Za darmo

Anielka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział czwarty. Dziedzic odbywa naradę ze Szmulem, po czym jest uprzejmy dla żony, Anielki, a nawet – dla guwernantki

W półtorej godziny później przyjechał do domu dziedzic, a wraz z nim – Szmul, dworski pachciarz i dzierżawca karczmy.

Ojciec był roztargniony i zafrasowany. Wszedł prędko do pokoju matki, przywitał się z nią krótko, ucałował ledwie żywą Anielkę i Józia i – zdawał się całkiem nie pamiętać o spotkaniu na gościńcu.

– Jakże się miewasz? – spytał żony, nie siadając nawet.

– Ja, comme à l'ordinaire – odparła. – Nie mam sił, nogi mi drżą, serce bije, wszystkiego lękam się, apetyt mam niewielki i żyję tylko ekstraktem słodowym.

– A Józio? – przerwał ojciec.

– Pauvre enfant… zawsze osłabiony, pomimo że wciąż bierze pigułki żelazne.

– Nieszczęście z tym osłabieniem, które podobno zwiększają tylko twoje lekarstwa! – odparł ojciec i postąpił ku drzwiom.

– Anielcia dobrze się uczy, zdrowa? – spytał. – Może i w niej wynajdziecie jaką chorobę?…

– Więc już odchodzisz po dziesięciodniowej nieobecności? – zawołała matka. – Tyle mam z tobą do pomówienia… Chciałabym koniecznie w lipcu albo w sierpniu pojechać do Chałubińskiego, gdyż przeczuwam, że on jeden…

– Chałubiński dopiero w końcu września wraca do Warszawy. Zresztą pogadamy o tym później. Teraz muszę załatwić parę interesów – odpowiedział niecierpliwie ojciec i wyszedł.

– Toujours le même! – westchnęła matka. – Od sześciu lat po całych tygodniach załatwia interesa i nigdy ich skończyć nie może. A ja chora, Józio chory, gospodarstwo upada, jacyś nieznani ludzie oglądają majątek, nie wiem po co? O, ja nieszczęśliwa! łez mi wkrótce nie stanie… Joseph, mon enfant, veux-tu dormir?

– Non – odpowiedział chłopiec na pół senny.

Anielka tak osłuchała się z narzekaniami matki, że i obecne żale nie zmieniły w niczym jej uwielbienia dla ojca. Owszem, uczucie to spotęgowało się w niej, przypuszczała bowiem, że ojciec za dzisiejszy występek na gościńcu chce ją ukarać bez świadków. Dlatego przywitał się, jakby nigdy nic nie zaszło, i uciekł do swej kancelarii.

„Kiedy Szmul wyjdzie, pewnie mnie wtedy ojciec zawoła – mówiła do siebie Anielka. – Pójdę już lepiej sama i poczekam, to się mama niczego nie domyśli…”

Taki zrobiwszy plan, wysunęła się cichaczem do ogrodu, aby być bliżej pokoju ojca. Przeszła parę razy pod otwartym oknem, ale ani ojciec, ani Szmul nie zwrócili na nią uwagi. Postanowiła zatem czekać i usiadła pod ścianą na kamieniu, dręczona wielkim strachem.

Tymczasem ojciec zapalił cygaro i wygodnie rozsiadł się na fotelu. Szmul zajął miejsce na drewnianym krzesełku, które umyślnie ustawiono dla niego pode drzwiami.

– Więc powiadasz – mówił dziedzic – że nie ziemia naokoło słońca obraca się, ale słońce naokoło ziemi?…

– Tak stoi w naszych książkach – odparł Szmul. – Ale, z przeproszeniem, jaśnie pan chyba mnie nie po to tu przywiózł?…

– Cha! cha!… masz rację!… Otóż, przystępując od razu do rzeczy, wystarasz mi się o trzysta rubli, jutro – do południa.

Szmul włożył obie ręce za pas, kiwał głową i uśmiechał się. Przez chwilę obaj milcząc przypatrywali się sobie. Pan jakby chciał zbadać, czy nie zmieniło się co w bladej twarzy, czarnych, żywych oczach i szczupłej, schylonej nieco postaci Żyda. Żyd jakby podziwiał piękną blond brodę, posągowe kształty, nieporównane ruchy i klasyczne rysy pana. Zresztą po raz tysiączny obaj mogli przekonać się, że każdy z nich był modelowym okazem swojej rasy, co jednak w niczym nie przyczyniło się do załatwienia interesu.

– No, i cóż ty na to? – przerwał milczenie pan.

– Ja myślę, bez urazy jaśnie pana, że prędzej w pańskiej sadzawce zdybalibyśmy jesiotra aniżeli jedną sturublówkę w okolicy. Myśmy tu tak wszystkie wyłapali, że ten, co by chciał dać, to ich nie ma – a kto je ma, to nie da.

– Jak to, więc już nie mam kredytu między ludźmi?

– Z przeproszeniem, ja tego nie powiedziałem. My kredyt mamy zawsze, tylko nie mamy ewikcji i dlatego nikt nam nie pożyczy.

– Cóż, u licha! – mówił pan jakby do siebie – przecie wszyscy wiedzą, że lada dzień sprzedam las i wezmę pozostałe dziesięć tysięcy rubli…

– Wszyscy wiedzą, że jaśnie pan już wziął trzy tysiące rubli, i jeszcze wiedzą, że z chłopami targ o zniesienie serwitutów idzie kiepsko.

– Ale się lada dzień skończy.

– Bóg wie!

Dziedzic zaniepokoił się.

– Czy słyszałeś co nowego?

– Słyszałem, że chłopi chcą już po cztery morgi na osadę…

Pan aż skoczył na fotelu.

– Ich ktoś buntuje! – zawołał.

– Może być.

– Pewnie Gajda?

– Może Gajda, a może i kto mądrzejszy od Gajdy.

Dziedzic dyszał jak lew podrażniony.

– Ha, mniejsza – mówił. – Ależ w takim razie sprzedam majątek i wezmę sto tysięcy rubli gotówką.

– Długów jest więcej – wtrącił Żyd – i te muszą być zaraz spłacone.

– Więc odwołam się do pomocy ciotki i u niej zaciągnę pożyczkę…

– Jaśnie prezesowa już nic nie da… Ona kapitałów nie ruszy, a procenta sama woli tracić.

– To po jej śmierci…

– Aj!… jaka ona zdrowa, to strach! Jeszcze sobie niedawno nowe zęby w Paryżu zakupiła…

– Ale kiedyś umrze…

– A jak, z przeproszeniem, nic jaśnie panu nie zapisze?…

Dziedzic zaczął z gorączkowym pośpiechem chodzić po pokoju. Żyd podniósł się z krzesła.

– Poradźże mi! – zawołał stając nagle przed pachciarzem.

– Ja wiem, że jaśnie pan nie zginie, choćby i ten Niemiec dobra kupił. Jaśnie pan będzie zawsze żył między jaśnie państwem, a jak (tu Szmul zniżył głos) z przeproszeniem – jaśnie pani kiedy… tego… to jaśnie pan ożeni się.

– Głupiś, Szmulku – rzekł dziedzic.

– To jest prawda, ale pani Weiss ma dwa miliony gotówką. A co sreber, kosztowności…

Dziedzic schwycił go za ramię.

– Milcz! – ofuknął. – Potrzebuję trzystu rubli i o nich myśl…

– I to można zrobić… – odparł Szmul.

– W jaki sposób?

– Poprosimy pani Weiss…

– Nigdy…

– To musi jaśnie pan dać zastaw, a ja od Żydków wydobędę pieniędzy.

Dziedzic uspokoił się, znowu usiadł i zapalił cygaro. Żyd po chwilowej przerwie mówił dalej:

– Aj! jaśnie panu to i pod wozem, i na wozie dobrze, ale co ze mną będzie? Ja nawet kwitów nie mam… Żeby choć był jaśnie pan młyn wystawił, o co tyle lat proszę.

– Nie było pieniędzy.

– Były nieraz i niejedne. Teraz także jaśnie pan wziął trzy tysiące rubli, ale wolał powóz kupić i pokoje wylepić… A nade mną wciąż wisi strach…

– Zarobiłeś na tym interesie z pięćset rubli.

– Możem zarobił, możem stracił, a zawdy wolałbym młyn. Co stoi wsadzone w ziemię, to jest wartość, a z pieniędzmi tylko kłopot i wielkie chodzenie dla złodziejów.

– No – przerwał dziedzic – zaczekaj tu, a ja tymczasem pomyślę o wynalezieniu ci zastawu.

– Niech i tak będzie, kiedy jaśnie pan każe.

Przez cały czas rozmowy ojca ze Szmulem Anielka pogrążona była w tym przykrym i chaotycznym stanie duszy, jaki zwykle wywołuje obawa. Podrażniona imaginacja bezświadomie usiłowała rozstrzygnąć pytanie: co też powie jej ojciec? – i w odpowiedzi na to tworzyła z przeszłych wspomnień i teraźniejszych wrażeń obrazy smutne i bezładne.

Dziewczynka parę razy widziała zagniewanego ojca i w tej chwili nie mogła opędzić się przed jego zmarszczonym czołem i najeżonymi brwiami. Ścigały ją błyszczące, wprost na nią zwrócone oczy i dźwięczny, podniesiony głos.

Potem widziała biedną Magdę, którą jakiś człowiek targał za włosy i kopał, a dalej – pannę Walentynę chłodną, ale nieubłaganą, która w milczeniu, ze spuszczonymi oczyma, układała straszny plan przeciw Anielce.

Rozmowę ojca ze Szmulem dziewczynka słyszała dokładnie, lecz na razie nie pojmowała jej. W umyśle Anielki pozostał jednakże niewyraźny obraz jakiejś damy obok ojca…

Nad tym wszystkim unosił się Szmul, który patrzył Anielce w oczy i uśmiechał się złośliwie, a zarazem smutno, jak to było w jego zwyczaju.

„Boże! Boże!… jaki ten Szmul niegodziwy!… Co on powiedział ojcu!… Kto jest ta pani Weiss?” – pytała siebie samej z przestrachem.

Nie mogła wytrzymać w tym miejscu. Pobiegła do swego pokoju i siedziała tam przez długi czas na krześle czekając, aż ją wezwą, cicha, przelękniona.

Ale nie zawołano jej tak prędko. Kolacja była dziś spóźniona, ponieważ ojciec długo rozmawiał z matką.

Tym razem ojciec miał doskonały humor. Wszedł do pokoju nucąc i stanąwszy obok fotelu matki rzekł do niej pieszczotliwie:

– Buzi!

– Nareszcie, po dziesięciu dniach – rzekła matka. – Je suis charmée, żeś sobie przypomniał o mnie, od czego już odwykłam. Choroba, pustka i rozpaczliwe myśli, voici mes compagnons! Jeżeli mam powiedzieć prawdę, to w tym ponurym pokoju nawet twoja wesołość robi na mnie przykre wrażenie…

– No, nie dziwacz, moja Meciu. I twoja samotność, i choroba skończą się wkrótce, tylko – cierpliwości. Jestem na drodze do zrobienia świetnego interesu i bylebym zebrał potrzebne fundusze…

– Assez! assez! Je ne veux pas écouter cela!… Znowu interesa i pieniądze! Ach, nie zasnę dziś…

– Ależ poczekaj, powiem ci i co innego. Wyobraź sobie, że Władysław jest już po słowie z panią Gabrielą. Poczciwa rozwódka pożyczyła mu pięć tysięcy rubli, za które ekwipuje się jak książę. Gdybyś widziała jego odświeżony pałacyk, meble i powozy…

– Nie chce mi się wierzyć – przerwała pani – aby Gabriela wyszła za szaławiłę, który w ciągu kilku lat stracił ogromny majątek…

– Przepraszam cię. Nie stracił, tylko zadłużył, ale przy kapitale żony wyrobi się. Żyjemy w epoce przejściowej, w której zachwiane zostały najznakomitsze fortuny…

– Wiem!… przez karty i zabawy.

– Nie bądźże złośliwą, tym bardziej że nieoceniony Władek oddał mi wielką przysługę w pewnym interesie. I gdybym znalazł pieniądze…

 

– Znowu interes i pieniądze!…

– A, doprawdy, że nie poznaję cię, Meciu! – zawołał zgorszony mąż. – Wiesz, że sam nie lubię rozprawiać o drobiazgach, a tym bardziej ciebie nimi nudzić, ale obecnie chodzi o kwestią serwitutów, o nasz majątek, stanowisko, przyszłość dzieci. Wszystko to nie może przecie rozbić się o jakieś kilkaset rubli…

– Więc znowu zabrakło ci pieniędzy? – spytała zdziwiona pani.

– Naturalnie, i tym razem postanowiłem ciebie prosić o pomoc…

Pani zasłoniła oczy chustką i zapytała żałośnie:

– Mnie?… a cóż ja ci pomogę?… Cały mój posag stracony, połowa klejnotów w zastawie, ja nie mam za co pojechać do Chałubińskiego, który, czuję to, powróciłby mi zdrowie. A nie wspominam już o nieszczęśliwym Józiu, o tym, że służba nie zapłacona, że wiele bierze się na kredyt… Oh, malheureuse que je suis! łez mi już wkrótce zabraknie…

– Meciu! zaklinam cię, uspokój się – błagał ją mąż. – Ty nie chcesz pojąć, że wszystkie majętności, cały ogół przechodzi epokę krytyczną, która dla nas specjalnie skończy się za dni kilka. Gdy ureguluję serwituty, natychmiast wezmę dziesięć tysięcy rubli i włożę w melioracją dóbr. Urodzaje wówczas poprawią się, długi spłacimy, a tymczasem sprzedamy drugą część lasu i wyjedziemy za granicę. Tam odżyjesz, będziesz znowu bawić się i błyszczeć jak niegdyś…

– Vain espoir! – szepnęła pani. – Zawsze mi to powtarzasz, ile razy chodzi o mój podpis…

– Teraz nawet podpisu nie potrzeba, Meciu! – pochwycił mąż. – Dasz mi tylko na tydzień… dwa… twój naszyjnik…

– Malheur! malheur! – szepnęła pani.

– Najdalej za miesiąc będziesz miała wszystkie twoje klejnoty…

– Łez mi już wkrótce zabraknie…

– W początkach zaś października odwiozę cię do Warszawy, gdzie o ile mi się zdaje, będziesz mogła przepędzić całą zimę…

– Tylko dla odzyskania zdrowia – szepnęła.

– No, i trochę dla rozrywki! – odparł mąż z uśmiechem. – Teatr, koncert, a nawet jakiś tańcujący wieczorek nie zaszkodzą ci.

– Zapewne tańczyć będę w tych przedpotopowych sukniach, które butwieją w szafie…

– No, no!… Ty wiesz, że kupisz sobie nowych, ile zechcesz.

Pani opuściła głowę na piersi i po chwilowym namyśle rzekła:

– Weź sam ten naszyjnik z biurka. Boże! czuję, że umarłabym z rozpaczy, gdybym teraz spojrzała na niego.

– Ale za to jak ci będzie przyjemnie wystąpić w nim kiedyś! Ile razy spojrzysz na niego, przypomnisz sobie, żeś nie zawahała się przed spełnieniem obowiązków względem dzieci i stanowiska…

Z tymi słowy poszedł do biurka i szukając tam, ciągnął dalej:

– Chwilowe przykrości potęgują następującą po nich przyjemność. Zwykły kamień nabywa ceny, jeżeli spełnił się wobec niego jakiś doniosły wypadek. A pomyśl tylko, ile w oczach córki twojej mieć będzie wartości ten zbiór świecidełek, gdy zapinając go na jej szyi, powiesz: „Te brylanty w stanowczej chwili przesilenia społecznego uratowały nasze stanowisko, nasz byt…”.

Wydobył z szuflady spore, safianowe pudełko, schował je do kieszeni, a potem, schyliwszy się nad żoną, szepnął:

– Buzi!…

– O, jakże bym była szczęśliwa… – rzekła pani.

– Gdyby już nadeszła chwila, o której mówiłem?… – spytał mąż śmiejąc się.

– Gdybym ci mogła wierzyć…

– O, kiedy znowu dziwaczysz, Meciu! – odparł niecierpliwie. – Rozumiem, że słabość twoja może cię rozdrażniać, ale trzeba choć trochę umieć panować nad sobą…

Mówił to już na progu pokoju, śpiesząc do kancelarii, gdzie go oczekiwał Szmul.

Pani została sama. Widok pięknej twarzy męża i rozmowa z nim cofnęły ją wstecz o kilkanaście lat nasuwając porównania, które budziły wątpliwości i tęsknotę.

Byłże to on, ten król towarzystw, wyrocznia dobrego tonu, ten zakochany rycerz, który marzył niegdyś u jej stóp? Onże to – niewyczerpany w obmyślaniu figur mazura, znawca, a często kompozytor najwykwintniejszych toalet damskich? On, bez którego nie odbył się żaden kulig, bal, pojedynek? On, który zakochanym panom udzielał najlepszych wskazówek co do sposobu zdobywania serc? On, bez którego opinii nie podobna było wydać dużego obiadu?

Jego znajomość prawideł towarzyskich była kodeksem, jego dowcipy obiegały całą okolicę, jego dom był akademią obyczajów. Najdrażliwsze spory o zabicie cudzego psa, o wyjęcie chustki z kieszeni na balu lub o sprzedanie chorego konia on jednym słowem łagodził. W połowie zbudowany pałac magnata przerobiony został na gorzelnię, ponieważ Jasiowi nie podobał się rozkład pokojów.

A dziś – człowiek ten nie może dać sobie rady z kłopotami majątkowymi i u własnego pachciarza zdobywa ufność za pomocą naszyjnika!

Rzeczywiście, jest to epoka przejściowa, która wszystkich jednakowo dotknęła. Ci – zbankrutowali, tamci z resztką fortuny wynieśli się do miasta, inni zerwali stosunki z tym, którego zwano niegdyś: primus inter pares! Cóż on winien, że ludzie nowi, legion dorobkiewiczów, nie mówią już dziś o weselach krakowskich, polowaniu i obyczajach towarzyskich, ale o płodozmianie, buchalterii i hodowli bydła? Jaką radę dać sobie może ten na szczytach życia przebywający umysł z poziomą tłuszczą Żydów, Niemców i chłopów, którzy nie zrozumieli jeszcze wartości rękawiczek i perfum?

Tak marzyła pani ubolewając nad swoją chorobą, która w oczach jej usiłowała przyćmić blask otaczający męża.

Wszedł lokaj.

– Proszę jaśnie pani, samowar na stole.

– Pan już jest?

– Dałem znać jaśnie panu.

– Poproś panny Anieli i powiedz guwernantce.

Lokaj wyszedł.

– Joseph, mon enfant, veux-tu prendre du thé? …śpi, biedne dziecko!…

Wyszła przez pokój jasnoniebieski i sień do pokoju jadalnego, a za nią wlókł się długi ogon białego szlafroczka. Wkrótce ukazała się ciągle strwożona Anielka i milcząca guwernantka, a po nich pan.

Pan grzecznie podał rękę guwernantce, której szyja i twarz pokryły się barwą ceglastą. Siadła naprzeciw niego i patrzyła pod stół. Ludzie powierzchowni sądzić by gotowi, że na pannie Walentynie mężczyźni robili piorunujące wrażenie, choć łatwo mogliby się dowiedzieć od niej, że w taki, a nie inny sposób uczona osoba manifestowała swoją niechęć do arystokracji.

„Okropny człowiek! – myślała patrząc na niego przez spuszczone rzęsy. – Ile on ofiar unieszczęśliwił…”

Przypomniała sobie bowiem, że piękny dziedzic miał bardzo czułe serce dla jej płci, skutkiem czego służba żeńska nigdy zbyt długo nie mogła utrzymać się we dworze.

„A tak rzadko w domu bywa – uzupełniła w duchu. – Boże! gdyby ciągle siedział, musiałabym chyba wyrzec się kształcenia tej zaniedbanej Anielki…”

Dziedzic od niechcenia położył obie ręce na stole i patrząc na pannę Walentynę (zdawało jej się, że w sposób zuchwały) mówił do służącego:

– Każ mi zrobić mały kawałek befsztyku po angielsku…

– Nie ma mięsa, jaśnie panie!

– Jak to? – już w czerwcu nie można mięsa dostać?…

– Dostać można, ale jaśnie pani nie posyłała do miasta…

Matka i Anielka mocno zarumieniły się. Obie wiedziały, że nie posłano po mięso przez oszczędność.

– Każ mi więc ugotować parę jaj na miękko – rzekł pan topiąc w nauczycielce melancholijne spojrzenie.

Panna Walentyna uznała za stosowne odezwać się:

– Jaj zapewne nie ma, ponieważ były dziś na obiad, a oprócz tego ja pijam co dzień surowe.

– Widzę, Meciu – mówił pan – że twoja Kiwalska bardzo zaniedbuje się w gospodarstwie.

– Stosuje się do wyznaczonych jej funduszów – wtrąciła się nauczycielka biorąc w obronę znienawidzoną klucznicę dla dokuczenia panu.

Słowa jej ubodły dziedzica.

– Czy jesteś, Meciu, tak słabą, że pannę Walentynę obarczasz obowiązkami kasjerki?… – spytał.

– Mais non!… – szepnęła zmieszana pani.

W duszy starej panny zbudziła się jędza.

– Nie byłoby w tym nic złego – wtrąciła z uśmiechem. – Szmul jest kasjerem pana, ja więc mogłabym ten urząd pełnić przy pani.

– Zapewne – odparł dziedzic lekko marszcząc brwi – choć nie sądzę, aby mogło się to dziać bez uszczerbku dla Anielci.

Anielce o mało że łyżeczka z rąk nie wypadła.

– Ot i dziś – mówił dalej – znalazłem ją na publicznej drodze.

– Anielkę?… – spytała razem matka i guwernantka.

– Tak, ją. Na szczęście nie samą. Towarzyszyła jej córka tego zbója, Gajdy, i – prosię…

– Anielce… – szepnęła matka.

– Widzi więc pani – ciągnął zwracając się z uśmiechem do guwernantki – na co jest narażona moja córka nawet obecnie, gdy pani jeszcze nie raczy zajmować się kasą… Szuka sobie stosunków między pastuszkami i prosiętami…

Panna Walentyna słuchając tego była szaroniebieska.

– Ha! któż wie – odparła z wymuszonym chłodem – czy stosunki te nie przydadzą się jej kiedy…

– Z prosiętami?

– Z dziećmi ludu. Dotychczas była moda, że panowie przyjaźnili się tylko z Żydami, a do czego to ich doprowadza, widzimy niekiedy. Może więc następne pokolenie z konieczności zbliży się do chłopów…

Panu usta drgały, ale pokrył to śmiechem.

– Panna Walentyna jest zapaloną demokratką – odezwała się szybko przerażona pani. – Obok tego jednak Anielka tyle przy niej korzysta…

– Nie wszyscy zdają się to rozumieć! – wtrąciła półgłosem guwernantka patrząc prosto w oczy panu, wbrew zwykłej skromności.

Triumfowała pewna, że teraz przynajmniej jest zabezpieczoną od nagabań strasznego zdobywcy serc.

Istotnie, sposób ubezpieczenia był bardzo radykalny. Ale pan pomyślał w tej chwili, że guwernantce zalega kwartalna pensja, i nie odpowiedział jej nic. Zwrócił się tylko do córki i rzekł:

– Anielko!…

Dziewczynka wstała z krzesła i zbliżyła się ze drżeniem do ojca, sądząc, że to już nadchodzi okropna chwila. Stół, samowar, cały pokój krążyły jej przed oczyma.

– Słucham tatkę…

– Przybliżże się…

O mało nie upadła.

– Proszę cię, żebyś mi już po gościńcu nie biegała… – – rzekł powoli ojciec i ująwszy ją za szyję pocałował w czoło.

– A teraz pij herbatę…

Anielce zdawało się, że jest na innym świecie. O, Boże! Boże! jaki ten tatko dobry!… i jaki ten Gajda, który kopał swoją córkę, szkaradny!…

Wtem przyszła jej na myśl pani Weiss i zapał dziewczynki nagle ostygł.

Rozdział piąty. Weseli są zasmuceni, a smutni mają doskonały humor

Upłynął tydzień. Słońce grzało coraz mocniej, noce były ciepłe i krótkie. Nad polami przeciągały niekiedy chmury rozsypujące deszcz; wnet je przecie wiatr rozpędzał, aby nie szkodziły zbożom. Jedne drzewa pokrywały się kwiatem, inne – zawiązkami owoców.

Powietrze pachniało. Nad sadzawką dumały bociany przysłuchując się dukaniu żab. Ptasie gniazda zapełniały się pisklętami. Wszystko żyło i rosło albo – przygotowywało się do życia i wzrostu. W naturze, jak bańki w gotującej się wodzie, wypryskiwały nowe istnienia, nowe głosy, nowe radości. Im wyżej słońce wzbijało się nad horyzont, tym mocniej kipiało życie. Zdawało się, że ogromną gwiazdę tę otacza chmura duchów, które gradem spadają na ziemię i wcielają się w kształty nietrwałe, ale żwawe i figlarne.

Pola, krzaki i lasy, wzgórza i doliny okryły się zielonością rozmaitych odcieni, wśród której błyszczały jak gwiazdy – kwiatki białe, różowe, niebieskie, żółte i Bóg wie jeszcze jakich barw. Każda barwa skupiała się na pewnym obszarze, ukazując śmiertelnej źrenicy smugi i plamy, bez ładu po niezmiernej przestrzeni rozrzucone. Freski mistrzów nie inaczej przedstawiają się łażącym po nich muchom, jak kolory i tony pól mieszkającym wśród nich ludziom. Któż wie jednak, co w tych smugach i plamach upatruje niezamykające się oko wiekuistego malarza, dla którego ziemia płótnem, śnieg zasłoną, a pędzlem – słońce?

Przez cały ten czas ojciec Anielki nie wyjeżdżał z domu. Wysłał tylko przez Szmula pożyczone pieniądze do miasta. Najczęściej siedział w swoim gabinecie i palił cygaro, czytał coś i palił cygaro, rozmawiał ze Szmulem i znowu palił cygaro.

Niekiedy wychodził przed ganek, wkładał ręce do kieszeni i podniósłszy głowę patrzył na krańce horyzontu, jakby wyglądając oczekiwanych wypadków. Ale wypadki spóźniały się, a natomiast widać było na jego polach rzadkie zboża i wiele płatów nieobsianych. Wówczas jak błyskawica przychodziła mu myśl, że jego przyszłość nie ma już punktu oparcia. Wracał do gabinetu i chodził, chodził – całymi godzinami po uginającej się podłodze.

Kto wie, czy nie pierwszy raz w życiu dziedzic był tak zadumany i niespokojny. Przebywał ważną epokę. Dziś, jutro, a najpóźniej za tydzień powinna się rozstrzygnąć kwestia serwitutów. Parę miesięcy temu włościanie zdecydowani byli cofnąć swoje prawa do lasu za trzy morgi gruntu na każdą osadę. Jeżeli włościanie podpiszą układ, las zostanie sprzedany, dziedzic otrzyma jeszcze dziesięć tysięcy rubli i ureguluje najgwałtowniejsze interesa. Lecz jeżeli nie zgodzą się, będzie musiał sprzedać majątek. A co potem?…

 

Zawieszona w taki sposób kwestia bytu albo ostatecznej ruiny trapiła ojca Anielki. Stracił humor, zwykłą pewność siebie, a zarazem – chęć do przejażdżek. Od pewnego czasu chodziły wieści, że włościanie rozmyślili się i żądać mają większego wynagrodzenia za serwitut, a nawet zerwać układy. To przerażało go.

Należał on do ludzi, którzy pragną, aby każda sprawa szła wedle ich myśli, ale żadnej sami nie wypracują. Zgodziwszy się z włościanami na trzy morgi uwierzył jak w pewnik, że serwituty ureguluje. Na mocy tego sprzedał las, wydał pieniądze, sprawą już nie zajmował się dłużej, nie przypuszczając nawet, aby w interesie mogły zajść jakie przeszkody. Wiedział, że na św. Jan ma być podpisany ostateczny układ, i do tego terminu wszystko odsuwał.

Gdy mu Szmul doniósł, że włościanie mówią o czterech morgach, uczuł, że wielopiętrowy gmach jego nadziei zachwiał się. Opanowała go trwoga, lecz tak dalece przywykł powierzać się biegowi wypadków, taki czuł wstręt do utraty złudzeń, że nie śmiał nawet sprawdzić wiadomości, a tym bardziej odrobić rzeczy, o ile by się dała.

Odpychał rzeczywistość i uciekał od niej aż do dnia, w którym sama miała mu się narzucić.

„Może to plotki? – myślał. – W takim razie trzeba by włościan spytać… Nie!… bo gotowi sądzić, że ustąpię…”

Właściwie jednak nie o to mu chodziło, ale o to, ażeby nie usłyszeć złej prawdy. Jeżeli dziś przekona się, że układy spełzną na niczym, marzenia jego osnute na sprzedaży lasu rozwieją się. W przeciwnym razie może się bawić nimi jeszcze tydzień, trzy dni… choćby jeden dzień.

Nie pytał więc nikogo, z nikim nie rozmawiał; nawet Szmulowi przerywał rzecz o serwitutach i – czekał. Takie postępowanie nazywał dyplomacją i tłomaczył sobie, że jeżeli nikt od niego nie usłyszy ani wyrazu w tej sprawie, włościanie nie będą śmieli zmieniać warunków poprzednich.

I znowu nie była to dyplomacja, ale obawa spojrzenia w oczy faktom, obawa zapytania samego siebie: co robić po przymusowej sprzedaży majątku za długi? Gdzie podziać żonę?… Czym jej zastąpić strwoniony posag, klejnoty i względne wygody?… W jaki sposób pogodzić ją z myślą, że nie mając funduszów w swych rękach, straciła je i że już nie pojedzie leczyć się do Warszawy?

Czas biegł szybko. Niekiedy dziedzic wśród nocy budził się, oblany zimnym potem, myśląc, że już jutro dowie się ostatecznej prawdy. Czasami chciał sam zwołać gromadę i zapytać, czy gotowi są do podpisania umowy? Ale wnet opuszczała go odwaga i mówił:

– Gdyby to jeszcze była kwestia paru miesięcy… Ale tak – dziś lub jutro sami przyjdą, a nużbym zepsuł sprawę niecierpliwością?…

Czekał więc, choć czuł, że bywają chwile, w których puls uderza mu nieregularnie, a serce trzęsie się jak raniony ptak. Takich wrażeń nigdy jeszcze nie doświadczał.

Gdyby lepiej wpatrzył się w przyszłość, może by ujrzał tam znaki ostrzegające w formie krzyżów na grobach. Może by się zatrzymał albo poszedł w innym kierunku?…

Zdawało się, że usposobienie dziedzica cięży nad całym domem. Pani pobladła jeszcze bardziej, Anielka była zgnębiona, choć nie wiedziała czemu. Parobcy jeden za drugim dziękowali za służbę i zaniedbywali się w pracy. Niektórzy wymykali się ze dworu, niekiedy na parę dni, w celu szukania nowego miejsca. Inni wynosili z budynków powrozy i żelastwo, aby choć w części odbić zaległą pensją. Inni byli hardzi i wykrzykiwali na złe jadło.

Wszyscy, zebrawszy się wieczorem około czworaków albo między stodołami, głośno rozprawiali o tym, że „już chyba z dziedzica nic nie będzie!”.

Tylko stangret, Jędrzej, który z panem od dziesięciu lat jeździł, oparłszy się na płocie słuchał w milczeniu, palił fajeczkę, która umiała świergotać, i czasami mruknął:

– At! głupieśta wy…

– Albo co? – spytał go największy malkontent, gumienny.

– Bo to, żeśta głupi! – odparł Jędrzej i splunął. – Choćby i sprzedali ten folwark, to dziedzicowi jeszcze nic nie będzie.

– No, a gdzież on będzie mieszkał, jak go stąd wybronują?

– W mieście, i lepiej niż tu.

– A co będzie jadł?

– Jużci, że to, czego z was żaden nie powącha.

– A z nią jak i z dziećmi?

– Także będą w mieście, gdzie apteka niedaleko. A jak, czego Boże broń, ona odejdzie, to dziedzic ożeni się z taką bogatą, że za jeden jej pierścionek wieś by kupił – mówił Jędrzej.

– Może i tak!

– A ino!

– No, a jakże z nami będzie, co nam nie popłacił?

– Z wami?… Jeszcze by on was swoją nędzą karmił i poił przez cały rok. Jak sprzeda folwark, to wam zapłaci.

– Zawdy my tu niedługo chyba popasiemy?…

– To inna rzecz, a tamto inna rzecz. Kto chce iść, niech idzie gdzie mu lepiej, a ja przy dziedzicu zostanę.

To rzekłszy Jędrzej wyprostował się leniwie i powlókł do stajni, nie patrząc nawet na radzących.

Parobcy spojrzeli po sobie.

– Szczeka czy gada prawdę? – spytał jeden.

– Co ma szczekać! Pójdzie wszędy za dziedzicem, jak woźnica za wozem, bo wie, że mu tamten krzywdy nie zrobi.

– Jużci prawda!… Abo to jemu żona, abo dzieci? Stary sam jak palec, jeżdżą sobie we dwóch, piją arak i spekulują na dziewki, gdzie się uda.

Ponieważ gospodyni księdza dziekana rzeczywiście w upłynionym tygodniu umarła, klucznica więc, Kiwalska, ze łzami wprawdzie i zaklęciami, ale nader stanowczo podziękowała pani za służbę. Twierdziła ona, że kocha cały dom bez pamięci, że pewnie umrze z tęsknoty, gdy się oddali, ale że religijny obowiązek nakazuje jej pójść do księdza dziekana, którego niegodziwe służące zamorzyłyby głodem. Dodała w końcu, że nawet nie śmie przypominać o należnych jej zasługach, ale wierzy w to, jak w świętą Ewangelią, iż państwo krzywdy jej nie zrobią.

W postępowaniu panny Walentyny także zaszła zmiana. Widząc, jak się wszyscy wynoszą, zapewniała głośno, że ani myśli opuszczać edukacji Anielki, którą polubiła, ale – że z panem pod jednym dachem mieszkać nie może.

Słysząc to pani ruszyła nieznacznie ramionami, nie tyle spokojna o wierność męża, ile o wpływ wdzięków uczonej osoby. Odpowiedziała jej więc, że pewnie obie z dziećmi wyjadą do Warszawy w jesieni, a że tymczasem męża jej często w domu nie ma, sądzi przeto, że panna Walentyna mogłaby choć w części opanować swój niepokój.

Rzeczy więc zostały w zawieszeniu, niemniej jednak panna Walentyna oddała bieliznę do prania i co już było złym znakiem, więcej czasu poświęcała pilnowaniu swej cnoty aniżeli uczeniu Anielki. Dla rozmaitości trzy razy na dzień karmiła wróble z okna pokoju, który zajmowała na poddaszu, szczęśliwa, że między nią i niebezpiecznym uwodzicielem znajduje się kilka pokojów i kilkanaście schodów.

Anielka miała jednak czas zajęty więcej niż kiedykolwiek. Jeżeli bowiem wykłady i objaśnienia trwały krótko, natomiast rozmaite zadania, pisania, przepisywania i lekcje na pamięć sypały się w dozach podwójnych. Jakby przeczuwając rychły wyjazd, panna Walentyna pragnęła w głowę swej wychowanki lać światło wiadrami, snadź, aby go na dłuższy czas wystarczyło.

Toteż biedne dziecko, któremu potrzeba było ruchu i powietrza, pomizerniało w ciągu kilku dni. Do ogrodu wychodziła rzadko, a już jego części do gościńca przyległej unikała zupełnie. Całą jej pociechę stanowił Karusek, asystujący swej pani ciągle, o ile okoliczności pozwalały. Siadywał z nią razem obok szklanej altany, jadł resztki obiadu, które mu w kieszeni przynosiła, słuchał jej łagodnych upomnień i nieomal uczył się z nią różnych przedmiotów, które może niedługo tak stanowić będą minimum psiej edukacji, jak dziś wchodzą do ludzkiej.

Rozrywka, choćby z psem, była tym niezbędniejszą dla Anielki, że dziewczynka, kto wie, czy nie najmocniej odczuwała grozę sytuacji. Serce jej na ciężkie wystawione było próby, i trudno zgadnąć nawet, jakim sposobem na tak małym przedmiocie zarysować się mogło z przerażającą dokładnością tyle uczuć bolesnych.

Jaką to straszną rzeczą były dla niej owe szare obwódki około matczynych oczu! Jakim ciosem wykrzyknik: „Już skończyłam ostatnią puszkę ekstraktu słodowego i nie wiem, kiedy dostanę nową!”. Co się działo w niej na widok smutku ojca, którego wahania się i trwogi przeczuwała w sposób niejasny.

Tak samo przeczuwała, co ukrywa się za pochmurnymi twarzami parobków i ich hardością, co znaczy oddalenie się Kiwalskiej. A już zupełnie zrozumiała zachwycone w przelocie zdanie jednego z fornali:

– Jak tu robić, kiedy my głodni, woły głodne i ziemia niesyta!…

Ludzie, woły, a nawet ziemia głodna!… Ludzie jeszcze odejdą, ale już woły chyba zdechną, a co będzie z ziemią?… Czyżby i ona umrzeć miała z głodu?… Czyżby przestała rodzić zboża i zioła, karmić drzewa i ptaki?… Więc może nadejść chwila, w której pusty dwór otoczą sczerniałe badyle i konary ogołocone z liści?…

Inne książki tego autora