Za darmo

Emancypantki

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Oto dziewczynka – rzekła zakonnica wskazując na łóżeczko, w którym leżał twór o pomarszczonej skórze sinawego koloru, z nóżkami cienkimi jak palec dorosłego człowieka.

– Boże! jakież ono chude… – zawołała Madzia. – Czy chore?…

– Coraz słabsze… Kwestia kilku dni – odparła szarytka.

– Ależ trzeba ją leczyć… Ja mam dla tej dziewczynki pieniądze… – mówiła Madzia drżącym głosem.

Szarytka wzruszyła ramionami.

– Robi się, co można. Maleństwo to ma nawet osobną mamkę, ale…

– Może jej czego brak? – nalegała Madzia.

– Wszystko ma, czym rozporządzamy. Brak jej matki i – sił, które tylko Bóg może przywrócić.

– Więc nic?… więc nic?… – powtarzała rozżalona Madzia nie śmiejąc dotknąć nieszczęśliwego dziecka.

Szarytka milczała.

Madzia pożegnawszy siostrę Marię prawie uciekła ze szpitala. Dusił ją zapach karbolu, a rozdzierał serce widok sierot i ich głosy nie mające w sobie nic ludzkiego.

Na placu Wareckim wzięła dorożkę i pojechała do pani Turkawcowej. Właścicielka domu zdrowia dla kobiet jak za pierwszą wizytą Madzi tak i teraz stała w przedsionku swojej instytucji i rozmawiała ze sługą piorącą bieliznę pacjentek i ich dzieci. Zobaczywszy Madzię pani Turkawiec przerwała konferencję pralnianą i zawołała:

– Oho już!… Nie ma się panuncia po co fatygować…

– Jak to?… co?… – spytała Madzia zatrzymując się w połowie schodów.

– Już wynieśli znajomą pani…

– Do szpitala?

– Nie, na cmentarz. Umarła wczoraj w południe, ale wypiła wszystko wino…

– Dlaczegóż pani nie zawiadomiła mnie o tym?

– Bo były tu onegdaj i wczoraj dwie zakonnice, obejrzały ją, przysłały doktora… A kiedy zrobił się ten interes, zabroniły donosić panunci.

Madzia pożegnała sumienną gospodynię i cofnęła się na ulicę.

„Śmierć… wszędzie śmierć… – myślała. – Ktokolwiek zbliży się do mnie, umiera…”.

Nie żałowała Stelli; owszem, zdawało się jej, że nieszczęśliwa śpiewaczka nic lepszego nie mogła zrobić na tym świecie.

Wróciwszy do domu Madzia zjadła obiad z apetytem; później odbyła lekcję z Zosią. Ogarnął ją spokój, jakby jej osobiste cierpienia rozpłynęły się w szpitalnych zapachach, w klasztornej ciszy, w bezdusznym krzyku opuszczonych dzieci i w całym tym bezmiarze nędzy i ludzkich poświęceń, na które patrzyła od kilku dni.

„Śmierć… wszędzie śmierć… dokoła mnie śmierć…” – powtarzała.

Nie wiadomo skąd przyszedł jej na pamięć Solski i – uczuła ściśnienie serca.

„No, teraz wszystko skończone – mówiła sobie. – Mój Boże, jeden… jedyny spacer!… Nawet nie przypuszczałabym, że w tak prosty sposób można zabezpieczyć się od pana Stefana…”.

Widać jeszcze kilka dni temu w sercu Madzi tliła jakaś nadzieja, że Solski może do niej wrócić, i obawa, że ona ulegnie ponownym prośbom. Było to ostatnie echo niedawnej przeszłości, cień, który oddalający się Solski rzucał na jej wspomnienia. Ale dziś wszystko skończyło się: pan Kazimierz zdusił echa i odpędził cień. Nie ma już nic!…

Wieczorem napisała obszerny list do brata i do ojca. Bratu ofiarowała się, że do niego pojedzie na kilka lat, choćby do końca życia. Ojcu doniosła o propozycji zrobionej Zdzisławowi.

„Przed samym wyjazdem – myślała – pójdę do Ady podziękować za wszystko, co zrobiła dla mnie i dla Cecylii. Jestem pewna, że pożegna mnie życzliwie. Już przecie nie pozbawię jej miłości brata…”.

Upłynął tydzień, nadszedł początek sierpnia.

Pani Burakowska, jej lokatorki i stołowniczki coraz chłodniej traktowały Madzię ledwie odpowiadając: „dzień dobry” i „dobry wieczór”. Ale ona nie zważała na te objawy obojętności; myślała o swoim bracie: w jaki sposób urządzić mu gospodarstwo? i niecierpliwie oczekiwała wezwania od niego.

Pewnego dnia, zaraz po lekcji z Zosią, złożył Madzi wizytę nieoczekiwany pan Miętlewicz. Szastał się, kłaniał, opowiadał, że jego ślub z panną Eufemią odbędzie się w połowie sierpnia, że rodzice i major zasyłają Madzi ukłony, że w Iksinowie odnawiają bruk na rynku… Ale miał spuszczone oczy i taką minę, że Madzia zaniepokoiła się.

– Pan ma dla mnie jakąś przykrą wiadomość – przerwała nagle, chwytając go za rękę.

– Wiadomość… wiadomość?… – powtórzył. – Ech, nie… Chciałem się tylko zapytać pani, bo jutro wracam do domu, a tu tak plotą…

– Co plotą?… – spytała Madzia blednąc.

„Może o spacerze do Botanicznego Ogrodu?” – dodała w myśli.

– Bo… proszę pani… Eh! co mam owijać w bawełnę, kiedy to pewnie głupstwo… – prawił zakłopotany Miętlewicz. – Oto, co mówią, proszę pani… Że pani chodzi do jakichś akuszerek i do szpitala podrzutków…

– Byłam tam.

– Pani?…

– Byłam u pani Turkawcowej odwiedzić Stellę, która tam umarła, a w szpitalu – zobaczyć jej dziecko, które umiera…

– U Stelli?… Więc umarła biedaczka!… – zawołał Miętlewicz. – I pani ją odwiedzała?…

Podniósł się z kanapki i ciągle szastając nogami ucałował Madzi obie ręce.

– Pani to chyba jest święta – szepnął.

– Cóż w tym dziwnego?…

– Ale ludzie – ciągnął Miętlewicz – ludzie, proszę pani, to są… nierogate świnie z przeproszeniem. Tylko tyle powiem…

Otarł oczy, znowu ucałował ręce Madzi i ukłoniwszy się wybiegł z pokoju.

„Prawdziwy prowincjonalista – myślała Madzia wzruszając ramionami. – Jego dziwią plotki!…”.

W chwili kiedy Miętlewicz wyszedł z bramy, wszedł w nią pan Kazimierz zmierzając do mieszkania Madzi. Miał minę rozzłoszczonego triumfatora i wstępując na schody powtarzał w duchu:

„Takaś to ty, panienko?… Gniewasz się jak królowa, a pisujesz listy bezimienne, ażeby swego wielbiciela zmusić do ożenku… I ja się na nią złapałem!…”.

Zapukał do drzwi, wszedł do pokoju Madzi z twarzą zuchwałą i dopiero na progu zdjął kapelusz.

Na widok pana Kazimierza Madzia zmarszczyła brwi. W tej chwili elegancki młody człowiek zrobił na niej marne wrażenie; już nie tylko przestała wierzyć w jego geniusz, ale nawet jego wdzięki wydawały się pospolitymi.

„Cóż to za porównanie z Solskim?” – pomyślała.

Pogardliwe myśli tak wyraźnie odbiły się na fizjognomii Madzi, że pana Kazimierza opuściła energia, z jaką tu wszedł. Przywitał się nieśmiało i nieśmiało usiadł przy piecu na krześle, tym nieśmielej, że Madzia nie prosiła go siedzieć.

Po chwili jednak opanował się, a gdy Madzia obojętnym głosem zapytała:

– Cóz pana do mnie sprowadza?

Pan Kazimierz uczuł gniew i odparł, zuchwale patrząc jej w oczy:

– Chciałem się zapytać… co to za pogłoski krążą o pani?…

– O mnie?… – spytała, a oczy jej błysnęły. – Czy nie o tym spacerze, na którym pan był moim przewodnikiem?

– Nie, proszę pani… O tym ode mnie nikt nie będzie wiedział… Natomiast dużo mówią o wizytach pani w szpitalu, to znowu u… jakiejś…

Panno Magdaleno, któż jest tak nieoględnym… – dodał pan Kazimierz miększym tonem.

Ale w Madzi burzył się gniew.

– O wizytach w szpitalu i u tej pani już wiedzą moi rodzice i brat i z pewnością nie potępią mnie za to.

Pan Kazimierz umilkł i otarł spocone czoło.

– Czy to miał mi pan do powiedzenia? – odezwała się po chwili Madzia.

– Nie tylko, proszę pani… – odparł rozdrażniony. – Chciałem jeszcze zapytać, czy pani nie zna tego pisma… Chociaż zdaje się być zmienione…

Sięgnął do kieszeni i ostro patrząc w oczy, podał Madzi list, którego dolna połowa była odcięta.

Madzia spokojnie wzięła papier i czytała:

„Człowiek uczciwy, jeżeli wywabia niewinną i niedoświadczoną dziewczynę na spacery samotne, powinien znać obowiązki, jakie na niego spadają. Bo choć zapewne nie pierwszy raz zdarza mu się spacerować z niedoświadczonymi dziewczętami, dla tej jednak należałoby zrobić wyjątek bądź ze względu na jej piękność i szlachetny charakter, bądź – że oprócz dobrego imienia nie posiada nic więcej…”.

Madzia czytała list zdziwiona. Nagle uderzając się w czoło szepnęła:

– Ada!… Ach, więc to – ta zazdrość?…

Pan Kazimierz zerwał się z krzesła.

– Co pani mówi?… – zawołał. – To jest pismo panny Ady?…

Wydarł list z rąk Madzi i wpatrując się mówił:

– Tak… pismo zmienione, ale jej… Aha… aha!… A ja ślepy…

– Zdaje się, że już pan przejrzał… – odezwała się Madzia z drwiącym uśmiechem.

Pan Kazimierz patrzył to na list, to na Madzię. Nigdy jej taką nie widział; nawet nie przypuszczał, ażeby pokorne i naiwne dziecko mogło podobnym tonem przemawiać i uśmiechać się tak ironicznie.

„Co się z niej zrobiło?… Ależ to inna kobieta!…” – myślał.

Schował list, pochylił głowę i złożywszy przed Madzią ręce rzekł wzruszonym głosem:

– Panno Magdaleno… nie zrozumiałem pani… Była pani dla mnie najlepszą, najszlachetniejszą siostrą… Więcej nawet, była pani głosem mojej nieszczęśliwej matki… Czy przebaczy mi pani kiedy?

Czekał, czy poda mu rękę. Ale Madzia nie podając ręki odparła:

– Niedługo wyjeżdżam do mego brata… Bardzo daleko. Ponieważ nie zobaczymy się nigdy, więc mogę powiedzieć, że… nie obchodzi mnie to, co pan zrobił…

Pan Kazimierz postał chwilę. Wreszcie ukłonił się i wyszedł.

„Pójdzie do Ady – myślała Madzia – wytłomaczy jej, że był dla mnie najszlachetniejszym bratem, no… i pobiorą się… Ach, Ada!… ona o to była zazdrosna?…”.

Patrzyła na drzwi i śmiała się cicho. Nie z pana Kazimierza, ale z tego, że czuła się inną, zupełnie inną osobą. Dawnej Madzi, pełnej radości, różowo patrzącej na świat – już nie było.

33. Pan Kazimierz zostaje bohaterem

Pan Kazimierz, długi czas dziecko szczęścia, od paru miesięcy zaczął doznawać niepowodzeń. Panna Ada Solska była na niego obrażona, pan Stefan Solski okazywał mu wzgardę; w salonach przyjmowano go chłodno, wykwintni przyjaciele odsuwali się od niego, ludzie wpływowi już nie ofiarowywali mu świetnych posad. Nareszcie jego kredyt zachwiał się tak, że nawet lichwiarze zaczęli mu odmawiać większych pożyczek.

 

Wszystkie te gorycze życia pan Kazimierz przypisywał niegodziwości siostry, Heleny, która zamiast oddać rękę Solskiemu, kokietowała mężczyzn na prawo i na lewo i wyszła za mąż za Bronisława Korkowicza, piwowarczyka!…

„Helena temu winna” – myślał pan Kazimierz, ile razy spotkała go nowa przykrość. I niechęcią do siostry, niby parasolem, zasłaniał się przeciw wichrom niepowodzeń, które od czasu do czasu zasypywały mu oczy.

Lecz wicher niebawem zamienił się na burzę.

Na trzeci dzień po spacerze z Madzią w Ogrodzie Botanicznym pan Kazimierz otrzymał list podpisany przez Piotra Korkowicza, który wzywał go na rozmowę w ważnym interesie.

„Czego chce ode mnie ten browarnik?” – myślał pan Kazimierz. W pierwszej chwili miał zamiar wyzwać na pojedynek Bronisława Korkowicza za nie dość elegancki list jego ojca. Potem chciał odpisać Korkowiczowi ojcu, że – kto ma do niego, do pana Norskiego, interes, powinien przyjść sam. W końcu, tknięty przeczuciem, zdecydował się pójść do starego Korkowicza, no i dać mu lekcję grzeczności.

Nazajutrz około drugiej po południu poszedł do piwowara, który przywitał go w gabinecie – bez surduta i kamizelki, gdyż i dzień był gorący. Za tak lekceważące przyjęcie pan Kazimierz gotów był zrobić Korkowiczowi awanturę, uspokoił się jednak spojrzawszy na jego potężne ręce i tylko rzekł do siebie: „A to niedźwiedzisko!… Ciekawym, czego on chce?”.

Stary piwowar nie trzymał go w niepewności. Szeroko zasiadł na fotelu, gościowi wskazał miejsce na szezlongu i rzekł:

– Pan wie, że od wtorku siostra pańska jest moją synową?… Wzięli ślub w Częstochowie i wyjechali na miesiąc za granicę…

Pan Kazimierz obojętnie kiwnął głową.

– Tym sposobem – ciągnął Korkowicz motając brodę – pan od wtorku należysz do naszej rodziny…

– Bardzo mi to pochlebia – odparł zimno pan Kazimierz.

– Mnie nie bardzo – pochwycił stary piwowar – ale mam nadzieję…

– Czy wezwał mnie pan po to, ażeby mówić impertynencje?… – spytał pan Kazimierz.

– Wcale nie. Wezwałem pana, ażeby po naradzie z nim uregulować jeden brzydki interes. Pan wziąłeś od niejakiego Mielnickiego, paralityka, cztery tysiące rubli… Tymczasem szlachcic nie ma z czego żyć… Musimy to załatwić…

– Cóż pana to obchodzi?… – wybuchnął pan Kazimierz.

– Proszę pana – mówił czerwieniąc się Korkowicz – ja nie znam się na szlacheckich wyobrażeniach o godziwym i niegodziwym… Ale mój piwowarski rozum uczy mnie, że nie wolno obdzierać niedołęgów, którzy nie mają co jeść… A Mielnickiego obdarłeś pan podnosząc cztery tysiące rubli, których gwałtownie sam potrzebował.

– Mielnicki te pieniądze winien był mojej matce… Pożyczył od niej…

– Eh! – odparł Korkowicz machając ręką. – Żyjesz pan złudzeniami. Świętej pamięci wasza matka nie mogła pożyczać innym, bo oprócz długów nic nie miała.

– To nieprawda…

– Ja nie kłamię!… – krzyknął Korkowicz uderzając pięścią w biurko. – Pytaj pana Zgierskiego… pytaj gospodarza domu, gdzie mieszkała… Spytaj wreszcie Fiszmana, który na kilka dni przed śmiercią odmówił jej kilkuset rubli pożyczki…

– Fiszman?… – szepnął pan Kazimierz i pobladł.

– A tak, Fiszman… który niejednokrotnie pożyczał nieboszczce pieniędzy na pański podpis, no… i jej…

Mówiąc to stary piwowar szkaradnie przymrużył lewe oko, a pan Kazimierz spuścił głowę.

– Znam ja was, młodzi!… – prawił Korkowicz. – Mam przecie synka, który w knajpach przesiadywał z panem… Dziś żona weźmie go w kluby, podleca, a że weźmie, jestem pewny… Pozna teraz, że babski pantofel twardszy od ojcowskiej pięści… Psi syn!… Ale nie o to chodzi. Cztery tysiące rubli trzeba oddać Mielnickiemu, bo stary zdechnie z głodu.

– Ktoś pana w błąd wprowadził – odpowiedział znacznie łagodniej pan Kazimierz. – Matka nasza miała majątek… Nie zostawiła przecie długów, owszem, gotówkę…

– Nieboszczka nic nie zostawiła prócz długów! – przerwał mu Korkowicz. – Pieniądze, które otrzymaliście po jej śmierci, pochodziły – primo od Arnolda, secundo od Solskich. Jeżeli pan nie wierzysz, spytaj ich plenipotenta, Mydełkę, tego z krzywymi nogami, który, osioł, żeni się z tą wariatką Howardówną…

– Z panną Howard?… – szepnął mimo woli pan Kazimierz, ale wnet umilkł.

– Wreszcie – prawił Korkowicz – nic mi do majątku waszej matki. Ale chodzi o to, ażeby zwrócić cztery tysiące rubli Mielnickiemu. Szoruj więc pan do mego adwokata, załatw formalności prawne z Mielnickim, a cztery tysiące rubli i procent od kwietnia ja zapłacę.

Pan Kazimierz siedział jak skamieniały. Korkowicz ciągnął dalej.

– A panu radzę tak: ciśnij bankiera, idź na praktykę do mego browaru… Potem wyszlę cię za granicę, a gdy nauczysz się warzyć piwa (nie takiego jak dotychczas!), znajdę ci porządny browar, na którym będziesz miał byt niezależny…

No i cóż?… – zakończył stary klepiąc po ramieniu pana Kazimierza.

– Do piwowarstwa nie mam ochoty – odparł Norski – a cztery tysiące rubli pan Mielnicki musiał być dłużnym naszej matce, ponieważ sam mi to powiedział.

Korkowicz ciężko podniósł się z fotelu.

– Jeżeli robi ci to przyjemność – rzekł – to wyobrażaj sobie, że Mielnicki był winien matce… Ja zwrócę mu, co się należy, i bez twego udziału, bo nie chcę, ażeby ludzie wycierali sobie zęby bratem mojej synowej. Upadam do nóg, panie Norski…

Pan Kazimierz, wzburzony, zerwał się z szezlonga, ledwie kiwnął głową Korkowiczowi i wybiegł z mieszkania.

W kilka godzin jednak odzyskał jasny pogląd na rzeczy.

„Jeżeli – myślał – ten słodownik chce zrobić prezent Mielnickiemu, niech robi… Cóż mnie to obchodzi?… Mielnicki jest człowiek uczciwy, który przyznał dług mojej matce… Ale przecież nie tak głupi, ażeby darowywać cztery tysiące rubli, których nie był winien…”.

Rozumowaniem tym uspokoił się pan Kazimierz. Na nieszczęście w parę dni później otrzymał bezimienny list tej treści:

„Człowiek uczciwy, jeżeli wyciąga niewinną i niedoświadczoną dziewczynę na spacery samotne, powinien znać obowiązki, jakie na niego spadają. Bo choć zapewne nie pierwszy raz zdarza mu się spacerować z niedoświadczonymi dziewczętami, dla tej jednak należałoby zrobić wyjątek bądź ze względu na jej piękność i szlachetny charakter, bądź – że oprócz dobrego imienia nie posiada nic więcej.

Należy się jednak obawiać, że ten, kto nie poczuł skrupułów wobec sparaliżowanego starca, nie zawaha się wobec naiwnej dziewczyny!”.

Wściekły gniew opanował pana Kazimierza po przeczytaniu listu. Więc o sprawie z Mielnickim wiedziano i mówiono w mieście?… Ale – kto mógł być autorem anonimu?… Chyba panna Magdalena Brzeska, która w ten sposób ciągnęła go do małżeństwa ze sobą.

Pod wpływem tych rozważań pan Kazimierz pobiegł do Madzi. Jeżeli ona pisała, zdemaskuje ją, no – i będzie miał prawo dla zrobienia sobie honorowej satysfakcji zostać nawet jej kochankiem. Na wszelki jednakże wypadek pan Kazimierz odciął zakończenie listu. Bo jeżeli autorką nie jest Madzia, więc po co ona ma dowiadywać się o Mielnickim?

Ale Madzia przeczytała bezimienny list obojętnie, jak osoba, która nie ma zamiaru wydać się za pana Kazimierza. Co ważniejsza: mimo woli zdradziła się, że poznaje rękę Ady.

„Ależ tak!… – myślał pan Kazimierz, po raz dziesiąty odczytując anonim. – Ależ tak!… I że ja od razu tego nie poznałem…”.

Wróciwszy do domu wydobył z biurka parę listów Ady, pisanych dawniej, jeszcze w Szwajcarii… Charakter był prawie ten sam; autorka anonimu nawet nie bardzo chciała się ukryć…

Jak do cyklonu ze wszystkich stron zlatują się wichry, tak do listu Ady zbiegło się mnóstwo wspomnień w duszy pana Kazimierza. Ile wieczorów spędził on w mieszkaniu Ady w Zurychu!… Ile wycieczek odbyli razem po jeziorach; ile godzin zeszło im sam na sam w dolinach zasypanych odłamami skał, przerżniętych bystrym potokiem, przeładowanych roślinnością o woni odurzającej.

Z jaką uwagą Ada słuchała jego filozoficznych i społecznych teoryj… Jak rumieniła się, gdy ją witał, a smutniała, gdy po kilku godzinach odchodził… I przez cały ten czas ani jednym wyrazem, najlżejszym znakiem nie zdradziła się, że ona i brat popłacili długi jego matki.

Więc Ada kochała go już wówczas. Ale dlaczego później ostygła? Może pod wpływem niechęci do Heleny, która tak drażniła Solskiego?…

Najpewniej jednak do Ady i jej brata doszły plotki o sprawie z Mielnickim…

Pan Kazimierz rozgorączkowany chodził po pokoju bez światła, choć już mrok zapadł. Tak, ta nieszczęsna sprawa z Mielnickim zwichnęła jego karierę!… Wieść o niej obiegła wszystkich znajomych, wcisnęła się do salonów, w których niedawno tak życzliwie był przyjmowany pan Kazimierz.

„Ale kto ją rozpuścił?… Chyba Zgierski. Aha, wiem…”.

Pan Kazimierz uderzył się w czoło: przypomniał sobie Kotowskiego.

On miał w tym największy interes, bo przecie żenił się z siostrzenicą paralityka, z panną Lewińską… On doniósł Solskiemu, bo przecie był jego lekarzem… On mówił o sprawie z każdym, kto go chciał słuchać, a słuchaczy mogło być mnóstwo, gdyż pan Kazimierz miał wielu niechętnych.

„Pan Kotowski!…” – powtarzał i zdawało mu się, że widzi przed sobą mizerną twarz i rozczochrane włosy młodego medyka, z którym niegdyś spotkali się w pokoiku panny Howard i starli się w dyspucie. Potem pan Kazimierz przypomniał sobie, że nawet matka przy jakiejś okazji postawiła mu za wzór pana Kotowskiego, brutala i zarozumialca…

„Zawsze miałem do niego antypatię!… – pomyślał pan Kazimierz. – No, ale zapłacę mu… On złamał moje, ja złamię jego życie…”.

Od czasu, kiedy został lekarzem Solskich, Kotowskiemu zaczęło się powodzić w Warszawie. Mieszkał na jednej z głównych ulic na pierwszym piętrze; miał salonik do przyjmowania chorych i zaczynał mieć praktykę między ludźmi zamożniejszymi. Z początku gorszono się jego niedopasowanym ubraniem i szorstkością wobec pacjentów. Lecz gdy kilka razy udała mu się kuracja, zaczęto mówić, że ponieważ jest nadzwyczajnie zdolny, więc – musi być oryginalnym.

Pewnego dnia przed południem do mieszkania doktora Kotowskiego zgłosiło się dwóch panów: Pałaszewicz i Rozbijalski. Oddali bilety czysto ubranej staruszce słudze i oświadczyli, że mają do pana interes osobisty.

Doktór wytrzymał w saloniku obu panów przez kilka minut, jak przystało na szanującego się lekarza, wreszcie wyszedł i niedbale ukłoniwszy się na progu gabinetu, zapytał:

– Który z panów życzy sobie pierwej?…

– Obaj życzymy sobie jednocześnie pomówić z panem – odparł grzecznie wykwintny pan Rozbijalski zaczesując rudawe faworyty.

– W interesie pana Norskiego – dodał ostro niemniej elegancki pan Pałaszewicz ze sterczącymi wąsikami.

– Norskiego? – powtórzył młody doktór. – Cóż jemu jest?…

– Pan Norski cieszy się jak najlepszym zdrowiem… – odpowiedział prześlicznie wychowany pan Rozbijalski.

– Pozwoli doktór, że siądziemy – przerwał swemu towarzyszowi równie dobrze wychowany, ale mniej serdeczny pan Pałaszewicz.

– Przychodzimy zaś – ciągnął delikatnym tonem pan Rozbijalski – w sprawie pogłosek, które jakoby szanowny pan rozpowszechnia o szanownym panu Norskim, a które uwłaczają jego honorowi.

– Honorowi?… – powtórzył zdziwiony Kotowski.

– Chodzi o to, czy pan komukolwiek opowiadał, że szanowny pan Norski wyłudził cztery tysiące rubli od niejakiego Mielnickiego, człowieka sparaliżowanego i słabego na umyśle? – odezwał się pan Pałaszewicz.

– Pieniądze te wczoraj Mielnickiemu zostały zwrócone… Więc ani ja, ani moja narzeczona nie mamy pretensji do pana Norskiego – odparł zmieszany Kotowski.

– Ale czy pan opowiadał o tej sprawie? – nalegał Pałaszewicz.

– Mówiłem kilku osobom, bo przecież tak było…

– Czy i z panem Solskim rozmawiał pan o tej przykrej sprawie? – zapytał łagodny Rozbijalski.

– Rozmawiałem.

– Informacje pańskie – wtrącił Pałaszewicz – nie były dokładne i zrządziły panu Norskiemu wiele szkód moralnych. Z tego powodu pan Norski żąda od pana satysfakcji honorowej.

– Jak to?… – spytał coraz mocniej zdziwiony Kotowski.

– Proszę pana – tak, że pan raczy przysłać nam swoich świadków, a my ułożymy z nimi warunki albo odwołania pogłosek, albo spotkania – rzekł Rozbijalski.

– Więc to pojedynek?… – zawołał Kotowski.

– Prawdopodobnie.

– A jeżeli ja nie przyjmę pojedynku?… Przecież ja mówiłem prawdę…

– W takim razie pan Norski będzie miał zaszczyt zmusić pana – odpowiedział pan Pałaszewicz.

– Zmusić?… – powtórzył Kotowski.

Obaj panowie powstali, a pan Rozbijalski rzekł:

– Sądziłbym, że najlepszą rzeczą, jaką pan ma do zrobienia, jest – przysłać nam świadków. Jutro o godzinie pierwszej w południe będziemy czekali na nich w mieszkaniu pana Pałaszewicza, którego adres pan ma.

Ukłonili się i znikli tak szybko, że Kotowski przetarł oczy.

 

„Zwariowali?… – rzekł do siebie. – Po cóż ja miałbym się pojedynkować z takim cymbałem?…”.

Tego dnia lekarz ani myślał o chorych, lecz pojechał do swego przyjaciela, adwokata Menaszki. Opowiedział mu o awanturze radząc się: czy Norskiemu i jego świadkom nie należałoby wytoczyć procesu o pogróżki?

– Ale dajże spokój! – odparł chudy i wysoki adwokat, nie posiadający na szczęście klientów. – Jedźmy lepiej do Walęckiego, to pojedynkarz, on poprowadzi interes…

– Jak to? – spytał oburzony Kotowski. – Więc ty, człowiek postępowy, zgodziłbyś się na pojedynek… zgniły zabytek wieków średnich?… i jeszcze z takim cymbałem?…

Postępowy jednak Menaszko okazał się nadzwyczajnym konserwatystą, gdy chodziło o skórę jego przyjaciela. Rad tedy nierad Kotowski, wziąwszy ze sobą adwokata, pełen trosk pojechał do Walęckiego mrucząc przez drogę:

– Słyszane rzeczy, ażebym ja z takim cymbałem!…

Walęcki, człowiek mały i krępy, ale z ognistymi oczyma, był w domu. Gdy mu opowiedziano, o co chodzi, zapytał Kotowskiego:

– Dobrze pan strzelasz?…

– Ja?… Skądże znowu!…

– Więc kup pan sobie flower i strzelaj od rana do wieczora w kartę. Już ja potrafię przeciągnąć sprawę na kilka dni.

– Ależ ja ani myślę się pojedynkować!… – wrzasnął Kotowski.

– To po cóż pan do mnie przychodzisz? – odparł Walęcki. – Najmij sobie dwu posłańców i niech oni bronią cię, jeżeli Norskiemu przyjdzie fantazja wytłuc pana kijem.

– Tak?… – odparł Kotowski. – Dobrze, będę się strzelał, jeżeli wy jesteście przeciw mnie…

– Nie jesteśmy przeciw panu, ale co robić? – odparł Walęcki z westchnieniem.

– Mam przecie narzeczoną… w jesieni ślub… A tamten cymbał Norski…

– Jeżeli panu przeszkadza narzeczona, to zwróć jej słowo, bo nie ma innego wyjścia – prawił Walęcki.

– Jak to nie ma wyjścia?

– Po pierwsze – Norski może pana wytłuc. Po drugie – stracisz praktykę i miejsce u Solskiego, który nie ścierpi u siebie tchórza. Po trzecie – nikt panu nie zechce podawać ręki, a ja najpierwszy. Po czwarte – sama narzeczona porzuci pana, jeżeli się ośmieszysz. Szukanie na gwałt pojedynku jest błazeństwem, ale odmawianie go jest niepraktycznością, bo od tej chwili lada osioł będzie jeździć na panu jak na burej suce. Dlatego ucz się strzelać.

– Więc ja mam ginąć z ręki takiego cymbała?…

– Dopóki nie dowiedziesz pan, że Norski postępuje niehonorowo, nie masz prawa odmawiać mu satysfakcji.

– A niech diabli porwą wasze honorowe satysfakcje!… – jęczał Kotowski chwytając się za głowę. – Oto przyjaciele!… a bodaj to pioruny!… Ginąć przez takiego osła!…

W końcu jednak upoważnił swoich przyjaciół, Walęckiego i Menaszkę, do zrobienia z jego ciałem, co im się podoba. W następstwie tej decyzji panowie Walęcki i Menaszko zawiadomili panów: Rozbijalskiego i Pałaszewicza, że – są do ich dyspozycji.

Układy trwały trzy dni, w ciągu których nieszczęśliwy Kotowski kupiwszy flower, zamiast przyjmować i odwiedzać chorych, od rana do wieczora strzelał z przedpokoju do karty przybitej na ścianie w sypialni. Wypoczywał w tej pracy o tyle, o ile był na obiedzie u panny Lewińskiej, która natychmiast poznała, że jej narzeczony ma jakąś zgryzotę, i w ciągu pół godziny dowiedziała się od niego, że ma zatarg z Norskim. Narzeczony jednak był tyle ostrożnym, że nie powiedział o pojedynku.

Nadszedł wreszcie fatalny termin, a było to w piątek. O szóstej z rana panowie Walęcki i Menaszko zbudzili Kotowskiego nalegając, ażeby prędko ubierał się, ponieważ w karecie czeka na nich doktór.

– Na diabła doktór? – spytał myjąc się Kotowski.

– Możesz być ranionym…

– Tak?… – zawołał Kotowski. – Więc mam być raniony, a może nawet i zabity?… W takim razie wolę od razu nie jechać… Niech diabli porwą takie rozprawy honorowe.

Mimo to opłukał się z mydła, ubrał się i o wpół do siódmej wsiadł do karety uściskawszy kolegę doktora, który miał taką minę, jakby chciał wypytywać Kotowskiego o adresy jego pacjentów.

Bohater zbliżającego się dramatu przez całą podróż wyglądał oknem, lecz nie poznawał ulic, którymi przejeżdżali. Nie wypytywał również, dokąd jadą, czuł bowiem pewną ulgę wyobrażając sobie, że plac walki znajduje się gdzieś bardzo daleko. Byłby nawet zupełnie szczęśliwy w swym opłakanym położeniu, gdyby nie zachowanie się jego towarzyszów, którzy z zimną krwią rozmawiali o teatrzykach ogródkowych, upałach, nawet o dawno minionych wyścigach, wcale nie zajmując się tym, co jego od kilku dni interesowało najbardziej.

Nagle odezwał się Walęcki:

– Chwała Bogu, już dojeżdżamy.

„Chwała Bogu!…” – pomyślał Kotowski, przytomniej spoglądając dokoła.

Jechali brzegiem Wisły i zbliżali się do jakiegoś lasu.

Nieszczęsny Kotowski doznał w tej chwili bardzo rozmaitych uczuć: znienawidził pana Kazimierza, a nawet Wisłę i las; gardził swoimi towarzyszami, ale nade wszystko żałował siebie i litował się nad sobą.

– Hola… stójcie! – zawołał.

– Czego chcesz? – zapytał go Menaszko.

– Wysiadam… Niech diabli wezmą pojedynek.

Doktór uśmiechnął się, Walęcki schwycił Kotowskiego za ramię.

– Oszalałeś pan? – rzekł patrząc na niego ogromnymi oczyma, w których płonęło piekło.

– Co ja mam narażać się dla takiego cymbała? – prawił Kotowski. – Mam narzeczoną… mam pacjentów… jestem człowiek postępowych przekonań i nie myślę popierać zabytków zgniłej średniowiecczyzny…

– Dobrze – odparł zniecierpliwiony Walęcki – wysiadaj pan i… powieś się! Bo po takim skandalu nie masz po co wracać do Warszawy.

– Tak. Dobrze… Więc pojadę na ten podły pojedynek. Ale pamiętajcie, że moja krew spadnie na wasze głowy.

Byli już w lasku bielańskim. Kareta zatrzymała się, wysiedli, a Kotowski spostrzegł, że jego towarzysze (Walęcki niósł w rękach skórzane zawiniątko) zaczynają okazywać mu wielką troskliwość. Wszyscy trzej rozmawiali z nim na wyścigi, ale on nie słuchał żadnego, bardziej zajmując się skórzanym zawiniątkiem aniżeli dowcipami przyjaciół.

Przyszła mu szczęśliwa myśl do głowy.

„Co za szkoda – mówił w duchu – że nie ma w Warszawie Solskiego!… On, majętny, kawaler, któremu dwie panny odmówiły, a przy tym amator pojedynków, z pewnością nie oddałby mnie na łup temu rozbójnikowi… Sam by się strzelał, bo wiem, że go nie lubi… Wtedy zobaczylibyśmy, kto by potniał: Solski czy pan Norski?… W każdym razie nie ja…”.

Tak myślał wodząc smętnym wzrokiem po Wiśle, która wydawała się bardzo szeroką, po drzewach – bardzo wysokich, nawet po niebie, które jakby zbliżyło się do ziemi, choć nie przyniosło nieszczęśliwemu otuchy.

Przeciwników jeszcze nie było na miejscu. Lecz zanim Kotowski miał czas pomyśleć: może wcale nie przyjdą?… już ukazali się między drzewami idąc tak szybko, że to nawet rozgniewało młodego lekarza.

Wymiana ukłonów – świadkowie schodzą się razem. „Może nie będzie pojedynku?” – spytał w duszy mimowolny bohater i – w chwilę później usłyszał stukanie stempli w pistoletach.

Od tego momentu biedny Kotowski już nic nie widział i nie rozumiał, o czym mówiono. Dopiero gdy Walęcki postawił go naprzeciw pana Kazimierza, szepnął:

– Może… może pan powiesz mowę?…

– Jaką?

– Ażebyśmy się pogodzili…

– Więc pan chyba odwołasz?…

– Cóż ja mam odwoływać, kiedy mówiłem prawdę – odparł Kotowski.

– W takim razie – mówił cicho Walęcki – celuj w łeb, zniżaj pistolet do biodra i nie szarp za cyngiel, tylko przyciskaj powoli. A na komendę ruszaj z miejsca…

Walęcki cofnął się do grupy świadków, a Kotowski zobaczył naprzeciw siebie nieco bladą, ale uśmiechniętą twarz pana Kazimierza.

– Marsz!

Kotowski ruszył z miejsca, lecz widząc pistolet przeciwnika skierowany ku sobie, przymknął lewe oko, a przed prawym umieścił broń w taki sposób, ażeby widzieć jak najmniej.

„O, dlaczego pistolety nie są tak grube jak sosny!…” – myślał.

W tej chwili pan Kazimierz strzelił, a Walęcki zaczął komenderować:

– Raz – dwa – trzy!… Halt!… Pan Kotowski traci strzał… Halt!

Tak wrzeszcząc troskliwy sekundant przybiegł do Kotowskiego i odprowadził go na metę.

– Więc już po pojedynku? – spytał Kotowski i odetchnął.

– Cóż, u diabła, nie słyszałeś pan, że macie strzelać do trzech razy?… Ale za drugim strzałem przerwiemy, bo obaj zachowujecie się dobrze.

– Przemówże pan co… Może byśmy się pogodzili? – szepnął Kotowski.

– Celuj w łeb, zniżaj do biodra i powoli naciskaj cyngiel… – odparł Walęcki.

I odszedł do sekundantów, a przez ten czas panu Kazimierzowi podano świeżo nabity pistolet.

Teraz Kotowski spostrzegł, że lekarze rozłożyli na trawie błyszczące narzędzia i że sekundanci stoją od niego bardzo daleko.