Za darmo

Emancypantki

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Nie przyszło mi to na myśl!… – rzekł jakby do siebie Solski tonem żalu.

– Muszę dodać – wtrącił Dębicki – że mój sąd odpowiada tym faktom z życia panny Brzeskiej, które znam. Kto inny, znający ją mniej dokładnie albo dokładniej aniżeli ja, mógłby wyrobić sobie inną opinię. W zjawiskach bardzo złożonych, jakimi są: biologiczne, psychiczne i społeczne, dziesięć punktów, czyli faktów, wyznacza zupełnie innego typu krzywą aniżeli pięć faktów. Z tego powodu w wymienionych naukach trzeba ciągle odwoływać się do obserwacji, gdyż czysta dedukcja prowadzi do fałszywych rezultatów.

– Ach, cóż to za pedanteria!… – oburzył się Solski. – Kiedy we mnie serce zamiera z trwogi, że potępiłem niewinną, on wykłada logikę!… Bywaj zdrów, profesorze… Twoja mądrość robi wrażenie piły, która piłuje żywego człowieka.

Uścisnął Dębickiemu obie ręce i wrócił do siebie rozdrażniony w wysokim stopniu. Profesor zaś poprawiwszy się na fotelu znowu zaczął przeglądać notatki.

Od tej pory Solski nie zajmował się cukrownią: nie zwoływał sesyj, nie odbierał i nie wysyłał listów i depesz, nie rozmawiał z technikami. W przedpokoju pana Stefana drzemali lokaje, na próżno oczekując rozkazów; a tymczasem ich władca chodził tam i na powrót po wszystkich pokojach domu i – tęsknił.

Dawniej kilka razy widział Madzię powracającą z pensji; więc teraz, między pierwszą i trzecią w południe, nie mógł oprzeć się manii spoglądania przez okna na podwórze. Co dzień o tej porze ogarniał go niepokój i zdawało mu się, że lada chwilę zobaczy Madzię, która może choć przez pomyłkę wbiegnie do dawnego mieszkania.

Niekiedy zakradał się do pokojów, które niegdyś zajmowała; siadał na fotelu przed jej biurkiem, patrzył na drzwi wchodowe i słuchał: czy nie odezwie się dzwonek? Ale dzwonek milczał i Madzia nie ukazywała się na pałacowym dziedzińcu.

„Dlaczego ona nie przychodzi do nas?” – myślał i natychmiast dawał sobie odpowiedź. Nie przychodzi – ponieważ w tym domu obrażono ją. Jego krewna, najpoważniejsza osoba w rodzinie, zamiast przygarnąć Madzię, o co ją prosił, zapowiedziała pannie, że dla związku z Solskim musi wyrzec się własnej rodziny!…

A on sam czy lepiej postąpił? Żyd z chłopem o konia targują się godzinę, a tymczasem on chciał wytargować żonę, duszę ludzką – w ciągu paru minut. Bo dłużej nie trwała rozmowa z Madzią; a jakim on tonem przemawiał?…

– Co ja zrobiłem?… co ja zrobiłem!… – powtarzał Solski chwytając się za głowę.

Raz około drugiej po południu zerwał się i pobiegł w stronę domu, w którym mieściła się pensja panny Malinowskiej. Chodził z kwadrans po ulicy, minął gromadę pensjonarek powracających z lekcji, ale Madzi nie zobaczył.

„Oszalałem? – myślał. – Żaden paź nie krążył tak nieśmiało około córki królewskiej jak ja około guwernantki!…”.

Zakipiała w nim duma i przez jeden dzień znowu zajmował się cukrownią. Zwołał sesję, wysłał kilka listów, ale wieczorem – wymknął się pod dom, gdzie mieszkała Madzia.

Pokój jej na trzecim piętrze był oświetlony, okno otwarte. W chwili gdy Solski patrzył tam z drugiej strony ulicy, muślinowa firanka wydęła się jak żagiel, w który wiatr uderzył.

– Ktoś do niej wszedł – rzekł do siebie. – Ale kto?…

I zazdrość szarpnęła go za serce.

Nazajutrz cały ranek rozmyślał: dlaczego Ada nie była u Madzi? Posprzeczały się? Chyba nie. Więc co?… Były przecie najserdeczniejszymi przyjaciółkami…

Nagle stanął na środku pokoju, zaciskając pięści.

„Może Ada naprawdę kocha się w tym Norskim?… Kilka miesięcy mieszkali razem w Zurychu… Norski odwiedzał Adę prawie co dzień… Razem odbywali wycieczki… Potem coś zaszło między nimi…”.

– Aaa!… – jęknął Solski.

Na myśl, że jego siostra kocha się w panu Kazimierzu i może być rywalką Madzi, Solski uczuł, że chce bić głową o ścianę, wybiec na ulicę, krzyczeć… Wściekłość uderzała mu na mózg.

Ten Norski… blagier… i karciarz zabierał mu i siostrę, i Madzię!…

Po gwałtownym wybuchu równie nagle ogarnął pana Stefana spokój.

– Zdaje się, że temu kawalerowi strzelę kiedyś w łeb – rzekł do siebie.

Nad wieczorem zebrała się sesja techników i plenipotentów po to tylko, ażeby zaznaczyć, że budowa cukrowni idzie dobrze. Na murach lada dzień trzeba stawiać dachy; kotły i machiny już odpłynęły z Gdańska do Warszawy; koła wodne są gotowe i nie było nieprzewidzianych wydatków.

Solski słuchał roztargniony, a gdy członkowie sesji zaczęli rozchodzić się, dał znak Zgierskiemu, ażeby został.

Pulchny człowieczek uśmiechnął się zgadując, że będzie miał poufną konferencję. A jako dyplomata począł zastanawiać się, o co może być zapytany. O pannę Helenę Norską?… O Madzię?… Może o sprzedaż cukrowni?… Może o to, co w mieście mówią o Solskim?… Może o to, co mówią o przyczynach wyprowadzenia się Madzi z ich domu?… A może też o to, co publiczność sądzi o pannie Adzie Solskiej, która niedawno – była emancypantką, potem została spirytystką, a dzisiaj jest mizantropką i nie pokazuje się nikomu?…

Solski usiadł na fotelu i podsunął gościowi pudełko z cygarami. Pan Zgierski wziął jedno, ugniótł w palcach, obciął, a spod oka wciąż patrzył na drzwi. Drżało w nim serce na myśl, że mogą przynieść cudowne wino Solskich, które pan Zgierski nadzwyczajnie lubił, i – bał się go. Lubił, gdyż było dobre, a bał się, gdyż bardzo rozwiązywało mu język, nawet za bardzo.

Gdy tak wahał się między nadzieją i trwogą, Solski zapytał:

– Cóż nowego?…

Zgierskiemu czarne oczki zmniejszyły się do rozmiaru iskierek. Z miodowym uśmieszkiem pochylił głowę do ziemi i rzekł:

– Panna Norska wychodzi za Bronisława Korkowicza… ślub ma odbyć się w Częstochowie za parę tygodni… Skutkiem tego pan Kazimierz zerwał z siostrą…

– Ciekawym, czy panna Helena zaprosi mnie na wesele? Jest to jedyny wypadek, z powodu którego mógłbym ubawić się parę godzin w salonach pani Korkowiczowej.

– Czy mogę jej o tym powiedzieć? – spytał z rozkoszną minką Zgierski. – Chociaż nie! – dodał. – Zanadto zmartwiłaby się panna Helena usłyszawszy, że jej mściwy cios tak mały zrobił efekt…

– A za cóż ona się mści? – rzekł Solski ziewając.

– Nieszczęsna pomyłka! – westchnął Zgierski. – Mówiono, że panna Helena wierzyła, do chwili wyprowadzenia się stąd panny Brzeskiej, że…

– Że co?

– Że pan odwrócił swoje względy od niej, to jest od panny Heleny, a zaszczycił… pannę Magdalenę…

– Aaa!… – mruknął Solski, obojętnie wytrzymując migotliwe spojrzenia Zgierskiego. Po chwili zaś dodał:

– Ambitne dziecko z panny Brzeskiej. Nie sypiała po nocach i chudła wyobrażając sobie, że moja siostra wyświadcza jej łaskę.

Umilkł i znowu odezwał się:

– Ambitne, ale dobre dziecko. Rozweselało nasz dom, nawiasowo mówiąc, nudny… Leczyło migrenę mojej ciotki… Miła dziewczyna… Szczerze byłbym zadowolony, gdyby moja siostra potra fila w sposób możliwy do przyjęcia zabezpieczyć jej przyszłość… Bo i cóż to za los biednych nauczycielek!…

Zgierski stropił się.

– Panna Magdalena – rzekł szybko – nie potrzebuje lękać się o przyszłość. Jej brat, dyrygujący kilkoma dużymi farbiarniami pod Moskwą, ma znaczne dochody i robi majątek. Ona zaś otrzymała zapis w Iksinowie wynoszący kilka tysięcy rubli…

– Od kogo?…

– Od jakiegoś majora…

– Od majora?… – powtórzył Solski. – Za co?…

Pan Zgierski podniósł brwi, spuścił oczy i wzruszył ramionami.

Solski doznał uczucia, jakby mu ktoś odwrócił głowę i wskazał nowy widnokrąg. Prawie – zabolało go w szyi.

– Skąd pan o tym wie? – zapytał Solski.

– Bawiła tu jakaś pani sędzina z Iksinowa z córką i przyszłym zięciem.

– Ach!… – szepnął Solski.

– Poznałem te damy u państwa Korkowiczów i dowiedziałem się kilku szczegółów…

– Ciekawe! – rzekł Solski. – Cóż jej mogły zarzucić?

– Dzieciństwa!… Obie panie, no i pani Korkowiczowa, nie mogą darować pannie Brzeskiej niewinnej kokieterii…

– Kokieterii?…

– Och, któraż kobieta jej nie posiada!… – uśmiechnął się Zgierski. – W każdym razie z tego powodu panna Brzeska musiała opuścić dom państwa Korkowiczów…

– Myśmy ją stamtąd siłą zabrali – wtrącił Solski.

– Tak… tak… ale… Z tego też jakoby powodu panna Brzeska wyjechała z Iksinowa…

– Aż takie szerzyła spustoszenia!… – roześmiał się Solski.

– Naturalnie dzieciństwa… parafiańszczyzna… – mówił Zgierski. – Bądź jak bądź trafiło się, że jakiś urzędnik pocztowy w Iksinowie zastrzelił się… Nazywał się oryginalnie: Cynadrowski…

– Cynadrowski?… Cynadrowski?… – powtórzył Solski już nie ukrywając wzruszenia. Oparł łokcie na poręczach fotelu, zasłonił rękoma oczy i szepnął: – Cynadrowski?… Aha!… aha!…

Przypomniał sobie pomieszanie Madzi wówczas, kiedy zameldowano Miętlewicza. Przypomniał sobie ich rozmowę, w ciągu której gość z Iksinowa wspomniał i o majorze, i o śmierci jakiegoś Cynadrowskiego, co bardzo zmieszało Madzię…

– Aha!… aha!… – powtórzył Solski odgrzebując w pamięci wizytę Miętlewicza, która już wówczas robiła na nim podejrzane wrażenie.

Zgierski spostrzegł, że jego wiadomości może zbyt silnie podziałały na Solskiego. Ukłonił się nisko i na króciutkich nóżkach potoczył się za drzwi.

„Więc panna Magdalena już ma przeszłość?… – myślał Solski. – Bah!… i nawet dramatyczną… Więc już było i strzelanie sobie w łeb?… To tak w rzeczywistości wygląda niewinne dziewczątko, które według Dębickiego nie miało czasu myśleć o sprawach erotycznych!… A to kochany profesor zna się na kobietach… Chociaż… Dlaczego on zakończył swój wyczerpujący odczyt frazesem, że kto by znał dokładnie pannę Brzeską, mógłby wyrobić sobie o niej inną opinię?… – Aha!… Sprytny staruszek…”.

Solski zerwał się z fotelu i zaczął chodzić po gabinecie prawie wesoły. Niekiedy na mgnienie oka błysnęła mu myśl, że to, co Zgierski opowiadał o Madzi, wygląda niewyraźnie i może być plotką. Była nawet krótka chwila, że chciał to sprawdzić… Wnet jednak nasunął mu się cały szereg uczuć i powodów zagłuszających te zachcenia.

 

Przede wszystkim jakim on sposobem sprawdzi i po co? Może ma zaprosić na pogawędkę pana Fajkowskiego, prowizora z Iksinowa, i klepiąc go po ramieniu, przy kieliszku wina ostrożnie wypytywać: jak to tam było z zapisem majora dla panny Brzeskiej?… Nie, pan Stefan Solski tego nie zrobi. On tego ani potrafi, ani chce rozszerzać koła demokratycznych znajomości, które już stanęły mu kością w gardle.

Dzisiaj wszystko jest jasne. Urocza Madzia jak wszystkie kobietki oszukiwała ród męski bądź dla wyzyskania go, bądź – ot tak sobie. Dzięki temu zakłóciła spokój browarów pana Korkowicza, a w Iksinowie pchnęła kogoś do samobójstwa (zapewne bez zamiaru), no – i zdobyła kilka tysięcy rubli może już z zamiarem…

Zamieszkawszy u Solskich wyprotegowała do cukrowni pana Fajkowskiego, który mógł zaszkodzić jej wzmiankami o iksinowskich historiach. Widząc zaś, że jej filantropia robi dobre wrażenie, zaczęła kokietować jego, Solskiego, litością i współczuciem. Praca na pensji, przywiązanie do Ady, leczenie migren ciotki, zajmowanie się służbą pałacową – wszystko to było kokieterią!…

Nagle wpadł do Warszawy jakiś pan Miętlewicz, jego narzeczona z matką i – panna Brzeska poznawszy, że może być zdemaskowana – dramatycznie usuwa się z ich domu!… Czyn roztropny, gdyż w tydzień później może dano by jej do zrozumienia, że – powinna się usunąć.

Solski chodząc przygryzał wargi i uśmiechał się. Świeża teoria o charakterze Madzi wprawdzie szwankowała na pewnych punktach, ale za to była jasna i odpowiadała jego poglądowi, że – kobiety są podłe.

Więc uwierzył w nową teorię; zamykał oczy na wątpliwe szczegóły i wierzył. Za swoją miłość idealną, za zranioną dumę, za wszystkie dzieciństwa, jakich dopuścił się dla panny Brzeskiej, za tęsknotę, która żarła mu serce, musiał przecie mieć satysfakcję. Więc uwierzył, że Madzia – jest przewrotną kokietką.

Nazajutrz poszedł do mieszkania siostry zmizerowany, ale i zdecydowany.

– Ada – rzekł – pojedziesz ze mną za granicę?

– Po co? – spytała siostra.

– Rozerwać się… odetchnąć świeżym powietrzem… Już denerwują mnie warszawskie upały, no – i ludzie…

– Gdzie chcesz jechać?

– Wstąpię na kilka tygodni do Winternitzu, potem w góry… potem do morza… Jedź ze mną, Ada, bo i tobie dobrze zrobi hydropatia…

– Ja wyjadę na wieś – chłodno odpowiedziała siostra.

W parę dni później, a we dwa tygodnie po wyprowadzeniu się Madzi, pałac Solskich opustoszał. Ada z ciotką Gabrielą tudzież z kolekcją mchów i porostów przeniosła się na wieś, a pan Stefan wyjechał za granicę.

Służba odetchnęła. W ostatnich dniach życie w pałacu było nieznośne. Państwo prawie nie widywali się ze sobą, a pan tak był rozdrażniony, że nawet stary kamerdyner drżał na jego widok.

29. W nowym gnieździe

W pewnym domu przy ulicy drugorzędnej, ale ruchliwej, bezdzietna wdowa, pani Burakowska, utrzymywała rodzaj pensjonatu dla kobiet. Zajęła połowę trzeciego piętra, na którym znajdowało się jedno większe mieszkanie złożone z kilku pokojów i kuchni tudzież kilku pokoików z osobnymi wejściami.

Pani Burakowska pokoiki te wraz z usługą wynajmowała sublokatorkom, które stołowały się u niej. A ponieważ znała się na gospodarstwie i miała dużą kuchnię, więc jeszcze kilka osób z miasta przychodziło do niej na obiady.

Tych lokatorek, stołowniczek i stołowników było razem ze dwadzieścia osób. Pani Burakowska miała ciężką pracę, ale miałaby też i niezły byt przy nich, gdyby nie drobna okoliczność. Oto Opatrzność pobłogosławiła panią Burakowską bratem, starszym o rok, i siostrą, młodszą o kilkanaście lat.

Siostra, panna Klotylda Pasternakiewiczówna, posiadała sto jeden przemysłów. Umiała szewctwo, introligatorstwo, haft, malowała na porcelanie, grała na fortepianie, wyrabiała ramki z paciorków, wieńce ze skóry i – szyła bieliznę. Wszystkie te jednakże kunszta pomimo gorliwej pracy przynosiły jej ledwie dziesięć rubli na miesiąc.

Znacznie starszy brat, pan Wacław, był praktyczniejszy: nie robił nic, ale za to ciągle szukał zajęcia, co zmuszało go do przepędzania czasu w cukierniach i restauracjach.

Mąż pani Burakowskiej, obywatel ziemski, zmarł przed pięcioma laty i pozostawił dobra, z których wdowa otrzymała trzy tysiące rubli gotówką.

Gdyby nie siostra posiadająca sto jeden kunsztów i nie brat, który znał tylko jeden kunszt: próżnowania, może pani Burakowska przy swoim pensjonacie utrzymałaby w całości owe trzy tysiące rubli, a może dołożyłaby coś do nich.

Ale przy obowiązkach, jakie na nią spadły, majątek pani Burakowskiej nie powiększył się. Owszem, starannie prowadzone rachunki dowodziły, że w ciągu czterech lat samodzielnej pracy pani Burakowska utraciła ze swego kapitaliku tysiąc dwieście rubli. Pozostałe tysiąc osiemset rubli powinna była stracić w ciągu następnych sześciu lat, po czym…

Potem – myślała, że dobry Bóg zeszle na nią śmierć, a sam zaopiekuje się młodszą siostrą, arcypracowitą i posiadającą sto jeden kunsztów, tudzież starszym bratem, który poszukiwał zajęcia.

Gdyby kto wszedł do pokoju tej kobiety wówczas, gdy robiła wieczorny rachunek, gdyby zajrzał w jej mózg przepełniony gospodarskimi kombinacjami i w serce pełne trwogi, może pomyślałby:

„O jakiż to nędzny los kobiety samodzielnej i w jak bezceremonialny sposób płeć zwana słabą jest wyzyskiwaną przez mężczyzn…”.

Ale ponieważ nikt nie robił rachunków z panią Burakowską i nikt nie widział jej zalęknionego serca, więc wyobrażano sobie, że damie tej jest rozkosznie na świecie. Miała dobry humor, wynajdywała co tydzień inne potrawy na obiad, kręciła się po mieszkaniu, po kuchni i po pokojach z oddzielnymi wchodami od szóstej rano do północy, więc – czegóż było jej potrzeba?…

U pani Burakowskiej od dwu lat mieszkała kasjerka ze składu aptecznego, która miała czterdzieści rubli miesięcznej pensji i pracę od ósmej rano do ósmej wieczór z wyjątkiem godziny na obiad. Po dziesięciu latach zajęcia, przy którym nie było czasu myśleć osobie, panienka ta jednego dnia uczuła, że jest jej jakoś niedobrze i…

I kiedy otrzeźwiono ją (w pokoju za składem aptecznym), zobaczyła nad sobą jegomościa z siwymi wąsami, który tłomaczył jej, że musi na parę miesięcy wyjechać na świeże powietrze.

Była zdziwiona tym, że zamiast przy kasie znalazła się w pokoju za składem aptecznym, że sam właściciel składu aptecznego prosił ją, aby wyjechała na świeże powietrze. A ponieważ dano jej urlop i obietnicę, że posady nikt nie zajmie, więc w początkach czerwca przeniosła się na wieś do swojej ciotecznej siostry, której nie widziała od jedenastu lat.

Tam przyjęto ją życzliwie i oświadczono, że przed końcem lata nie wypuszczą jej do Warszawy. Kasjerka ze składu aptecznego nie mogła wydziwić się, że przez ten czas, kiedy ona za kantorkiem odbierała kwity i pieniądze lub wydawała reszty, cioteczna jej siostra nie tylko wyszła za mąż, nie tylko miała ośmio- i dziewięcioletnie dzieci, ale nawet – jakby postarzała się…

Kasjerce zajętej od ósmej rano do ósmej wieczór przyjmowaniem pieniędzy i wydawaniem reszty podobne zmiany w życiu nigdy nie przychodziły na myśl. Nie mogła wykombinować: jakim sposobem tak nagle starzeją się ludzie i wyrastają dzieci? Chociaż od dziesięciu lat była kobietą samodzielną, a nawet urzędnikiem składu aptecznego!

Skutkiem wyjazdu kasjerki na wieś, u pani Burakowskiej był w korytarzu jeden wolny pokój z osobnym wchodem. A ponieważ kobiety należące do stowarzyszenia panny Howard popierały się wzajemnie jak Żydzi, więc w kilka godzin po opuszczeniu Solskich Madzia za pośrednictwem pani Zetnickiej osiedliła się pod skrzydłami pani Burakowskiej.

Z bijącym sercem nie ze zmęczenia, ale ze strachu, Madzia wdrapała się na trzecie piętro nowego mieszkania. W korytarzu uderzył ją zapach kuchennych przypraw; w przedpokoju usłyszała turkot maszyny do szycia, a w salonie będącym zarazem jadalnią zobaczyła – szczupłą szatynkę, samą panią Burakowską, której wręczyła kartkę pani Zetnickiej.

– Pani chce u nas zamieszkać? – spytała pani Burakowska wycierając grubym fartuchem zatłuszczone ręce.

– Tak, proszę pani.

– Mamy tu jeden pokoik z osobnym wchodem, a także z usługą i całodziennym utrzymaniem za 33 ruble na miesiąc.

– Owszem, proszę pani, jeszcze dziś zapłacę.

– Doprawdy?… Co za szkoda!… – westchnęła pani Burakowska. – Bo ten pokoik (z meblami) będzie wolny tylko do sierpnia…

– Trudno, proszę pani – rzekła Madzia.

Maszyna do szycia nie przestawała warczeć.

W tej chwili do salonu (który był zarazem pokojem jadalnym) wszedł przystojny brunet mogący mieć około czterdziestu kilku lat. Spojrzał na Madzię okiem znawcy i rzekł półgłosem do pani Burakowskiej:

– Moja droga, nie masz pół rubla drobnych?… Bo ja mam sturublówkę, a muszę spotkać się w Saskim Ogrodzie…

– Mój brat… Pasternakiewicz, panna Brzeska… – zaprezentowała ich pani Burakowska wydobywając ze starej portmonetki pół rubla małymi dziesiątkami i wielkimi miedziakami.

Madzia zarumieniła się, pan Pasternakiewicz ukłonił się z miną człowieka, który idzie zmienić sturublówkę. W drugim pokoju maszyna do szycia wciąż warczała, a po mieszkaniu rozchodził się zapach kuchennych sosów.

Madzia tego samego dnia sprowadziła się do pokoju z osobnym wejściem, a gdy otworzyła okno na ulicę, doleciał ją z sąsiedniego pokoju stłumiony szmer maszyny do szycia.

Położyła się na krótkim łóżku, ale nie mogła zasnąć do drugiej w nocy. Skoro świt usłyszała, że pan Pasternakiewicz już wrócił z Saskiego Ogrodu do domu, choć z jego stąpania nie można było odgadnąć, czy zmienił sturublówkę.

Wkrótce potem w sąsiednim oknie znowu zerwał się warkot maszyny do szycia, przy której panna Pasternakiewiczówna zarabiała dziesięć rubli miesięcznie, pomimo że znane jej było szewctwo, introligatorstwo i haft, że malowała na porcelanie, grała na fortepianie, wyrabiała ramki z paciorków tudzież wieńce ze skóry.

Przez parę następnych dni Madzia była odurzona, ale w sposób przyjemny. Zdawało jej się, że wróciła z dalekiej podróży i że jej pobyt u Solskich skończył się bardzo, o! bardzo dawno. Nowy lokal, trochę ciasny, robił na niej wrażenie bezpieczniejszego. W pokoiku, za którego drzwiami biegali ludzie, dokąd z okna dolatywał szmer uliczny, Madzia mniej bała się komety, o której mówił Dębicki, i nie miała czasu myśleć o wiekuistym nicestwie.

Pokoik ten leżał jakby w ognisku powszedniego życia. Od rana po korytarzu kręciły się służące albo przekupnie z koszami mięsa i jarzyn. Słychać było swąd samowaru, czyszczenie garderoby, roznoszenie kawy i herbaty. Potem lokatorki pani Burakowskiej wybiegały do swoich zajęć na miasto, a służące porządkowały ich mieszkania. Potem pani Burakowska krzyczała na kucharkę lub urywanymi zdaniami rozmawiała z nią o tym, co będzie na obiad.

Na korytarzu zaczęły rozchodzić się swędy przedobiadowe, a od pierwszej do trzeciej zbierali się stołownicy i stołowniczki i znowu rozbiegali się do swych zajęć. Tymczasem o trzy piętra poniżej okna, na ulicy, słychać było nieustający szmer nóg, turkot dorożek, powozów, wozów piekarskich, rzeźniczych, transportowych… Czasem rozległ się głośniejszy okrzyk, czasami przejechał karawan, ale tak prędko, jak gdyby nieboszczyk nie był zimnym trupem i nicością, lecz interesantem, który spieszy na cmentarz.

Co za różnica pomiędzy tym gwarnym zakątkiem a samotnymi salonami Solskich, gdzie milcząca służba ukazywała się i znikała jak cienie, gdzie człowiek lękał się szelestu własnych kroków i ze wszech stron oblany pustką, odczuwał śmierć i nicość.

Trzeciego dnia Madzia będąc na pensji spostrzegła, że tym razem uczennice są bardzo zajęte jej osobą, a nauczycielki i profesorowie witają się i rozmawiają z nią w sposób niezwyczajny. Nawet panna Malinowska, w czasie pauzy, zabrała Madzię do swego pokoju i rzekła:

– Cóż to, wyprowadziła się pani od Solskich?

– Tak.

– I odrzuciła pani oświadczyny Solskiego?…

Madzia milczała.

Panna Malinowska wzruszyła ramionami i dodała:

– Jakiż ma pani zamiar na wakacje?

– Zostanę w Warszawie.

– Chce pani kilka dobrych lekcyj?

– Bardzo byłabym wdzięczna…

– Dam je pani… No, no!… nie każda kobieta zdobyłaby się na podobny heroizm… Odrzucić Solskiego… Doprawdy wygląda to jak sen… – mówiła panna Malinowska.

Gdy około drugiej Madzia wracała do domu, na schodach zabiegła jej drogę panna Żaneta. Obejrzała się na wszystkie strony i schwyciwszy się za poręcz szepnęła z minką bardziej niż kiedykolwiek wystraszoną:

– Coś ty, Madziu, zrobiła najlepszego?… Biedny Fajkowski teraz już z pewnością nie dostanie miejsca przy cukrowni!…

– Dlaczego?… – spytała Madzia widząc, że pannie Żanecie zbiera się na płacz. – Czy za to, że ja wyprowadziłam się od Ady, ma pokutować twój narzeczony?… Zastanów się… Pan Solski jest tak szlachetny, że danego słowa nigdy nie cofnie.

 

– Tak myślisz? – odparła cicho panna Żaneta i na jej wylęknionej twarzyczce ukazał się odblask radości. – Ale zrobiłaś głupstwo… Jak można nie wyjść za Solskiego!…

„Nie mówiłabyś tak – pomyślała Madzia – gdybyś znała jego ciotkę, a nade wszystko babkę. Brr!… umarłabym między tymi kobietami…”.

Na ulicy jednak ogarnął ją strach. Czy Solski nie zechce mścić się nad osobami, którym ona wyjednała posady?

„Nie zrobi tego” – rzekła do siebie. I przyszło jej na myśl, że Solski jest naprawdę dobrym człowiekiem. A w takim razie, czy powinna była odrzucić go, jeszcze w taki szorstki sposób?…

Obiad jadała Madzia u pani Burakowskiej z drugą serią stołownikóW. Było tam kilka nauczycielek, jedna buchalterka, stary urzędnik, wreszcie student, który kończył zdawać egzamina. Wszyscy ci ludzie jedli pełnymi łyżkami, a rozmawiali półgębkiem, każdy bowiem spieszył się do roboty. Tylko student, który z powodu braku pieniędy poprzestawał na półobiedzie, jadł powoli usiłując wielkimi ilościami chleba wynagrodzić małe porcje. Jego zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy odbierały Madzi apetyt. Nie mogła opędzić się przed myślą, że los biednego chłopca byłby może innym, gdyby ona nie zerwała stosunków z Solskimi!

Madzia piła czarną kawę, gdy doniesiono, że w jej mieszkaniu czeka jakaś dama.

„Ada…” – przebiegło jej przez głowę.

Z biciem serca weszła do swego pokoju i zastała – pannę Howard, która na widok Madzi zerwawszy się z krzesła, szeroko otworzyła ramiona. Była podobna do krzyża przy drodze.

– Witam!… – zawołała panna Howard – witam podwójną bohaterkę…

Potem schwyciwszy Madzię w objęcia mówiła z wybuchem zapału:

– Uwielbiam cię, panno Magdaleno… – Jednym zamachem zdeptałaś magnata i – mężczyznę… Tak, gdyby wszystkie kobiety postępowały w podobny sposób, sprowadziłybyśmy mężczyzn do właściwego poziomu… Zarozumiałe zwierzęta!… Twój piękny czyn godny jest demokratki i kobiety samodzielnej…

Następnie uspokoiwszy się panna Howard opowiedziała Madzi, że Solski po jej odmowie wpadł w taką wściekłość, że zabił swego psa.

– Zabił Cezara? – powtórzyła Madzia blednąc. – Skąd pani wie o tym?…

– Był u mnie wczoraj plenipotent Solskiego… wie pani… Bardzo przyjemny człowiek, w średnim wieku…

– On ma trochę nogi… – wtrąciła Madzia.

– Tak – przerwała panna Howard – ma nieco… ekscentryczne nogi, ale – bardzo miły człowiek… Przyniósł dla naszego towarzystwa miesięczną składkę panny Solskiej, sto rubli…

Przyznam ci się, panno Magdaleno – dodała po chwili widząc cień na twarzy Madzi – że sturublówki panny Solskiej upakarzają mnie… Szczególniej dziś, po twoim pięknym czynie… I powiem ci, że nigdy tak nie pogardzam magnatami jak wówczas, kiedy muszę przyjmować ich ofiary… Ale cóż zrobię?… Wydatki towarzystwa rosną…

Panna Howard zamyśliła się posępnie. Po chwili jednak czoło jej zaczęło się rozchmurzać i mówiła dalej z uśmiechem.

– Szczególny człowiek ten plenipotent Solskich… Pięknym nie można go nazwać, ale – ma coś w oczach… Jest wdowcem… Kiedy do mnie przyjdzie, przesiaduje po kilka godzin. Zaprowadził mi książki rachunkowe i udziela pożytecznych wskazówek. Myślę, że jeżeli nad nami, kobietami, ciąży klątwa, ażebyśmy wychodziły za mąż, to powinny byśmy wychodzić tylko za takich…

Ale ci dumni panowie, ci władcy świata – prawiła panna Howard podniesionym głosem – oni nie powinni nigdy zaznać słodyczy małżeńskiego pożycia… Ach, panno Magdaleno, doskonale zrobiłaś odtrącając Solskiego którego widok napełniał mnie obawą i wstrętem… Jakie to musi być zwierzę namiętne i ponure… Czysty inkwizytor!… Cha! cha! cha! Chciał zjeść ładną kobietę jak ostrygę, a tu – klap!… i dostał po łapkach… Zdawało mu się, że skromna nauczycielka wobec jego bogactw zapomni o godności kobiecej…

Panno Magdaleno – zawołała zrywając się – postąpiłaś jak Joanna d’Arc z tym… nienasyconym triumfatorem. No, bądź zdrowa!… Jeżeli będziesz kiedy potrzebowała lekcyj, daj mi znać i pamiętaj, że masz przyjaciółkę, która cię podziwia… Podli mężczyźni!…

Długo jeszcze po odejściu panny Howard Madzia czuła zamęt w głowie. Zdawało jej się, że gorliwa apostołka praw kobiecych składa się z dwu osób. Jedna nienawidzi magnatów, druga przyjmuje od nich ofiary; jedna pogardza mężczyznami i małżeństwem, druga – bodaj czy nie wyszłaby za mąż.

„Cóż to za okrutnik ten Solski!… – rzekła do siebie Madzia. – Zabił Cezara…”.

Potem przyszło jej na myśl, że jeżeli na pannie Howard krzywonogi plenipotent Solskich wywarł tak potężny wpływ, iż gotowa była wyjść za niego, to z jakiej racji Solski nie miałby zasługiwać na przywiązanie kobiety?

„Nigdy nie powiedział, że mnie kocha!…” – szepnęła rozdrażniona Madzia.

Lecz wnet przypomniała sobie, że Solski robił więcej, gdyż spełniał każde jej życzenie. A jak on z nią rozmawiał, jak patrzył na nią, jak całował ją w rękę…

Teraz dopiero w sposób niejasny zaczęło budzić się w duszy Madzi pytanie: czy dobrze zrobiła odrzucając Solskiego?… Ale stłumiła je, oburzona sama na siebie.

W korytarzu rozlegały się stąpania: trzecia seria stołowników pani Burakowskiej wracała z obiadu. W obocznym pokoju maszyna do szycia zaczęła warczeć, zapach przypalonego tłuszczu wzmocnił się, a jednocześnie Madzia usłyszała głos pani Burakowskiej lamentujący:

– Patrzcie, kot zjadł cielęcy kotlet!… Mój Boże, mój Boże… czy tu podobna dojść do czego?… Gość stłukł talerz, Marianna złamała warząchew, kot zjadł mięso… Ach, nieszczęście… ach, nieszczęście z wami!…

Madzi przyszło na myśl, że w tym domu wszystko obraca się naokoło cielęcego kotleta. Za tym kotletem biegają służące do miasta, na ten kotlet spieszą stołownicy, dla tego kotleta maszyna panny Pasternakiewiczówny warczy przez szesnaście godzin na dobę, na ten kotlet polują głodne koty, wreszcie z powodu tego kotleta pani Burakowska wpadła w rozpacz.

Nic – tylko cielęce kotlety!… One tu panują, one zaprzątają wszystkie rozumy i zapełniają serca.

Nie tak było u Solskich, gdzie wcale nie zajmowano się jedzeniem. Troszczono się o danie pracy ludziom potrzebującym, rozmawiano o duchach, o tym, czy fabryka jest istotą żywą, która myśli i czuje, rozprawiano o towarzystwie kobiet albo o możliwości powszechnego potopu…

I stała się rzecz dziwna. Dom Solskich, z którego Madzia wydarła się jak z łoża tortur, po kilku dniach zaczął budzić w niej tęsknotę.

Cicho tam było, przez okna zaglądały drzewa ogrodowe… A nade wszystko poza obrębem zajęć na pensji Madzia miała kogo otaczać swoją opieką. Przecież Ada, ta wielka pani, tuliła się do niej, szukała jej towarzystwa i pieszczot jak dziecko, które potrzebuje kochać i być kochanym…

„Co ja zrobiłam?…” – szepnęła Madzia załamując ręce.

A ten Solski, szorstki, dziwak, ale kipiący nadmiarem sił… Burza w ludzkiej postaci, która jednak łagodniała wobec niej… Prawda, że rozniecał trwogę zupełnie jak burza, kiedy człowiek dostanie się między jej wichry i pomroki… Jakież to jednak wydaje się piękne dziś, kiedy przeszło na zawsze!…

W tej chwili Madzia jasno zrozumiała, czym dla niej był dom Solskich. Był to świat, w którym nie istniały materialne interesa. Tam po raz pierwszy spotkała ludzi poważnie zajmujących się kwestiami społecznymi, zagadnieniami ducha i natury. Tam znalazła serdeczną przyjaciółkę w kobiecie i mężczyznę, który lubił ją naprawdę bezinteresownie. Tam nareszcie miała wyraźny cel na przyszłość: szkołę przy fabryce.

I pomyśleć, że ona sama własnymi rękoma rozwaliła taki gmach szczęścia, odtrąciła los trafiający się jednemu człowiekowi na miliony.

Po wylewie tęsknoty za tym, co minęło, w Madzi zbudziła się refleksja. Czy Solski, gdyby do niej wrócił, nie przejmowałby ją trwogą, której nie mogła opanować? Czy potrafiłby lepiej i wyraźniej przemówić do jej uczuć i przykuć ją do siebie nie tylko podziwem i wdzięcznością? Czy Ada nigdy nie obrzuciłaby jej spojrzeniem wielkiej damy, nigdy nie powtórzyłaby słów, których sam ton ranił serce Madzi? A ciotka Gabriela i staruszka hrabina, i ci wszyscy krewni Solskich, których poznała w czasie Wielkiejnocy, czy inaczej traktowaliby ją niż dotychczas?