Za darmo

Dziecko przez ptaka przyniesione

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ej, paniczu – mówił, z chichotem, który prędko w łkanie się zmieniał – co tu się dzieje u nas w domu, co tu się jeszcze będzie działo, gdy nie daj Boże dziadek zamknie na zawsze oczy i wyciągnie te swoje nogi schorowane… A co to z panem będzie, dziecko? A ze mną, gdy już na garaże oddadzą młodzi państwo stajnie, gdy konie gdzieś tam wyprowadzą, na dorożkarskie szkapy albo do armii czy na szynki… Podobno dobre końskie mięso… Hi, hi… – tu śmiał się nieprzyjemnie stary żałobnik i dodawał:

– Jeszcze bym tylko zawieźć pana chciał w karawanie, jak woziłem wszystko, co było znamienite i zmarło… Panicza tylko nie powiozę, bo czasy będą pewno inne… Mówią, że palić będą zwłoki, zamiast je grzebać na cmentarzach… Mówią, że wojna będzie, jakiej nie było dotąd… Ja tam nie wiem. Nic nie wiem. Wracaj do swych zabawek, młody panie…

Wracałem do nóg mego dziadka, w ciemną jaskinię, gdzie pachniało spoconym filcem starych kapci i wyschłym drzewem. Wojska moje precz musztrowałem, pacierz szepcząc o zgubę wroga rychłą, krwawą i tak zupełną, jak zupełne było zwycięstwo nad szatanem Pana Zastępów. Jego sługą tak wiernym byłem, jak żołnierze z ołowiu mnie byli wierni – świętym byłem – żołnierzem armii – instrumentem Pańskiego gniewu – anielskim mieczem i promieniem, co z ręki Pańskiej pada, pomór i pożar niosąc ludziom.

– Niedoczekanie – mruczał dziadek, gdym mu donosił to, co Dubiel o ciemnych machinacjach gadał. Niejednom dodał, aby jeszcze podsycić jego gniew zbyt słaby. Mówiłem:

– Szpiegują każde poruszenie twoje i moje. Każdy grosz w jałmużnę dany biedakowi notują w książkach, aby potem dowieść, żeś bzik… A gdybyś nagle w złość wpadł, gdybyś coś rozbił, pobił kogo lub gdybyś głupstwo jakieś palnął, wszystko zapiszą i powtórzą gdzie trzeba: sędziom i doktorom, którym zapłacą, by cię zamknąć w domu dla niedołężnych starców. A wszystko po to, by sierotę skrzywdzić i zamknąć w innym domu…

– Niedoczekanie! – walił pięścią o stół, pod którym plany snułem i spod którego suflowałem, co ma uczynić zagrożony od córek złych.

– Co robić, dziecko? – pytał szeptem, dmuchając w wąsy.

—–

Tak nieraz było w dziejach dawnych i w nowszych dziejach tak bywało, że doradcą monarchy, wodza, lub wodzem i monarchą samym, stawał się ktoś jak dziecko mądry: prosty zakonnik, karzeł chciwy albo filozof, który wierzył, że myśl wyprzedza egzystencję. Albo dziewczyna: głosy jakieś dały jej rozkaz, aby wdziała męskie ubranie i powiodła rycerskie hufce przeciw wrogom. A czasem był to chłopiec, który ledwie dwadzieścia skończył lat i hasło rzucał narodowi, by szedł na bój, na krew, na rzeź – nie liczył sił, lecz zamiar ważył, nie skutki, ale czyny cenił, jak dziecko czysty, konsekwentny, w dziecko przemieniał cały lud. Płonęły miasta, lud pobity na próżno szukał winnych klęski, gdy jak gorączka przeminęła dziecinna faza jego dziejów.

Dla starca miałem taką radę:

– Wariata z ciebie, dziadku, zrobią, boś jest już stary. Bądź nim zatem. Bo wariat może rządzić światem, byleby głupstwo zgrał z metodą. Mówią, żeś bigot – ty bądź święty; że dobra trwonisz – rozdaj wszystkie; na dno opadnij, gdy cię topią – i sam dokonaj katastrofy.

– Ach, łotry – rzekł. Nie pojmował sensu moich słów. Nie słuchał, co mu głos wewnętrzny szepce przez usta dziecka złego, lecz i tak czynił, co mu kazał instynkt zniszczenia, który w każdym człowieku klęską zagrożonym ożywa na kształt złego ducha, co „zgiń” powiada ginącemu…

– Niedoczekanie – mruczał gniewnie i dawał, co mu w rękę wpadło, każdemu, kto się wraz podwinął. A kiedy krzyk się wznosił w domu, że zniknął znów zegarek złoty – świętej pamięci babci klejnot – lub srebrny lichtarz czy patera, kiedy z podłogi znikał dywan, obraz ze ściany – albo z banku przychodził list z zawiadomieniem, że znowu konto uszczuplono, albo z dziękczynieniem ktoś się zjawiał za hojny datek – kiedy płacze ciotek i wujów złorzeczenia wstrząsały domem, wtedy: „Laskę” – huczał – „konia!” i „mały, ze mną!”… I do kościoła klapu-klap, na jakiś odpust lub procesję albo na zwykłą cichą mszę, albo tak sobie, tak po prostu, na drzemkę w ciszy rozpachnionej dymem kadzidła, stęchłą wodą (latem tylko, gdy lilie kwitły, ogrodem mocno pachniał kościół, a zimą, w porze żłóbka – lasem; a wiosną – w porę męki Pańskiej – hiacyntami oraz domem zasobnym, czystym i wesołym: wanilią, terpentyną, płótnem)…

—–

…Świat we mnie widział dziecko święte (ówczesny papież rzucił hasło: – Niechaj – powiedział – wiek dwudziesty stanie się wiekiem świętych dzieci… Więc się mnożyły: coraz nową dziecinę odkrywano, która postacie widzi, głosy słyszy, róż zapach czuje i umiera wśród słodkich widzeń. Mały święty – ideał taki był na czasie: raz wraz broszurki wydawano o jakimś malcu, co przedwcześnie dojrzał do nieba. Przykład zaś działa…) Twarzyczkę miałem słodką, jasną, która kalectwo nagradzała głowy zanadto rozrośniętej.

– O, aniołeczku – łkały dziady, gdym z dziadkiem do kościołów wkraczał. Nieśmiałe dłonie dotykały ubranek moich; czarne zawsze nosiłem stroje, z koronkami u rąk białymi, i na szyi. Do całowania rączek moich pchali się hurmą, lecz za siebie chowałem dłonie mrucząc skromnie:

– Nie trzeba, mili, nie wypada!

– Krzyżyk nad nami zrób, paniczu – wołały z uniesieniem dziady, a ja z rumieńcem zawstydzenia w powietrzu linie dwie kreśliłem ponad głowami schylonymi.

– O, jakie śliczne i nabożne to dziecko – szeptano, kiedym wchodził za dziadkiem do kościołów; dziadek pantoflami z filcu człapiąc (już tylko takie nabić umiał na popuchnięte stopy), laską ogumioną dziabiąc posadzkę, gniewnie przed główny ołtarz sunął, a ja z rączkami złożonymi tuż za nim. Włoski moje złote dłoń niejedna gładziła; panie łzy miały w oczach, usta karminem pociągnięte do mego czoła przybliżały – w zapachu szedłem, perfum, pudru, a dziadek mruczał:

– Od bab z dala!…

Wpatrzony w ołtarz, w rzędy świec, w kwiaty, wazony i lichtarze, w filary, ramy złote, skrzydła, w główki nucące pieśń bez słów, w serca kapiące krwi kroplami, w promienie z drzewa, w ciernie z drutu, w gipsowe chmury, w gwiazdy z blachy, i w te postacie kolorowe odziane w brokat, złoto, tiul, powiewające tasiemkami i gęstym frędzlem ozdobione, postacie, które ręce wznoszą albo klękają lub w ukłonach zginają cały tułów wpół, przystępowałem do rachunków nieodwołalnych, ostatecznych:

– Najpierw dwie płcie od siebie precz – panowie w prawo, panie w lewo. Tak jak w dolinie Jozafata rozdzielił Ojciec ludzkość całą na złych i dobrych, mądrych – głupich, na jasnych – ciemnych, silnych – słabych, gdy wybawiona ludzkość przyjmie postać aniołów – mężczyzn smukłych, których na wieki usynowi przedwieczny Ojciec – a gdy reszta zmieni się w brzydkie i bezwstydne, gołe, kudłate, pstre, wrzaskliwe sieroty – baby, ja już dzisiaj, boskim pragnieniem uniesiony czystości, ładu i jasności rozwiązywałem dylemata życia; ono jest chaos, głupstwo, zanim…

Zanim przez miłość człowiek wejdzie w trwalsze od formy związki z życiem.

—–

Więc „precz!” do bab wyfiokowanych, pachnących wołam – „precz!” z kwiatami na kapeluszach i w dekoltach, wynosić mi się w lewą nawę, a mężczyzn w prawą zganiam batem. I zmienić strój: wszyscy na czarno – w płaszczach z kapturem lub w welonach – wyjątek czynię dla mundurów wojska, policji oraz straży granicznej, miejskiej i pożarnej, także dla poczty i kolei… Tu się wahałem i w rozterkę co do mundurów popadałem, bo coraz więcej było służb w świecie, co ze mną równocześnie rósł i dojrzewał, coraz nowe wyjątki rodząc od reguły.

—–

Więc w gniew wpadałem – dziecko słodkie – pań ulubieniec i żebraków. Na czele dziadów moich szedłem zdobywać miasto. Kroczyły moje głupki wierne, i cudotwórcy, wizjonerzy, przekupnie, grajki, wydrwigrosze – moje sieroty, moi chłopcy z zakładu Panny Oblubieńca – bractwo z kuchennych schodów, z podwórek, przedmieść – z bud nad Wisłą, którem oglądał58 objeżdżając miasto dla dobroczynnych celów… Na czele dziadka klienteli precz szedłem pędzić… Dzwony biły… I za kamienie – w szyby prask! – i miasto nasze. Górą dziatwa!

—–

Więc ja na czele tłuszczy zbrojnej? Gdzież moja świętość, gdzie pokora? Gwałt jest świętości konsekwencją, ostatecznością skrajną samej skrajności. Co robisz, dziecko? Podnosisz chłopstwo przeciw władzy, kozaków spijasz wódką siwą i zbroisz w kosy oszalałą czerń hajdamacką? Sztandar niesiesz pożogi, buntu – prawa depcesz, pod Parlamenty ogień kładziesz, dziecko potworne, dziecko święte, skrajności cnotą opętane!

Przyszedł twój dzień.

Znów do gazet trzeba mi sięgnąć:

„Dzisiaj z rana…” albo raczej: „w godzinach rannych pod Województwa gmachem stanął tłum, który wznosił wrogie krzyki i kamieniami ciskał w okna biur. Policja położyła kres gorszącym zajściom”. Tyle IKAC.

Ach, stylu, stylu dziennikarski, o, boska sztuko eufemizmu i omówienia! Tobie winna epoka nasza spokój sumień i jakie-takie zdrowie ducha. „Gorszące zajścia” albo „burdy… którym kres położono…”. „Siły porządku uśmierzyły… I przywróciły ruch normalny… Spokój panuje… Centra miasta mocno strzeżone… Obaw żadnych nie budzi nastrój mas”.

To znaczy:

Krew na bruku zmieszana z końskim łajnem i błotem w lepką maź, płachtą przykryty papierową podłużny kształt – i honorową straż trzymają cztery cegły bacząc, aby papieru wiatr nie porwał.

To twoje dzieło, dziecko krwawe, te trupy śpiące pod płachtami. Twój o jedności doskonałej przeczysty sen i twoja święta pogodzonego świata wizja, tu, w prochu, w łajnie poniżona, gdy huczą salwy batalionów.

 

„Ubolewania godne fakty…”.

„Ta krew na głowy rządu spada!”.

„Krwawe tym razem żniwo zbiera antypaństwowa prowokacja obcym pieniądzem opłacana!”.

„Na równi płaczmy krew przelaną żołnierzy oraz robotników, bo braćmi byli jedni drugim, tej samej matki dziećmi…”.

(Matką ojczyznę u nas zwano, chociaż „ojciec” jest rdzeniem tego słowa. Rzecz to znamienna, lecz nie trzeba snuć na ten temat spekulacji, bo cóż, słowo…)

Matka więc płacze, gdy jej dzieci walczą ze sobą. Kochałem ciebie, matko Polsko, i z tej miłości pokój chciałem na naszej ziemi zaprowadzić. Gdy tylko pierwsze wieści przyszły o niespokojnych zgromadzeniach (w Alei Wieszczów, koło mostu, gdzie Dom Górnika) – rozkaz dałem: – Arterii strzec, co dostęp dają do śródmieścia; od tłumów z dala, aby nie drażnić ich widokiem hełmów i pałek – niechaj w bramach policja siedzi, wyjść gotowa dopiero w chwili ostatecznej.

A tłumom rzekłem:

– Towarzysze! Dokąd was będzie rząd tumanić planami reform i poprawy, dokąd plewami w oczy rzucać patriotyzmu i jedności! Nie ma jedności, gdzie bogaci tuczą się kosztem biednych ludzi. Jedność prawdziwą wprowadzimy, kiedy krwiopijcy pójdą precz! Więc naprzód, wiara, niechaj będzie jedna owczarnia, pasterz jeden – krzyknąłem gromko, ręką lewą znak dając tłumom rozgniewanym, a prawą policjantom, aby spełnili swą misję.

„Wtedy do smutnych doszło zajść…”.

Kamienie wyrywano z bruku nagimi dłońmi – zadzwoniły stalowe hełmy pod ciosami, i ten i ów policjant padł, i runął tłum na Somosierry ulic zamglonych mżawką siną, bo to listopad – niebezpieczny spod znaku Strzelca, dla Polaków, miesiąc był właśnie – a rok który? Nie pomnę, bo to dawno było – może nie byłem jeszcze sobą – Dzieciną, chłopcem złotowłosym, lecz w jakiejś innej formie latał mój duch nad miastem oszalałym? Wszak nie biografię opowiadam, ani historię obiektywną, ale wyznaję winy – cudze; odpowiedzialność biorę, aby…

Aby powiązać słowo z słowem zasadą trwalszą niż formalna.

—–

Zatem wyznaję: wezwałem wojsko, broń kazałem nabić.

– Strzelajcie – rzekłem – nie panu Bogu w okna ani mieszczanom, lecz w pierś lub w łeb. Niechaj ta bitwa będzie krwawa, niech nas oczyści i pojedna trup, nad którym płakać będziemy wszyscy społem.

Tak powiedziałem.

– A wy – dodałem – towarzysze, dajcie się gniewu ponieść skrzydłom, jak burza idźcie pod urzędy, gdzie was czekają bataliony pułku piechoty, który Dziećmi swymi nazywa miasto Kraków.

Jednym i drugim rzekłem:

– Dzieci! Do krwi się bijcie o dziedzictwo po waszej matce (która jest ojcem jednocześnie). Niechaj gęsto zaściele trup alejki, w których rozbrzmiewał dotąd gwar wesoły ludzkości, co się nie odważa tak samej sobie spojrzeć w twarz, jak bratu patrzy w oczy brat, gdy nóż unosi lub karabin i „zginiesz”, szepce, „lub ja zginę”… Niechaj się spełni do ostatka mit, który głoszę: mit człowieka, co tożsamości swej zaprzecza.

Gdy rozkaz dałem, padły strzały.

—–

Reszta znana z gazet, a nawet z podręczników nowszej historii. Oto relacja naocznego świadka – cytuję z materiałów procesu, co się odbył potem w krakowskim sądzie wojewódzkim przeciw przywódcom demonstracji.

– Stałem – powiedział świadek X (zwykły przechodzień, bezpartyjny) – naprzeciw województwa; miałem sprawę… mniejsza z tym jaką, chciałem tylko powiedzieć, żem nic wspólnego nie miał z zajściami. Patrzę – wojsko idzie – cztery kompanie, w hełmach wszyscy. Lubię jak wojsko maszeruje, na defiladach zawsze bywam, dreszcz jakiś czuję, kiedy walą o bruk podkute grubo buty. A gdy zagrają – niech to nagła… zda mi się wtedy, że ulatam troszkę do góry…

– Niech pan się streszcza – sędzia wtrącił – i niech nam powie, kiedy sam ujrzał demonstrantów.

– Stanęło wojsko w dwuszeregu i „w kozły broń” – komendę dano, a nawet palić pozwolono. I ja paliłem z żołnierzami, częstując nawet chłopców, którym na tytoniu nigdy nie zbywa. To jeszcze dodam, że nie mogłem zrozumieć, co się w mieście dzieje. Ja z Gdowa jestem. Coś mi w pociągu powiadali o jakimś strajku generalnym… Ja tam się nie znam na tych sprawach. Do województwa tylko chciałem…

– No, dobrze, dobrze – przerwał sędzia – co z demonstracją?

– Nagle przyszli – z przestrachem w głosie odparł świadek – nagle wybiegli z wszystkich ulic, przez Planty biegli depcząc trawę i łamiąc krzewy – a krzyczeli! I krwią zalane mieli twarze niektórzy – a w rękach łomy i wyrwane deski z parkanów, kamienie, pręty żelazne…

– Dużo ich było? – spytał sędzia.

– Panie! Chmara! – wykrzyknął świadek. – Ja wtedy… Coś się wtedy stało ze mną… sam nie wiem, jak to było… Mówiłem przedtem, że się wznoszę troszkę do góry, gdy posłyszę podkutych butów stuk miarowy – wrażliwy jestem – ale wtedy to samo stało się na widok tej chmury…

– Jakiej chmury? – skrzywił się sędzia.

– Chmary, mówię, czyli gromady, tłumu, fali!

– Panie!

– Przepraszam, jeszcze płonę na to wspomnienie lotu.

– Co pan?!

– Leciałem jak na skrzydłach z nimi.

– Świadka widziano z karabinem – wtrącił gwałtownie prokurator – jak do żołnierzy strzelał, okna rozbijał kolbą – podważam zatem wartość tych zeznań!

– Niech pan mówi: kto strzelił pierwszy?

– Nie wiem! Z góry – tak! – jakby z góry padły strzały… A potem wszyscy już strzelali: który z żołnierzy zdążył chwycić karabin z kozłów – na bruk padał i nie celując szył przed siebie – trach-trach – ale niewielu było szczęśliwców, którzy ocalili broń i żołnierski honor pułku. Bo tłum był szybszy: rozebrali w mig karabiny i ukryci w krzewach, co rosną wzdłuż ulicy, trach-trach walili do żołnierzy.

– Z kim był więc świadek?

– Nie wiem, panie…

– Wnoszę o areszt tego świadka, co broń miał w rękach podczas zajść! Sam to przyznaje.

– Tak, przyznaję – odparł przechodzień i chciał coś dodać, lecz „dziękuję!” – zawołał drwiąco prokurator.

—–

I wprowadzono następnego.

To był policjant. Nieszczęśliwiec! Bez czapki, zbity, rozbrojony przemykał chyłkiem w stronę koszar, gdy właśnie Dziadek wkroczył w akcję.

– Jak wzięto Dziadka? Świadek widział?

– O, tak, widziałem, panie sędzio… Ulicą Karmelicką szedłem, kryjąc się pod ścianami domów, bo kule, panie, tak gwizdały, jak pod Łowczówkiem, w noc pamiętną, kiedyśmy z Dziadkiem, panie…

– Dobrze – łagodnie przerwał sędzia. – Teraz niech pan o zajściach opowiada, a nie o wojnie, w której udział miał pan chwalebny.

– Szedłem zatem, a raczej kusztykałem, panie, bo nogę miałem uszkodzoną płytą wyrwaną z trotuaru, którą pod stopy mi rzucono, gdym tłum rozpraszał. Ulica pusta, jakby noc była głucha, chociaż w samo południe z ciężkiej służby szedłem przewiązywać rany moje… Wtem słyszę tarkot… Zrazu słaby, jakby zwykłej furmanki chłopskiej, co gościńcem z dala nadjeżdża. Nic nie widzę, bo mgła była tego dnia krytycznego – o, gęsta, jak pod Kostiuchnówką, gdyśmy…

– Innym razem!

– Tak jest, panie sędzio. A to słyszę, już nie wóz jedzie, ale walec się toczy i zgarnia przed sobą wszystko, co napotka. Nie walec, lecz dom jakiś ruszył – może ziemia pęka, bo drżenie poczułem, jak pod Gorlicami, kiedy artylerie trzech armii przemówiły razem.

– Przesada! – ktoś zakrzyknął.

– Być może – on odrzekł – opowiadam, co czułem, wtedy, gdy ten czołg się toczył wprost na mnie. Więc stanąłem…

– I w nogi! – znów okrzyk (śmiech na sali).

– Cisza! Niech świadek swą powieść bez przeszkód podejmie.

– Tak, uciekłem, przyznaję… Biegłem co sił, kulejąc, w stronę bitwy, co wrzała wokół Esplanady… Klamki bram szarpałem po drodze, szukając schronienia. Zamknięte na głucho! Okna osłonione – noc! W biały dzień, chociaż mglisty, noc! Policjant zna dobrze samotność wśród domów uśpionych, w tej ciszy, co jak łoskot idącemu huczy. Teraz kanonada, krzyk, grzechot sunącego czołgu tak były ogromne, że mnie ogłuszyły – zdało mi się, że to cisza o skronie tak bije, jak na posterunku…

– Poeta – zakrzyknięto.

I znowu:

– Spokój! Bo każę publiczność usunąć – rzekł sędzia. A do świadka chłodno:

– Więc, hm… Głośno było czy cicho?

– Głośno przeraźliwie – ten odparł.

– A Dziadek?

– Ujrzałem go nagle, jak z mgły się wynurzył. Przywarłem do ściany, jakbym wejść w nią pragnął, stać się cieniem przechodnia rzuconym na chropawą powierzchnię. On szedł w chmurze błękitnej. Aż stanął o krok, tak blisko, jak… o! – wskazał stół sędziowski. Ktoś parsknął i ucichł.

– Czekałem – rzekł policjant – patrząc w lufy uniesione, którymi najeżony był jego pancerz. Na salwę czekałem w tłum, który w osłonę rozbitych tramwajów, wozów, aut, do góry kołami leżących na grzbietach jak chrząszcze, cofał się, bez popłochu, czujny i, jak mi się zdało, gotowy do skoku w chwili, gdy zabłyśnie w lufach uniesionych ogień. On czekał. Jakby się zadumał…

Głos:

– Sprzęt wojenny nie duma!

– Cisza! Wyprowadzić każę! Cóż Dziadek?

– Nie strzelał. Tłum, milcząc, poskramiał.

– A tłum?

– Walką rozszalały nie przyjął wezwania. Strzelono raz – dwa, jakby drażniąc olbrzyma. Gdy milczenia nie przerwał – ruszono…

– I bez strzału wrogowi zdano czołg, który imieniem Marszałka, Wodza Narodu, Ojca Armii zwany, symbolem był miłości, jaką naród żywi dla tego, co go do historii rozbudził, z niewoli wskrzeszając – bez strzału? – zawołał prokurator.

A potem, kiedy świadek milczał smutno, przedstawiciel państwa podniósł dłoń i skończył.

– Więcej pytań nie mam. Następny, proszę.

—–

Tu ja wkroczę.

Nad gazetami dziadek ślęczał, które znoszono mu co rano, i sprawozdania wszystkie czytał, paszkwile, polemiki, mowy, które płynęły rzeką druku przez lata po tej rewolucji, co ją „krakowską” nazywano.

Kiedy się czyta pamiętniki wcześniej ode mnie urodzonych, szczęśliwszych dzieci, ich lekturą były „Dzwoneczki”, „Pszczółki”, „Słonka” lub „Illustracye” staroświeckie: długie kominy lokomotyw jak samowary ozdobione ornamentami; wystawy dalii, które inauguruje cesarz z małżonką – cesarz z bródką i cesarzowa z długim trenem, którego każdy fałd i frędzel odrysowany cienkim piórkiem pobudza podziw dla precyzji i cierpliwości epok dawnych. Daleko – wojny egzotyczne toczą się pośród plemion dzikich z wojskami, które w krótkich gatkach albo w spódniczkach, w hełmach z korka, niosą kulturę w głąb pustyni. Co się kraju tyczy, włościanie i rzemieślnicy związki tworzą, aby oświatę propagować, zwalczać złe wpływy i pijaństwo. „Módl się i pracuj hasłem będzie przyszłej epoki” – głosi tytuł czcionką ozdobną drukowany, w winietce z kwiatów, w ornamencie pługów i młotów, słońc i krzyżów, i olbrzym z jaśniejącą twarzą, w zgrzebnej koszuli, ale czysty, patrzy z nadzieją w lepsze jutro, kobietę mając obok siebie zacną, choć prostą, oraz dziatek całą gromadę.

Ja zaś czytam:

„Zbrodnia czy rozpacz”.

„Ręka i miecz”.

I: „Jaką rolę w zajściach odegrał osobnik tajemniczy, który…”.

Tajemniczy osobnik… Zły duch, mąciciel czystej wody, przybysz z obcych, niewiadomych stron, mężczyzna w podniszczonym palcie i w kapeluszu miękkim, z wstążką; osobnik z teczką, który zniknął, lecz każdy widział go wśród tłumu, jak judził, szeptał, śledził – czujny, skupiony, ukrywający twarz, – gdy tylko stanął oko w oko z zwykłym człowiekiem. To on pierwszy kamieniem rzucił, za nim inni ulegli magnetycznym prądom, którymi tłum naładowany – on iskrę rzucił na dynamit zbiorowych uczuć; on – ten obcy – był ręką, która miecz podniosła, on winien śmierci, jego ścigać winna policja. Niech w ślad za nim pójdą czujni, jak on mizerni osobnicy w szarych paletkach, w kapeluszach miękkich z zatłuszczoną wstążką, także z teczkami, także cisi. Oni się znają dobrze z sobą – ci tajemniczy osobnicy.

Tu, w jawnej życia sferze – krew, krzyk, wystrzały, szarże, szturmy, pieśni; padają ludzie, wierząc słowom, które wzywają ich do walki w służbie rewolty albo prawa – giną – a potem im pogrzeby jedna lub druga strona sprawia, na grobach jeszcze pisząc hasła, którym ich śmierć pożywką będzie co rok – w rocznicę uroczystą.

Tak na powierzchni: słowa, słowa – i czyny, co się z słowem kłócą, zdradzone hasła, kruche prawa, wątpliwe prawdy – sprzeczność wszędzie, niekonsekwencja, nieład, niesmak i ni pies ni wydra dwuznacznych cnót, sprzecznych zasad, ogólny chaos, rozprzężenie, „stan, co sanacji szybkiej żąda”, „kryzys wartości” i zwątpienie, i jak to jeszcze wszystko nazwać: mętlik ogólny, „Untergang59…” czy „ciemnych sił podziemny spisek”?

 

Właśnie: oni! Tajemni osobnicy – nowy ład tworzą w ciszy, zgodni w tym tylko, by zredukować kategorie, których za dużo jest w użyciu oraz podziały nazbyt liczne – na partie, prawdy, prawa, wiary – zastąpić jednym – ostatecznym: na wy lub my, na prawo – lewo, wam śmierć lub życie, albo nam, nóż czy pistolet, białe – czarne, potem jedność – boska, krwawa – jedność zasady, jedność celów…

Lecz póki co – komedia trwa: lata nad miastem duch skrzydlaty mściwego dziecka…

—–

Był dowódcą miejscowych wojsk generał Cz… (nazwisko jego pominiemy – może wsławione czynem godnym lepszego miejsca w dziejach wojen niż to, na które wdarł się wtedy – a może w mękach umarł potem – w mękach sumienia czy wygnania – dość, że nie żyje…) On to właśnie dał rozkaz szarży. Z czeska brzmiało jego nazwisko, był już stary, zatem służbę – długą, zaszczytną, którą uwieńczył srebrnym wężem na epoletach i kołnierzu w austro-węgierskiej odbył armii, i to w piechocie. Myśl ułańska, szalona, barwna, poetycka, o szarży myśl i błysku szabel, i o furkocie chorągiewek, do dziecinnego snu podobna – z jakich pamięci zakamarków wstała, jak opar przed wieczorem staje nad ziemią tworząc złudę góry, lasu, jeziora w miejscu równinnym i jałowym?

Pytam: kto mu podszepnął „generale, ułanów wezwij – każ im zająć zamkowe wzgórze na Wawelu, a kiedy przyjdzie chwila, rozkaż z góry, jak orłom, w ulic mrok spaść z trzaskiem kopyt, z wrzaskiem »hurra«, jak to uczynił z Kahlenbergu król Jan, co Turków pobił kiedyś, broniąc cesarstwa i Europy – niech barykady wezmą cwałem, jak na skinienie Bonaparta reduty brali w Somosierze, a pod Rokitną ruskie transze…”. „Skróć cugle i broń do ataku” – huknął generał Cz. w natchnieniu, a ja przysięgnę, że pod biurkiem tego ułana spóźnionego siedziało Dziecko – wódz żołnierzy z ołowiu, cyny i papieru – ja tam siedziałem, wnuczek krwawy Dziadków spragnionych powtórzenia gestów historii dawno zmarłej.

Jam więc świadkiem na okoliczność szarży ułanów i masakry – ja nim z dobrawoli będę – bo wszystko, co się było stało60, widziałem pierwej…

– Świadek widział?

– Jakbym tam był.

– Więc nie był świadek?

– Jeżeli przyjąć chronologię za plan właściwy opowieści, jeszcze mnie na tym świecie brakło, kiedy ze wzgórza zeszły konie… Ześlizgiwały się kopyta z kocich łebków i gładkich płyt, którymi brukowana droga spod bramy zwanej „Orlą” w dół prowadząca. Co sił wodze musieli ciągnąć chłopcy – ułani w rogatych czapkach – w tył ciągnęli, jakby z powrotem, w górę, w lęku, że im się konie stoczą, runą – na bruk zwalą, zanim dosiąść zdoła ich szwadron obarczony rozkazem szarży.

– Dość! – przerwano. – Widział to świadek?

– Byłem z nimi od pierwszych do ostatnich chwil.

– Jako, przepraszam bardzo, kto? To znaczy: w jakim charakterze? Co mianowicie robił świadek w szwadronie jazdy?

– O głos proszę – wtrącił w tym miejscu prokurator – i żądam personalia sprawdzić świadka, co daty swych urodzin niezbyt jest pewny.

Na to rzekłem:

– Jak już sądowi wspominałem, w tych czasach jeszcze byłem duchem, jak każdy z panów, zanim światło ujrzał i pierwszym dał znać krzykiem, że egzystencję rozpoczyna. Więc duchem, mówię, byłem z nimi, kiedy „na koń” im rozkaz dano i gdy ruszyli stępa, wzdłuż Plant mgłą parujących. Brał przymrozek…

– Opis pogody niech na później zostawi świadek! Wiemy, że zimno, że wilgotno i mgliście bywa w listopadzie.

– Ta okoliczność – rzekłem – ważna, bo z niej natchnienie dla obrońców, a dla ułanów zguba. Któż to podszepnął myśl na bruk lać wodę, aby zamarzła, aby na taflę lodu wjechał szwadron do kłusa poderwany? Kto? – pytam, maszynową broń, na piechocie wziętą, tam zwrócił, kędy konie, jakby zaklęte siłą ciemną, na szkliwie świeżym poklękały, zrzucając jeźdźców?

– Kto? – przerwał ostro rzecznik państwa – na to odpowiedź już nam dano. Wszyscy świadkowie przyznawali, że owym tajemniczym duchem, owym natchnieniem buntowników, co przeciw armii bohaterskiej, będącej naszą wspólną chlubą, przeciw miłości i nadziei naszej, zwrócili broń – tym duchem, mówię, był ów człowiek…

– Osobnik! – wykrzyknąłem z dumą. – Tajemniczy pan w szarym palcie?

– Właśnie on – odparł prokurator, i ostro: – Świadek wie, kim jest ten, co znikł, rozpłynął się czy ukrył – ten duch czy cień, czy widmo jakie… Świadek wśród duchów ma koneksje, więc niech nam powie…

– Znam go, panie – odrzekłem. – Za nim właśnie biegłem korytarzami labiryntu. Z jego przyczyny tutaj jestem – to znaczy w świecie, i przed sądem. On moim ojcem.

– Kto? Bandyta? Spiskowiec? Agent? Awanturnik? Miecz krwawy czy zbrodnicza ręka?

– Wędrownik – rzekłem – duch zbłąkany, bez głowy, bo mu głowę zdjęto nad Nidą, kiedy w bagnach utknął jego koń wierny.

– Podważam – powstał prokurator – tych zeznań sens i wartość. Duchom tutaj wstęp wzbroniony.

Znowu wybuchnął śmiech na sali i znów go sędzia ostro stłumił. Wtedy wyszedłem albo raczej zniknąłem, jak zwykle duch znika.

—–

Siedzi nad gazetami dziadek i nożyczkami szpalty kraje. Paski układa w skoroszytach i numeruje pracowicie błyszczące preszpanowe61 teczki. Opróżnić kazał półki z ksiąg, w których spisane były dzieje zakładu koni i pojazdów – dziad jego, ojciec i on sam, w nich uwieczniali zamówienia: śluby, pogrzeby i rocznice, zjazdy, wręczenia i nadania, w których karety i powozy, i karawany naszej firmy miały swój udział. Te księgi w marmurkowy karton oprawne w firmie R. Jahody, były przymierza dokumentem – przymierza zawartego ongi miasta z rodziną, firmy z krajem.

A teraz wszystkie poszły w kąt, pod ścianę, na podłogę, w proch.

– Na strych to wszystko wynieść każę – mruczał, gdy mu wadziły. Miejsce zwolnione w czarnych szafach zajęły teczki z wycinkami.

Wszystko, co w sprawie rewolucji, ulicznych walk, śledztwa, procesu, znalazł w „Nowej Reformie”, w „Czasie”, w IKAC-u, i „Naprzodzie”, a także w broszurach polemicznych, których stosy zwoził z miasta – wszystko, co napisano kiedy o tych „tragicznych wydarzeniach”, o „gniewie ludu”, o tej „hańbie, co na historię miasta spadła”, o „plamie krwi na czole państwa, co katem stało się w zaraniu swych nowych dziejów” – wszystko zatem, co napisano, orzeczono i co wykryto – chował dziadek i kładł na półki opróżnione z rodzinnych ksiąg.

Nikogo teraz nie przyjmował – ani klientów, ani biednych – pusto w przedsionku teraz było, cicho przed bramą. Cicho w domu, pokryli się gdzieś zamachowcy na dziadka oraz moją wolność – ciotki, wujowie, mecenasi. I modły dziadek też porzucił, opuścił świętych i kościoły omijał teraz w swych wędrówkach…

—–

…Klapu-klap wzdłuż Plant wokół miasta, trochę w górę, trochę w dół. Planty: bzy, kasztany, czasem pomnik, dzieci krzyczą, starcy drzemią. Za drzewami stare miasto: przez gałęzie nagie świta stara cegła – wrzos przekwitły czy dzikie wino albo buk – takim kolorem cegła świta – i miedź nierówno zzieleniała jak staw tatrzański – miedź w kaskadach dachów stromych, w dzwonnic ostrzach, w kopułach lekko uwiązanych, jak atłasowe abażury.

A z drugiej strony: kariatydy, atlasy z gipsu i amorki pod brzuchatymi balkonami; miką błyszczący, stary tynk i sztuczny marmur na portalach; bramy od pokostu lśniące i do białości wyczyszczone klamki, tabliczki; w oknach tiul, koronki, palmy, konfitury, koty w poduszkach, ptaszki w klatkach i barometry z zakonnikiem, który spod daszka nie wychodzi, bo niż jest wieczny w naszym mieście.

Pomalutku, krok za krokiem, wciąga konik trumnę naszą z uśpionym dziadkiem i dzieckiem, które przez okienko patrzy na miasto w dole, pod kołami, coraz ciemniejsze w cieniu góry.

Góra – skała ostrzem wbita w rzekę, co się u stóp góry zwija jak szarfa w biegu porzucona – skała nagła, niespodziana w tej kotlinie mgły i błota – ponad miastem z cegły kruchej – biała, lita – jak słup graniczny wśród grzęzawisk.

Stąd widać niebo, wschód i zachód, Tatry na południu, miasto całe i poza miastem linię wzgórz, na których kiedyś kozak czuwał. Tu świszczy wiatr w szparach karetki, bije w ściany. Bastiony, baszty, kościół, a w nim zawsze gotowe miejsce dla króla-ducha, gdy się wcieli w poetę albo szefa państwa lub w buntownika czy ułana. Dziadek uchyla melonika przed ciemną bramą, ponad którą kości olbrzyma na łańcuchu wiszą od niepamiętnych czasów; kiedy się łańcuch zerwie – spadną, i będzie wtedy koniec świata, płacz i zgrzytanie. Dziadek zatem uchyla grzecznie melonika przed Przenajświętszym Sakramentem oraz królami umarłymi i każe stawać.

Wysiada, kaloszami człapie ku blankom i patrzy w lustro dachów, odbiciem nieba zbłękitniałe.

– Gdzie by się skrywał tyle lat – szepcze do siebie trzęsąc głową – bez listu, słowa ani znaku… I jakby uszedł z tych tam błot, kiedy, mówili, utknął koń pod ogniem… Wszystko to kłamstwa – wykrzykiwał – łżą polikiery, hycle – i grubą chustką w kratę ociera oczy, wąsy, czoło, jakby się zmęczył na upale, choć to jesienne były dni. (Dlaczego wszystko, co pamiętam, i wszystko, co bym chciał utrwalić, działo się jedną porą roku: we wrześniu albo w listopadzie? A tylko jedno mam wspomnienie z maja – do niego jeszcze wrócę.)

58którem oglądał – konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: które oglądałem. [przypis edytorski]
59Untergang (niem.) – zagłada. [przypis edytorski]
60co się było stało (daw.) – forma daw. czasu zaprzeszłego; znaczenie: co się stało (dawniej, przedtem). [przypis edytorski]
61preszpanowy – zrobiony ze sztywnej, gładzonej tektury o dużej wytrzymałości. [przypis edytorski]