Za darmo

Anielka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział jedenasty. W jaki sposób Bóg czuwa nad sierotami

Skwarny dzień zeszedł bez osobliwych przygód. Szmul rankiem wyjechał do pana Jana, a wiejscy ludzie gromadzili się między chatami, niespokojnie dowiadując się o nowiny z miasta.

– Będą czy nie będą układy z dziedzicem? Sprzeda czy nie sprzeda majątku? – tak mówiono.

Niektóre kobiety litowały się nad dziedziczką.

– Biedna ona, choć bogata! – mówiła jakaś starsza. – Mąż wyjechał, słudzy ją ponoć odbieżali, i siedzi se sama jak ten bocian na gnieździe, co mu samicę tamtego tygodnia zabili.

– Może byśwa poszli do niej na pocieszenie? – spytała inna ze śmiechem.

– Czego kpita? – dorzuciła trzecia. – Przecie sam Pan Bóg nakazuje smutnego pocieszyć, nagiego przyodziać i umarłego pogrzebać.

– Widzita, kumy! – odezwała się poprzednia niemniej wesoło. – Ostaszeskiej wydaje się, że do dziedziczki to można tak chodzić jak do położnicy… Przecie to pani całą gębą, co wy se myślita? Jakby do was zaczęła gadać po francusku, to byście ino oczy wytrzeszczyły…

– Ej!… w takiej samotności i opuszczeniu to by se przypomniała po polsku. A zawdy co pociecha, to pociecha.

– A jakżebyśta ją cieszyły? – mówiła śmieszka. – Ona bawi się inaczej i smuci inaczej niż my, ludzie proste. U nich jest myślenie nawet inaksze. Toteż jak z tobą zacznie która gadać nie o gospodarstwie, nic jej nie rozumiesz ani ona ciebie. Rychtyczek, jakby se świnia z pastuchem rozmawiały. Ja bym ta do niej pójść nie śmiała!

Tak więc opuszczona dziedziczka nie mogła nawet liczyć na pomoc ze strony poczciwych kobiet wiejskich. Między chatą i dworem stał mur przesądów, w którym państwo Janowie przez cały czas swego pobytu na wsi nie chcieli czy nie umieli zrobić wyłomu.

Około dziesiątej w nocy, kiedy rosa spadła na ziemię, ponad wołanie żab wybił się jakiś odległy łoskot. Anielka wbiegła na facjatkę i stanęła w oknie. Rzeczywiście, ktoś jechał gościńcem, ale nie do nich. Oparła się na oknie i zalała łzami.

– Boże! Boże! sprowadź też ojca do nas – szeptała.

Gdyby cud skrócił odległość między nią i ojcem, może zobaczyłaby go w towarzystwie ludzi wesołych, pijącego na próbę nowo wynaleziony trunek, który składał się z porteru i szampana.

Jak w podobnej mieszaninie smakują łzy opuszczonego dziecka? – o tym chyba nikt nie wie, a najmniej pan Jan, który czuł się w złotym humorze.

Noc była gwiaździsta, spokojna i na pół jasna. Powietrze nasycała wilgoć. We wsi już światła pogasły. Słychać było krzyk żab i szczekanie psów. Może tam i Karusek jest między nimi, bo od południa nie ma go w domu?… Niedobry pies, nie lepszy od ludzi!…

Czasami spomiędzy drzew ogrodu wyrwał się duży ptak i leciał z szumem. Niekiedy z pól płynęły nieznane we dnie szmery – może bieg spłoszonego zwierzęcia?… I znowu cicho, tylko w dolnym pokoju niestrudzony zegar w szafce klekocze.

Liczne jak piasek gwiazdy drżały niby dogasające iskry. Tu i owdzie, między nimi, widać było punkciki zielonawe, błękitne lub czerwone jak drogie kamienie. Spomiędzy nieruchomych świateł konstelacji wyrywała się niekiedy gwiazdka błędna i zakreśliwszy łuk na niebie, gdzieś niknęła.

„Może to anioł z pociechą od Boga?” – pomyślała Anielka.

I spoglądała za siebie spodziewając się ujrzeć kogo. Ale pokój był pusty. Duchy niebieskie lękają się wchodzić między tryby machiny wszechświata.

Wtem od gościńca ukazała się błędna gwiazda szczególnych własności. Biegła nie z nieba ku ziemi, ale od ziemi ku niebu, a potem nagle zwróciła się w stronę budowli dworskich.

W kilka minut później Anielka zobaczyła drugą podobną. Ta zakreśliwszy parę bardzo nieregularnych linii, spadła na drzewo i niedługo zgasła.

Były to iskry tak niewyraźne, że ledwie rozeznać je mógł niesłychanie ostry wzrok Anielki. Dziewczynę przestraszyły te światła, przypomniała sobie bowiem o duchach pokutujących. Ale wnet przyszło jej na myśl, że może to są robaczki świętojańskie?

Postała jeszcze chwilę w oknie, na próżno słuchając turkotu, i zeszła do pokoju matki.

„Może ojciec przyjedzie w nocy?” – rzekła do siebie.

Postanowiła czuwać jeszcze, lecz nie chcąc budzić matki zgasiła lampę i usiadła na fotelu.

Zdawało jej się, że ojciec jedzie i że ona otwiera mu drzwi. To znowu, że chodzi po pokoju jakiś pan obcy albo że słyszy czyjś głos wołający ją po imieniu.

– Czy mama do mnie mówi? – spytała.

Odpowiedział jej ciężki oddech matki i szybkie chrapanie Józia. W kącie nad piecem słychać było brzęk muchy, a w drugim pokoju łoskot zegara.

Oparła głowę na poduszce fotelu i twardo zasnęła.

Od wieczora w chacie Gajdy było ciemno. Ale gospodarz czuwał. Chwilami można było widzieć jego głowę kudłatą w szybach małego okna. Niekiedy uchylał drzwi od gościńca i wysunąwszy się do połowy patrzył w stronę budynków dworskich.

Około północy między ogrodowymi drzewami błysnął płomyk i zgasł. Gajda wybiegł przed chatę, pilnie wpatrzył się w tamtą stronę i zobaczył parę cienkich, ognistych języków wydobywających się z dworskiego dachu tuż około okna, z którego panna Walentyna i Anielka co dzień karmiły wróble.

Chłop schwycił się za głowę.

– Psiakrew! – zaklął. – A dyć to dwór się pali…

Wbiegł do chaty i silnie szarpnął śpiącą na ławie Magdę.

– Wstawaj! – zawołał. – Chodź do okna! – i przeniósł ją jedną ręką jak psiaka pod okno.

Dziewczynka zaczęła krzyczeć ze strachu.

– Cicho, ty!… Patrzaj, co się pali… dwór czy stodoła?… o tam, o… Jużci dwór…

Trząsł się cały.

– Magda! – mówił stłumionym głosem. – Leć do dworu, obudź ludzi i wołaj, że się pali. No, idźże, ty bękarcie!… bo się tam panienka spali, ta, co ci wstążkę dała… Jezu mój… Ocknijże się, nie trząś się ty… Ona przecie nie kazała cię bić i spali się…

– Boję się, tatulu! – wrzasnęła dziewczyna i upadła na ziemię.

Na dworskim dachu ukazało się już kilkanaście pochodni gorejących. Chłop wybiegł z chaty i począł pędzić ku budynkom nie spuszczając oka ze dworu.

Dopadł do stajni.

– Bywaj! – krzyczał. – Dwór się pali!… wstawajta, parobcy!

Pognał do obory i począł pięściami bić w ścianę.

– Wstawajta, ludzie!… Ogień we dworze… Panienka się spali…

Usłyszał około uchylonej bramy jakiś szmer i zobaczywszy rozwalonego na barłogu skotopasa od razu postawił go na nogi.

– Dwór się pali! – krzyknął mu w ucho.

Parobek ziewnął, przetarł oczy, zaczął przestępować z nogi na nogę i mruczeć:

– Trza bydło wygnać.

– Budź parobków!… ja polecę do dworu – rzekł Gajda i pocwałował naprzód.

Na dachu pojedyncze płomyki zaczęły się już zlewać ze sobą. Podwórze i ogród przybrały barwę czerwoną, ptaki zaczęły świergotać. Tylko we dworze było cicho.

Chłop wpadł na ganek i przycisnął ramieniem mocne drzwi, które przeciągle zgrzytnęły i pękły z łoskotem. Różowy blask oświetlił ciemną sień.

– Panienko!… Janielciu! – krzyczał chłop. – Uciekajta! dwór gore!…

– Co tam?… – odpowiedział mu strwożony głos.

Gajda wywalił drugie drzwi i dostał się do pokoju zupełnie ciemnego. Potrącił stół, potknął się o krzesło i nadeptał jakąś suknią, w której nogi mu się zaplątały. Dopiero po chwili, zobaczywszy blask przez serce wykrojone w okiennicy, wybił okno i powyrywał deski z zawiasów.

Pokój został oświetlony. Jednocześnie słychać było trzask płonącego dachu. Dym gryzł oczy, ze wszystkich stron grzało.

Anielka stała obok fotelu zupełnie ubrana, bez ruchu. Chłop wziął ją na ręce i wyniósł przed ganek.

– Mamę!… mamę i Józia ratujcie!…

Chłop wrócił do pokoju, a za nim Anielka.

– Uciekaj, panienko!…

– Mama!… mama!…

Gajda zobaczył na łóżku postać skurczoną, całkiem zawiniętą w kołdrę. Była to matka. Poruszył ją, ale ona ze strasznym krzykiem chwyciła się oburącz krawędzi łóżka, jakby broniąc się. Ledwie oderwał ją i wyniósł na dziedziniec.

Tymczasem Anielka dźwigała Józia, lecz była tak zmieszaną, dym tak ją otoczył, że nie trafiła do drzwi. Potknęła się o coś i upadła.

Szczęściem wyprowadził ją Gajda unosząc zarazem Józia. Potem usadziwszy ich obok matki wrócił do pokoju już gorącego jak piec i zaczął wyrzucać na ogród wszystko bez różnicy: odzież, pościel, biurko i krzesła.

Cały dach ogarnęły płomienie, szyby pękały, ze szczelin sufitu wydobywał się ogień. Gałązki i liście drzew, stojących przy dworze, poczęły się tlić. Dokoła domu było jasno jak w dzień, dym bijący w górę zasłaniał chwilami gwiazdy półprzezroczystą gazą. Koguty we wsi myśląc, że już świta, zaczęły piać. W miasteczku dzwon kościelny uderzał na trwogę.

Na dziedzińcu, wprost ganku zebrali się ludzie folwarczni. Na pół nagie dziewki zawodziły płaczem, parobcy kręcili się nieprzytomni.

– Wyprowadźcie Gajdę!… on tam jest w pokoju – zawołała Anielka otulając matkę kołdrą.

– Gajdo!… Gajdo!… – krzyczeli parobcy. Ale żaden nie ruszył się, bo już było gorąco i niebezpiecznie.

Wtem na prawym skrzydle domu zatrzeszczały krokwie i facjatka zapadła się na sufit. W chwilę później zegar w żółtej szafce wydzwonił cienko i prędko trzy kwadranse, przypominając, że i jego trzeba ratować.

Jeszcze chwila i rozległ się ogromny huk. Sufit spadł na podłogę, wypychając uragan płomieni. Niestrudzony zegar skończył swoją wędrówkę.

Teraz dopiero wyszedł Gajda z pokoju matki. Odzież i włosy tliły się na nim, był skrwawiony i okopcony.

Tymczasem poczęli nadbiegać ludzie ze wsi z drabinami, siekierami, bosakami i wiadrami. Jeden z parobczaków wylał na Gajdę konewkę wody i stłumił ogień, który już całego chłopa ogarniał.

O ratunku domu mowy być nawet nie mogło. Płomienie wydobywały się wszystkimi oknami, w pokojach gorzały meble i tliły się tapety. Piece pękały, sufit za sufitem upadał wśród wybuchów iskier i dymu.

W kilka minut później ogień nurtujący wnętrze domu zniżył się do wysokości murów. Paliły się już tylko podłogi.

 

Wieśniacy ochłonąwszy z przerażenia poczęli rozmawiać między sobą.

– Skąd się ogień wziął, patrzta ino?…

– Może kto podpalił?…

– Zwyczajnie, kara boska na dziedzica.

– Widzicie, jak się zestrachała pani.

– Nie gada nic, ino patrzy przed siebie…

– Wszystko im się spaliło.

– Nie wszystko – wtrącił Gajda. – Pójdźta ze mną na ogród, to przyniesiemy im resztę szmat, żeby się mieli w co odziać.

Paru gospodarzy poszło i poczęli znosić poduszki, prześcieradła, odzienie i ułamki sprzętów, które Gajda ocalił.

Dziewki folwarczne przeprowadziły tymczasem panią i dzieci do kuchni.

Dziedziczka ubierając się zaczęła płakać.

– Jak też nas Bóg ciężko doświadcza! – mówiła. – Ledwie mąż pokończył interesa, a tu dom spłonął. Gdy wróci, nie będzie miał gdzie spocząć. Okropność! To, co wydalibyśmy na podróż do Warszawy, pójdzie na restaurację domu… Już chyba nigdy nie będziemy mieli takich sprzętów ani ja sukien, choć wyszły z mody. Joseph, mon enfant, n'as-tu pas peur?

Gdzie jest ten dobry człowiek, który nas ocalił?… Zdaje mi się, że to Gajda. Mój mąż zawsze uważał go za łotra: pokazuje się jednak, że w najgorszym sercu tleje iskra uczciwości. Powiedzcie mu, że będzie hojnie wynagrodzony…

– Ja tam nic nie chcę od państwa! – odezwał się ponuro Gajda stojący z kilkoma innymi gospodarzami we drzwiach kuchni.

A potem szepnął patrząc w ziemię:

– Żeby mi o panienkę nie szło, nawet bym się z chałupy nie ruszył.

Tym sposobem za niebieską wstążkę i kilka poczciwych słówek kupiła Anielka życie trzech osób.

W tej chwili przygalopował biedką Szmul z karczmy i wszedł do kuchni.

– Co się tu dzieje? – zawołał siny z trwogi. – Jak się jaśnie pani ma?… Czy nic nie wyratowali?… Ach! takiego ognia jeszcze w naszej wsi nie było. Jakim się to sposobem mogło zrobić?…

Ludzie opowiedzieli mu naprędce o nagłym wybuchu pożaru pod dachem i o poświęceniu Gajdy.

Żyd kiwał głową i mruknął:

– Prędzej bym się spodziewał, że Gajda podpali dwór, aniżeli że wszystkim życie uratuje! Jaśnie pan powinien mu bardzo podziękować.

– Czy od męża nie masz jakiej wiadomości, Szmulu? – zapytała pani.

– Mam i wiadomość, i pieniądze – odparł arendarz.

– Pan przysyła sto rubli. Z tego ma być zapłacone siedemdziesiąt parobkom za kwartał, a trzydzieści dla jaśnie pani.

– Kiedyż pan wraca?…

– Tego nie wiem, ino wiem, że dziś ma jechać do Warszawy naprzeciw jaśnie prezesowej.

– Beze mnie? – przerwała pani zalewając się łzami.

Na twarzy służby dworskiej widać było radość z powodu nadesłanych pieniędzy. Gospodarze natomiast patrzyli na Szmula niespokojnie. Wreszcie jeden zapytał:

– A jakże będzie z nami?…

– Majątek już sprzedany – odparł Szmul – a dziś zjeżdża Niemiec objąć go. Co prawda nieładnie trafił na początek!…

Przez chwilę panowało przykre milczenie.

– Żartujesz chyba, Szmulu – wtrąciła pani. – Majątek nie mógł być sprzedany…

– Wczoraj podpisali kontrakt i wypłacili wierzycielom pieniądze. Sam byłem przy tym. Jeszcze pan kazał prosić, ażeby jaśnie pani wyjechała na tamten drugi folwark, co w nim karbowy rządzi… I to trzeba jechać dziś, bo Niemców ino co nie widać.

– Nieszczęśliwa ja jestem z tym człowiekiem! – lamentowała pani, bez względu na obecność ludzi obcych. – Nigdy w domu nie siedział, tracił majątek i teraz zostawia nas pod gołym niebem.

– Z nami się pan układać nie chciał!… Wolał wszystkich skrzywdzić… – odezwał się jeden z gospodarzy.

– A ja taka chora – jęczała pani. – Nie mam nawet ubrać się w co z dziećmi, nie mam łyżki strawy za mój posag…

– Ja już o sobie nawet nie mówię – wtrącił Żyd. – Tyle lat prosiłem pana, żeby mi młyn wystawił, wszystko na nic!…

– Za to też go Bóg pokarał i jeszcze skarze! – mruknął któryś z chłopów.

Słuchając tych uwag i narzekań Anielka siedziała na ławce, ze splecionymi rękoma, mocno oparta o ścianę. Postać jej zaniepokoiła widać Żyda, który zbliżył się do niej i ostrożnie dotknął jej ramienia. Wtedy Anielka osunęła się na ławkę, bez ruchu i przytomności.

Poczęto ją rozcierać i kropić wodą. Ocknęła się, otworzyła oczy i znowu zemdlała.

Uprzątnięto naprędce tapczan, położono na nim parę garści siana, materac, poduszkę. Dziewuchy folwarczne zasłoniły chustkami i płachtami okna, a potem ułożyły razem spać: matkę, Anielkę i Józia. Biedacy potrzebowali spoczynku.

Słońce weszło i pogorzelisko już gasło. Z niedopalonych belek sączyły się w górę strumienie białego dymu. Wiatr rozrzucał szary popiół i podsycał dogorywające iskry. Nad dziedzińcem unosił się odurzający swąd.

Oparty o płot stał Gajda i bezmyślnie patrząc na zgliszcza mruknął:

– Na nic się nie zdało!…

– Co na nic?… – spytał Szmul obserwujący go z boku.

W pierwszej chwili chłop zdawał się być zmieszany. Wnet jednak zapanował nad sobą i odparł spokojnie:

– Jużci na nic zdało się to, że gospodarze chodzili do pani i chcieli układać się za trzy morgi.

– Aha!… wy o tym mówicie?… Ja myślałem, że o tym… – odpowiedział Szmul wskazując na ruinę domu.

Chłop znowu zmieszał się.

– A co mnie to obchodzi!… Ja zrobiłem, com mógł…

– Ja wiem – odparł Żyd patrząc mu w oczy – że wyście zrobili, coście ino mogli… Ani wam, ani mnie nic z tej wiadomości. Tu sam diabeł ładu nie dojdzie!… A swoją drogą Niemcy się sprowadzą i będą stawiali młyn, gorzelnią, mnie wyrzucą z arendy, was pewno ze wsi…

Ale chłop nie słuchał go. Machnął ręką i powlókł się do swej chaty.

W tej chwili wjechał na dziedziniec dworu burmistrz z sąsiedniego miasteczka z sikawką i dwiema beczkami. Dużo krzyczał, ludziom wymyślał i w końcu pochwalił się, że gdyby nie on i jego trajkocząca sikawka, to spłonąłby nie tylko dwór, ale budynki, ogród, płoty, a nawet woda w sadzawce. Wytłumaczył też zebranym, że na strychu dworu musiały być tłuste pakuły, mokre siano i jeszcze coś i że skutkiem tego a także operacji słonecznej – dom zapalił się sam.

Wszyscy jednozgodnie pochwalili naprzód burmistrza, później jego czujność i energią, potem jego sikawkę, a nareszcie domyślność. Przyczyna pożaru pozostała tajemnicą.

Rozdział dwunasty. Sprawiedliwy lituje się nad wszelkim bydlątkiem, ale serce bezbożnych jest okrutne

Nie trzeba było głębokiej znajomości ani psychologii, ani zwyczajów towarzyskich, aby odgadnąć, że powodem częstych ucieczek Karuska z domu była – miłość.

Karusek, jak wszyscy z jego rodu, był prostakiem. Człowiek ucywilizowany i dobrze wychowany umie rozdzielać swoje uczucia, pragnienia i przyjemności w sposób ekonomiczny i rozsądny. Przeznacza on dwadzieścia procent sił na godność osobistą, piętnaście procent na miłość, dziesięć procent na uprzejme stosunki towarzyskie, pięć procent na sztuki piękne, dwa procent na przyjaźń, a resztę na jedzenie i spanie. Tym sposobem w każdej chwili ma poczucie swoich praw, może się trochę kochać, trochę być uprzejmym, trochę marzyć, trochę być przyjacielem, a w końcu – jeść i spać na każde zawołanie.

Natury zaś pierwotne, mniej skombinowane, do jakich i Karuś należał, żyją w ciągłych ostatecznościach. Karusek, kiedy walczył, to już do oberwania ogona i uszów, kiedy szczekał – to do ochrypnięcia, gdy jadł – to z nogami właził w talerz, gdy był przyjacielem, to do śmierci, kiedy się kochał – to bez pamięci.

W dniach miłości Karusek rzeczywiście zapomniał o wszystkim: o domu, jedzeniu, a nawet o Anielce. Biegał jak szalony, przez całą dobę cierpliwie wystawał pode drzwiami swojej kochanki, odpędzony wracał, do kijów, którymi go hojnie częstowano, nie miał pretensji, wreszcie walczył jak bohater. W ogóle postępowanie jego było wyższe nad wszelkie pochwały, o co zresztą nie dbał.

Ale i na niego przyszła godzina upamiętania. Przespał się gdzieś na łące, ziewnął wyciągając łapy, uczuł, że go kości bolą, i – z niesmakiem obejrzał się na swoją przeszłość.

„Miałem też za co tak schudnąć!” – pomyślał, machnął pogardliwie ogonem i ruszył do domu.

Już za ogrodem uczuł swąd. Przyśpieszył kroku, wbiegł na dziedziniec, stanął, spuścił ogon i nastawił uszy. Nie mógł poznać dworu.

Począł biegać i wąchać ziemię. Znalazł ślady obcych nóg, kopyt końskich, wody, spalenizny. W jednym miejscu pokręcił ogonem: tu stała Anielka. Ze spuszczoną głową pobiegł do kuchni. Znowu wrócił i obleciał całe podwórze.

Ślady Anielki, wyraźne w kilku miejscach, nagle urywały się. Stał w tym punkcie jakiś wóz. Pies pobiegł do bramy za jego koleją, lecz dalej ani kroku. Koleje krzyżowały się, tyle tędy wozów przejechało, że Karusek nie mógł się zorientować żadną miarą.

Począł szczekać, wyć i biegać cwałem. Obleciał ogród, sadzawkę, zajrzał pod kasztan, przegalopował pod płotem. Wszędzie były ślady Anielki dawniejsze, ale każdy kończył się pod spalonym domem.

Wpadł na zgliszcza. Obiegł ciepłe jeszcze gruzy, poparzył się o tlejące głownie, pokaleczył o gwoździe. Ale oprócz spalenizny najrozmaitszej woni nie znalazł nic więcej.

Znowu pędził, szczekał i wył takimi głosami, że aż się serce krajało. Wskakiwał przednimi łapami na okna, zaglądał za drzwi – na próżno.

Począł go dławić straszny żal. Żeby choć znalazł sukienkę Anielki, jaki szmatek z jej odzienia!… Żeby choć spojrzeć na nią, uczuć jej rękę na głowie, usłyszeć dźwięk głosu!…

Ach! jakże byłby chętnie uczył się służyć teraz, jakby się nie przewracał, jakby jej nigdy nie opuszczał!

Wszystkie te myśli nie były w nim sformułowane, nie umiałby ich wyrazić. Ale za to jak on czuł!… Język ludzki nie ma słów do określenia ani serce strun do odczucia psiej przyjaźni. Człowiek zawsze znajdzie pociechę po stracie drogich osób, pies prawie nigdy. Wierzyć należy we wszystko, nawet w opinią, jaką ludzie mają sami o sobie, lecz ufać można tylko – psom.

Gdyby Karusek wiedział, że jest coś, co się nazywa śmiercią, i potrafił ją zadać sobie, niezawodnie w tej chwili popełniłby samobójstwo. Ale on, nieszczęśliwszy od rodu ludzkiego, nie znał tego środka. Oddychać prawie nie mógł, łzy zasłaniały mu oczy, cierpiał niezmiernie, ale pozbyć się udręczeń nie umiał.

Wówczas w jego drobnej, na pół świadomej duszy błysnęła myśl genialna. Zatrzymawszy się na ostatnim śladzie Anielki, postanowił biegać wkoło dworu, stopniowo oddalając się od środka. W taki sposób, choćby przyszło oblecieć cały świat, trafi w końcu na jakąś wskazówkę, która doprowadzi do Anielki.

Co postanowił, wykonał natychmiast. Spuścił ogon, zwiesił łeb i pędził galopem po linii spiralnej. Przecinał w poprzek gościńce, drogi boczne, wszystkie ścieżki i miedze i – szukał.

Ku wieczorowi był już za wsią, zrobiwszy w kilkuwiorstowym promieniu około sześciu mil drogi. Ale śladu Anielki jeszcze nie znalazł.

Całą noc nie spał, tylko pędził wciąż. Gdy ludzie szli na robotę z rana, spotkali go już o milę od spalonego dworu. Miał boki zapadłe, piana toczyła mu się z pyska. Niekiedy stawał, podnosił głowę do góry i wył – strasznie zmienionym głosem.

To jego zachowywanie się zwróciło w końcu publiczną uwagę. Zaczęto opowiadać, że jakiś biały pies z łatą na oku pędzi na oślep przez pola, czasami wstępuje do wsi nie zatrzymując się, na wołania nie zważa i tylko odzywa się niekiedy ochrypłym głosem.

Zdecydowano, że pies wściekł się.

Karuś nic naturalnie nie wiedział o opiniach ludzkich, skutki ich przecie odczuł niebawem. Mijając jakąś wieś zobaczył studnią i wsparłszy się łapami na korycie, chciał w nim zeschły język umoczyć. Ledwie jednak pochylił się nad wodą, usłyszał krzyk. Gromada dzieci rozbiegła się po ulicy, a paru większych chłopców poczęli rzucać na niego kamieniami. Uderzony w głowę psina uciekł z niegościnnej wsi i biegł dalej.

Na łące musiał zboczyć nieco z kierunku, zobaczyli go bowiem skotopasy, zaczęli wołać, szczuć i wygrażać mu kijami.

Głód strasznie mu dokuczał. Przypomniał sobie, że dawniej ludzie wiejscy wyrzucali mu chleb, gdy zbliżył się pod chatę. W tej chwili wchodził do wsi, i ledwie mogąc nogami powłóczyć, stanął pod najbliższym domem trzęsąc się z utrudzenia i patrząc pokornie na drzwi. Wnet uchyliły się one i Karuś ujrzał w nich dużego chłopa z widłami. Chłop zaczął go pędzić, nawoływać innych. Ulica zapełniła się ludźmi uzbrojonymi w drągi i siekiery, a wszyscy oni gonili albo zastępowali drogę biednemu psu, tak że ledwie z życiem uciekł.

Był już o dwie mile od domu ciągle kołując i szukając śladów. Wsie omijał, widok człowieka napełniał go obawą. Pił wodę z kałuż i ledwie w trzeciej dobie udało mu się znaleźć w polu zdechłą, już psującą się wronę, którą mimo odrazy w oka mgnieniu rozszarpał.

Czwartego dnia ujrzał w polu jakiegoś człowieka, który usiłował mu zajść drogę.

 

Zląkł się go bardzo i pragnął go czym prędzej ominąć. Podwoił nawet kroku, i gdy sądził, że już niebezpieczeństwo przeszło, usłyszał za sobą dwa wystrzały i uczuł jakieś szarpnięcie. Lewa noga tylna zdrętwiała mu tak, że się na niej oprzeć nie mógł. Wlókł ją więc za sobą uciekając na trzech innych.

W końcu już mu sił zaczęło braknąć. Wtedy kładł się w bruzdach i wypoczywał. Na jednej z podobnych stacji zobaczył, że ścierpnięta noga jest mocno skrwawiona i że ją muchy obsiadły. Odegnał muchy, oblizał krew i powlókł się dalej.

W godzinę później (było już samo południe) ujrzał daleko wśród pól kilka budynków. Skwar go bardzo męczył. Dokoła nie było lasu, tylko bagna. Umyślił podkraść się i ugasiwszy pragnienie odpocząć przy budowlach.

Ale ponieważ bał się pójść wprost, więc zaczął kołować i – zbił się z drogi. Nie mógł już zmiarkować, skąd wyszedł, w którą stronę szedł… węch go prawie opuścił, a z nim siły. Co kilkanaście kroków potykał się i upadał.

Wtedy czując, że dzieje się z nim coś niezwykłego, ostatkiem tchu zawył patrząc w stronę budynków.

Obok jednego z nich ukazała się jakaś postać, której pies z powodu odległości poznać nie mógł. Zdjęty trwogą, chciał uciekać, ale przewrócił się. Zamroczyło go, tchu nie miał, ale obawa przemogła. Zerwał się jeszcze raz, podniósł głowę i zobaczył nad sobą – Anielkę.

– Karuś! Karusek!… piesiuniu mój! – zawołała dziewczynka klękając nad nim i usiłując go podnieść.

Na głos ten pies zapomniał o wszystkim. Nieskończona wędrówka wydała mu się krótką, nieopisane trudy, ból, głód i pragnienie znikły. Przebaczył tym, którzy go bili, gonili, a nawet temu, który go postrzelił. Słońce go już nie piekło, zeschły język nie bolał.

Widział sukienkę i – patrzył w oczy swojej pani; drobne jej rączki dotykały jego głowy gorącej. Czuł pieszczoty i słyszał imię swoje wymawiane przez nią.

Był zupełnie zadowolony i na znak tego chciał wesoło zaszczekać, ale tylko żałośnie zaskomlił. Pragnął przeprosić ją za samowolną ucieczkę z domu, więc wyciągnął się pokornie jak psy warujące i oparł pysk na jej kolanach.

Ach! jak mu było dobrze…

Uczuł senność. Nic dziwnego: przez tyle dni nie spał; podniósł więc oczy na twarz swojej przyjaciółki i delikatnie otulony przez nią – zasnął. Oddychał lekko, ale już coraz rzadziej, serce uderzało w nim coraz wolniej, z jakimś szczególnym dźwiękiem niby pękniętej struny.

Wreszcie – umilkło.

Inne książki tego autora