– Pani życzy sobie, ażebym pił to wino? – uroczyście zapytał Zgierski.

– Ależ proszę pana.

– Ażebym pił z kielicha pana Mielnickiego, który zresztą może być człowiekiem najgodniejszym szacunku…

Milczenie. Lecz w tej chwili Zgierski uczuł, że jego nogę dotyka inna noga.

„Mógłbym sądzić, że ma do mnie jakiś ważny interes – pomyślał wypijając dwa kieliszki wina jeden po drugim. – Ale jeżeli wychodzi za tak majętnego człowieka, jak Mielnicki…”.

Zgierski zamienił się w posąg; nie przysuwał ani też odsuwał swojej nogi, tylko wypił trzeci kieliszek wina, zjadł jakąś rybę, wypił czwarty kieliszek, zaczął jeść jakieś mięso i całkiem zapomniawszy o pani Latter cofnął się pamięcią w odległą przeszłość.

Marzył, że kiedy z górą przed trzydziestoma laty ktoś trącił go w nogę pod stołem, zdawało mu się, że uderzył piorun i – zupełnie stracił przytomność, a nawet bodaj czy nie upuścił widelca. Gdy ten sam wypadek powtórzył się przed dwudziestoma laty, Zgierski był wprawdzie mniej wstrząśnięty, ale czuł, że otwiera się nad nim niebo. Gdy spotkało go to przed dziesięcioma laty, nie widział już ani piorunów, ani nieba otwierającego się nad głową, ale jeszcze napełniły go najpiękniejsze ziemskie nadzieje.

Dzisiaj zaś pomyślał, że jednak – znajduje się w kłopotliwej i pozycji. Bo jak tu nie być w kłopocie w jego wieku wobec namiętnej kobiety?…

Spuścił oczy, jadł za trzech, a pił za czterech, przy czym jego wielka łysina okryła się kroplistym potem.

„Ten Mielnicki ma chyba ze sześćdziesiąt lat – myślał – i porywa się… Nie ma to, jak mieszkać na wsi!…”.

Śniadanie skończyło się, Zgierski był rozmarzony, zakłopotany, nawet zawstydzony; pani Latter zupełnie spokojna.

– Upiłem się – rzekł przy czarnej kawie i doskonałym koniaku.

– Pan?… – uśmiechnęła się pani Latter. – Mam lepsze wyobrażenie o sile pańskiej głowy.

– No, tak… Nie wiem, ażebym kiedykolwiek stracił przytomność, ale trunki były rzeczywiście mocne… Mogły rozmarzyć…

– Na nieszczęście pan nawet w marzeniach nie zapominasz się – odparła z odcieniem goryczy pani Latter. – Okropni są ludzie zawsze logiczni…

Zgierski smutnie kiwnął głową jak człowiek, który choćby nie chciał, musi dźwigać brzemię żelaznej logiczności i – podał gospodyni rękę. Przeszli do gabinetu, gdzie pani Latter wskazała mu pudełko cygar, a sama zapaliła świecę.

– Pyszne cygara! – westchnął Zgierski. – Czy… czy wolno prosić jeszcze o filiżankę kawy?…

W tej chwili wszedł Stanisław niosąc na tacy srebrny maszynkę, butelkę koniaku i filiżanki.

– Pan myśli, że po trzechmiesięcznym niewidzeniu zapomniałam o jego upodobaniach? – rzekła z uśmiechem pani Latter nalewając kawę.

Potem podsunęła koniak.

Czarne oczki Zgierskiego już nie biegały niespokojnie: jedno bowiem usiłowało pójść na prawo, drugie na lewo, a ich właściciel zadawał sobie niemałą fatygę, ażeby utrzymać je w linii prostej. Pani Latter spostrzegła to, sama wypiła jednym tchem kieliszek koniaku i nagle odezwała się:

– A propos… Chociaż to jeszcze nie luty, pozwoli pan, że uregulujemy nasz rachunek…

Zgierski cofnął się, jakby mu na głowę wylano strumień wody.

– Przepraszam panią, ale… jaki rachunek?…

– Trzysta rubli za następne półrocze.

Osłupiał i błysnęła mu myśl, że to on, on z całym swoim sprytem i piekielną zręcznością, pada ofiarą intrygi osnutej przez kobietę!… Potem przypomniał sobie dawny aforyzm, że najprzebieglejszego mężczyznę może wyprowadzić w pole najzwyklejsza kobieta, i nareszcie – zmieszał się.

– Zdaje mi się… – mówił – zdaje mi się…

Ale wyrazy więzły mu w gardle, a myśli w głowie.

Czuł, że wpada w pułapkę, którą zna doskonale, lecz która w tej chwili nie przedstawia mu się dosyć jasno.

„Anemia mózgowa!…” – rzekł do siebie i dla odegnania jej wypił nowy kieliszek koniaku.

16. Pan Zgierski praktyczny

Lekarstwo było skuteczne. Zgierski bowiem nie tylko odzyskał energię w myślach, ale poczuł chęć do stoczenia utarczki z panią Latter. Ona chciała go czymś zaskoczyć?… Doskonale! Teraz on pokaże, że zaskoczyć się nie da, gdyż zawsze i wszędzie panuje nad sytuacją.

– Ponieważ – zaczął z uśmiechem – pragnie pani mówić o interesach (ja sądziłem, że między nami nie ma nic pilnego!…), więc mówmy systematycznie. Nie dlatego, broń Boże, abym kładł jakiś nacisk, gdyż między mami… Ale oboje przywykliśmy do zwięzłości..

– Naturalnie – wtrąciła pani Latter – o pieniądzach musimy mówić jak finansiści.

– Pojmuję panią i pani mnie… Otóż mam u pani drobny depozyt, o którym między nami wspominać by nie warto, gdyby nie obustronne zamiłowanie porządku w rachunkach i zwięzłości w umowach… Depozyt ten, pięć tysięcy rubli, zostaje u pani z roku na rok… no, tak… Ale w połowie sierpnia roku zeszłego wspomniałem, owszem, nawet wyraźnie sformułowałem zamiar podniesienia tej sumki w lutym roku bieżącego… Nie mogę zatem przyjmować procentu za następne półrocze.

– A jeżeli ja uprę się i nie oddam panu w lutym, co mi pan zrobi? – zapytała pani Latter śmiejąc się.

– Naturalnie że zostawię pani sumkę do połowy lipca – odparł z ukłonem Zgierski. – Za to w lipcu stanowczo mieć ją muszę, gdyż inaczej grozi mi nieprzyjemność, na którą pani, o ile ją znam, nigdy by nie zezwoliła.

– Ależ rozumie się…

– Jestem tego pewny i nawet przypominam sobie (co obudziło we mnie najwyższą cześć i podziw) słowa pani: „Choćbym miała sprzedać wszystkie meble własne i szkolne, zwrócę panu pięć tysięcy rubli na termin…”.

– Nawet według naszej umowy wszystkie one już należą do pana – dodała pani Latter.

Zgierski machnął ręką.

– Czysta formalność, oparta na wyraźnym żądaniu pani… której dopełniłbym tylko w wypadku, gdyby ta kombinacja była dla pani korzystną.

– Więc pięć tysięcy rubli zostawia mi pan do połowy lipca? – rzekła pani Latter.

– Tak jest. Dopiero w tym terminie zawiśnie mi nad głową miecz Damoklesa… Czy pani da wiarę, iż mogą mi zlicytować meble?…

 

Pani Latter nalała mu nowy kieliszek.

– Proszę pana – zaczęła po chwili – a gdybym w ciągu tego lub przyszłego miesiąca zapotrzebowała jeszcze… – czterech tysięcy rubli także do połowy lipca?…

– Gdzież znowu… Nieprawdopodobne… – odparł Zgierski wzruszając ramionami.

– Owszem, jest to możliwe, gdyż bardzo wiele uczennic zapłaci mi dopiero w końcu czerwca.

Zgierski zamyślił się.

– A to ma pani kłopot… – rzekł. – Żałuję, że umieściłem wszystkie moje fundusze w akcjach cukrowni… No, żałuję!… tak się mówi… Pani wie, że teraz cukrownie dają osiemnaście i dwadzieścia procent dywidendy?… Gdyby nie to, musiałbym się dobrze kurczyć… Więc naturalnie nie tego żałuję, że mam akcje, ale… że nie mogę służyć pani na tak krótki termin…

Pani Latter zarumieniła się.

– Szkoda – rzekła.

Zgierski dokończył kieliszka i uczuł niepokonaną chęć zaimponowania swymi informacjami.

– Jestem pewny – zaczął – że nie posądza mnie pani o brak chęci służenia jej. Bo pomijam głęboką życzliwość, o której nie mówi się przy rachunkach, a której posiadaniem dla pani słusznie się szczycę… Pomijam to, gdyż choćbym był najbardziej interesownym człowiekiem, to przecież wiem, że pani, mówiąc językiem finansowym, stanowi dobrą hipotekę… Proszę pani, mówmy szczerze… Już sam Mielnicki daje duże gwarancje, a taki Solski… mój Boże!…

Zgierski westchnął, pani Latter spuściła oczy.

– Nie rozumiem pana… i nie chcę rozumieć… – dodała zniżonym głosem. – Nawet proszę pana, ażeby tych kwestyj nie poruszał…

– Pojmuję i uwielbiam delikatność pani, ale… Cóżeśmy winni, że Mielnicki na prawo i na lewo skarży się, iż dostał odkosza, opowiadając przy tym o swej miłości dla pani. Czemu zresztą nikt się nie dziwi, a ja najmniej… – dodał z westchnieniem.

– Mielnicki jest oryginał – uśmiechnęła się pani Latter. – Ale pan Solski niczym, ale to niczym nie upoważniał… i przyznam się panu, że ta wieść obraża mnie…

– A jednak ta wieść przyszła z Rzymu, gdzie mieszka kilka polskich rodzin, które już dostrzegły, że pan Stefan zajął się panną Heleną.

– Nic, ale to nic o tym nie wiem – rzekła pani Latter. – Pokazuje się, że nasza pensja jest fortecą, do której wieści nie dochodzą.

– Hum! – mruknął Zgierski. – Musiały jednak dojść, i to z dobrego źródła, skoro zaniepokoiły pana Dębickiego…

– Dębickiego?… – powtórzyła zdumiona pani Latter.

– To jest tylko moje przypuszczenie – pośpieszył dodać pan Zgierski – lecz mówię o nim przez przyjaźń dla pani…

Pani Latter dziwiła się coraz więcej.

– Widzi pani, jak dobrze jest mieć przyjaciół, którzy umieją obserwować… Pan Dębicki, jak wiadomo, od dawna zna się z panem Solskim, a stosunki ich zacieśniają się jeszcze mocniej, ponieważ pan Dębicki obejmuje zarząd nad biblioteką Solskich…

– Nic o tym nie wiem… – wtrąciła pani Latter.

– Za to ja wiem i czuwam – odparł Zgierski z uśmiechem. – Wiem również, że pan Dębicki otrzymał kiedyś ostrą admonicję od panny Heleny.

– Ach, przy tej nieszczęsnej algebrze!…

– Otóż to. Mam więc prawo przypuszczać, że pan Dębicki nie żywi zbyt sympatycznych uczuć dla panny Heleny i może nierad by zostać jej oficjalistą… Widzi pani, z drobiazgów składają się duże wypadki…

– Jeszcze nic nie rozumiem.

– Zaraz pani zrozumie. Otóż w parę dni potem, kiedy mnie doszła wieść o zabiegach pana Solskiego około panny Heleny, jeden z moich przyjaciół wspomniał mi, że pan Dębicki wypytywał go…

– O co?

– Ani mniej, ani więcej tylko o wysokość kwoty, jaką złożyłem u pani, a nawet… o wysokość procentu… Przyzna pani, że ta troskliwość byłaby dziwną ze strony pana Dębickiego, gdybyśmy nie mieli prawa zaliczać go do partii nam nieprzychylnej.

– Jaki niegodziwiec! – wybuchnęła pani Latter. – Ale cóż to znowu za partia nieprzychylna?… Przestrasza mnie pan…

– Nie ma się czego lękać, gdyż są to rzeczy naturalne – mówił Zgierski. – Znamy przysłowie: zazdrość towarzyszy powodzeniu jak cień światłu… Więc jedni (przepraszam, ale mówimy otwarcie?…), jedni czy jedne zazdroszczą pani – Mielnickiego… Innym – pensja pani może być solą w oku… Ale panny Malinowskiej nie zaliczam do nich…

– Pan zna Malinowską?… – zapytała pani Latter opuszczając ręce na fotel.

– Tak. Jest to dobra kobieta i jej niech pani nie zalicza do nieprzychylnych. Ale o tym kiedy indziej… Dalej, są tacy i takie, które zazdroszczą pannie Helenie Solskiego, a nareszcie i tacy, którzy patrzą przez mikroskop na drobne usterki pana Kazimierza.

– Cóż mają do niego? – szepnęła pani Latter przymykając oczy, bo czuła, że wobec ogromu informacyj Zgierskiego zaczyna się jej w głowie kręcić.

– Nic wielkiego!… – odparł Zgierski chwiejąc się, jakby pragnął w równowadze utrzymać głowę. – Zarzucają panu Kazimierzowi… to jest nie tyle zarzucają, ile dziwią się, a właściwie…

– Panie Zgierski… panie Stefanie, mów pan po prostu!… – zawołała pani Latter składając ręce.

– Mam mówić krótko i węzłowato?… To mi się podoba… To jest w stylu pani…

– A więc?

– A więc?… Aha!… no tak… – powtarzał Zgierski usiłując skupić uwagę. – Dziwią się tedy, że syn pani… to jest – szanowny i utalentowany pan Kazimierz, nie ma dotychczas określonego zajęcia.

– Kazio wkrótce wyjeżdża za granicę – odparła pani Latter.

– Rozumiem, do pana Solskiego.

– Do uniwersytetu.

– Ach, tak! – potwierdził Zgierski. – Dalej, zarzucają panu Kazimierzowi miłostki… No, miłość, pojmuje pani… światło życia, kwiat duszy… Ja – dodał z głupowatym uśmiechem – najmniej powinien bym oburzać się na miłostki młodych ludzi… Pojmuje mnie pani… Na nieszczęście pan Kazimierz zaangażował trochę pensję…

– Tej panny już nie ma u nas – wtrąciła surowo pani Latter.

– Zawsze uwielbiałem takt pani – rzekł Zgierski i pocałował ją w rękę. – Co zaś do innych zarzutów…

– Jeszcze?…

Zgierski machnął ręką.

– Wspominać nie warto! – mówił. – Gorszą się tym, że pan Kazimierz trochę gra…

– Jak to?…

– No tak… – dodał pokazując rękoma tasowanie kart. – Ale, proszę pani, on gra tak szczęśliwie, że można być o niego spokojnym. Przed świętami pożyczył ode mnie pięćdziesiąt rubli na tydzień (mając do spłacenia jakiś dłużek honorowy), a oddał w trzy dni i jeszcze zaprosił mnie na śniadanie…

Pani Latter opadły ręce.

– Mój syn – rzekła – mój syn gra w karty?… To kłamstwo!…

– Sam widziałem… Ale gra rozsądnie i w tak wybornych towarzystwach…

Rysy pani Latter zmieniły się w sposób nieprzyjemny: była prawie brzydka.

– Zrobiłem pani przykrość? – zapytał Zgierski bolejącym tonem.

– O nie. Tylko… ponieważ wiem, co to jest gra w karty…

– Zapewne świętej pamięci drugi mąż pani?… – wtrącił pobożnie Zgierski.

Pani Latter zerwała się z kanapki.

– Nie pozwolę memu synowi grać!… – zawołała podnosząc zaciśniętą pięść. – Kocham go, jak tylko matka może kochać jedynaka, ale… wyrzekłabym się go…

Rozbiegnięte oczy Zgierskiego skoncentrowały się. Ujął panią Latter za obie ręce, posadził i rzekł innym tonem:

– Doskonale!… wygraliśmy!… Teraz możemy pogadać o interesach.

– O interesach?… – powtórzyła zdziwiona.

– Tak. Proszę o kilka minut cierpliwości… Akcje cukrowni, pojmuje pani, moje akcje można przecie zastawić, ponieważ (jak powiedziałem) pani stanowi doskonałą hipotekę… Pani i panna Helena… Taki Mielnicki jest człowiekiem majętnym, a taki Solski… O nim nie ma co mówić.

– Proszę nie wspominać tych nazwisk.

– Hum!… A jednak wolałbym o nich usłyszeć od samej pani… Pani potrzebuje czterech tysięcy rubli do połowy lipca, rozumiem to i mogę zastawić moje akcje… Ale – muszę mieć pewność, poza obrębem pensji

– Dlaczego? – zdziwiła się pani Latter.

– Mój Boże, dlatego że pensja z powodu różnych okoliczności, jakie się w niej wydarzyły, prawie nic nie jest warta. Wybaczy pani szczerość?… Czysty dochód z pensji już w zeszłym roku zmniejszył się, a dziś zapewne spadł do zera. Tymczasem pan Kazimierz ciągle potrzebuje pieniędzy, zwyczajnie jak młody człowiek… Przed chwilą jednak poznałem, że z synem da sobie pani radę, co jest rzeczą bardzo ważną… No, ale choćby pan Kazimierz wziął się do jakiego zajęcia czy też w inny sposób miał byt zabezpieczony, to jeszcze nie wszystko… Zmniejszą się wydatki, lecz dochody nie wzrosną…

– Nic, ale to nic nie rozumiem – wtrąciła zirytowana pani Latter.

– Szkoda! szkoda!… – szepnął.

Oparł głowę na ręku i zasłonił oczy. Zdawało mu się, że pokój krąży… To jest nie krąży, ale waha się w lewo i w prawo. Ale właśnie to odkrycie spotęgowało w nim odwagę i szczerość.