Za darmo

Dziecko przez ptaka przyniesione

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A to, panie, świnia! A to drań – powtarzał z podziwem i następnego „dziada” wołał – tak nazywał tę swą wtorkową klientelę, nagląc:

– Prędzej, prędzej, praca czeka. Mnie jałmużny nie da nikt.

I tak z nimi walczył dziadek, tak się zmagał z ich bajdami i od siebie pędził precz – tych tam, jak powiadał – bzików, których coraz przybywało; w każdy wtorek nowy jakiś wkraczał z bajdą nową; a to wynalazca z teczką pełną maści, klejów i nożyków, które zaraz chciał rozkładać i zachwalać; a to malarz-portrecista, co wędrował z kartonami i w pięć minut chciał odtworzyć rysy dziadka, moje, ciotek – po złotemu od sylwetki; a to znowu jakiś pisarz wielki, choć nieznany, który z teczki wydobywał teatralne sztuki, wiersze i powieści, albo mędrzec pisujący listy do najsławniejszych ludzi świata z projektami szczęścia, dobrobytu i pokoju; albo jakiś święty, który miał widzenia; matka z dwojgiem dzieci, z których jedno nadzwyczajnie zdolne było, drugie za to pokrzywdzone na umyśle i urodzie; albo znowu zabiedzony działacz jakiejś partii, który obiecywał przewrót w zachowawczym duchu (króla na tron chciał wprowadzić); inny zasię groził gniewem ludu; inny jeszcze działał w sprawie uciśnionych zwierząt i epokę nową wieszczył pobratania wszystkich ssaków. Coraz więcej było bzików, coraz mniej zwyczajnych dziadów. I każdemu dziadek dawał grosz wtorkowy; tylko słuchać nie chciał płaczów, gróźb, obietnic, wróżb, tylko nie przyjmował dzieł, projektów, leków, próbek.

– Nie potrzeba! – wołał, ręce wznosząc i jak szewc siarczyście klął.

A mnie było żal wariatów. Ciekawiły mnie ich plany i pomysły, zabawiały żarty i płacz wzruszał; świat mi się wydawał piękny i bogaty, gdym ich słuchał. I prosiłem:

– Pozwól, dziadku, niechaj każdy, co chce, powie.

– Bajdy!

– A kto wie, czy tak nie jest, jak nam mówią. Niechaj mówią – każdy prawo ma do bajd. Kto to wie, jak jest naprawdę?

– Nie pleć mi tu… – mruczał dziadek, milkłem zatem i w mej jamie musztrowałem wierne wojska.

A tego wtorku pamiętnego, nazajutrz po awanturze z szewcem, wszedł dziad jeden i powiedział:

– Panie, już niedługo sądny dzień. Słońce ma się spotkać z ziemią. Bałtyk cały kraj zaleje. Wisła w górę płynąć zacznie i lodowiec ruszy zaraz w naszą stronę. Przyjdzie nam się chronić w góry i będziemy wołać do nich – do tych, znaczy, gór – by nas skryły. Trzeba być gotowym, panie. Ale ja modlitwę znam, która uratuje świat.

Czekam, kiedy znów „nie trzeba” krzyknie dziadek. A ten, słyszę, pyta cicho:

– Jaka to modlitwa?

– Panna czysta mi ją wyjawiła, gdym ją spotkał nocą w mieście.

– Bożą matkę? Tu, w Krakowie?

– Na Plantach, przy fontannie, nocą.

– Ale? – tak się rozciekawił dziadek. Czy na zwłokę gra, czekając aż zięciowie przygotują przeciw niemu zamach? Czy się boi? Kapeć dziadka wznosi się i opada kurz wzniecając. A bzik baje:

– Suknię miała białą, płaszcz błękitny i koronę złotą z gwiazd. Pusto było dookoła. Ja do pawilonu wszedłem, gdzie sprzedają krachle, ciastka, lody, precle – pan wie.

– Wiem. Co dalej?

– Spać się położyłem popod kratą, w kątku, derką cały się przykryłem, o!

I pokazał burą szmatę, którą w kłąb zwiniętą niósł pod pachą.

Wyszedłem spod biurka, na kolanach dziadka siadłem. Bzik był młody, bluzę miał wojskową, starą, z guzikami blaszanymi w orły. Czaszkę mu zgolono z miesiąc temu, bo ją porastała niska, płowiejąca szczeć; twarz miał za to zarośniętą włosem grubym, rudym, lśniącym jak miedziany drut. Oczy miał błękitne, załzawione lekko; mówiąc rękami wymachiwał i słowa łykał jak ktoś, kto przybiegł zadyszany z wielką nowiną.

– No, i usłyszałem śpiew.

– Kobiety?

– Chóru chłopców albo dziewcząt.

– Co śpiewali?

– Chwalcie łąki umajone.

– W kościele może? U pijarów?

– Nocą? – zapytał drwiąco bzik.

– Bywa – ten bąknął niezbyt pewnie.

– Kościelne okna, co je nad murami widać, ciemne były.

– Bo drzewa zasłoniły światło.

– Dobrze patrzałem.

– Pielgrzymka mogła iść ulicą – do Kalwaryi lub Mogiły.

– Śpiew szedł z góry, jakby z drzew albo jeszcze z dalsza nawet – z chmur czy z gwiazd.

– Śniło ci się.

– Wstałem, zwinąłem moją derkę i wyszedłem z pawilonu. Patrzę: jasność bije od fontanny.

– Tam się przecie zawsze świci.

– Fontannę na noc zamykają i światła gaszą miejskie draby dla oszczędności. A tam – blask, i na cembrowinie, z której woda tryska w dzień – coś białego…

– Łabędź pewnie…

– Łabędzie w swoim domku spały. Podbiegłem bliżej, nad brzeg wody, i dalej, dalej aż na mostek, z którego zobaczyłem Pannę, tak jak pana widzę. Suknię miała złotą…

– Białą – mówiłeś.

– Ale wyszywaną złotem i perłami, i płaszcz błękitny na niej w czerwone róże haftowany. Koronę miała…

– Mówiła co?

Skinął głową i głos zniżył do szeptu:

– Znak mi dała, żebym ku niej szedł.

– Woda przecież?

– Też się bałem buty zmoczyć, ale mnie ten widok słodki tak pociągnął, że zeszedłem. A woda gładka była, twarda, jak lód lub szkło.

– I bliskoś podszedł49?

– Jakby do pana. No, dalej troszkę, bo nie śmiałem.

– Zapach czułeś pewnie?

– Róż i jaśminów. Alem czasu nie miał na zachwyty, bom słuchać musiał, co mi mówiła. „Świat – powiedziała – cały zginie. Pożar będzie na całej ziemi taki, że woda w rzekach zawrze i liście spadną z drzew”.

– Mówiłeś, że się woda cofnie.

– To potem. Najsampierw będzie się gotować, a od tej gorącości50 wielkiej zrobią się nad światem chmury i deszcz z nich spadnie, który lać będzie nieprzerwanie przez niedziel sześć51.

– No, dobrze, idź se już.

– Dziadku – krzyknąłem – niech dokończy.

– Ale, mówiła – podjął dziad – nie wszystko jeszcze utracone. Jeszcze was wiara może uratować.

– Ja tam wierzący jestem i cały mój dom – niepewnie rzekł właściciel końskiej remizy.

– Wiara, powiedziała, we mnie, w matuchnę waszą i w to, że tobie się zjawiłam. Niech uwierzą, mówi, że spośród wszystkich ludzi świata, ciebie wybrałam na mojej łaski pośrednika. Chociażeś biedny dziad krakowski, chociażeś pijus jest i drań.

– „Drań” powiedziała? – krzyknął dziadek.

– Powiedz im, niechaj tu w tym miejscu – ze wzrastającą mocą mówił bzik – gdzie stoję teraz, figurę moją ufundują i niech co wieczór tu się zbiorą modlitwę mówić, której ty ich nauczysz wedle tego, co tobie teraz nakazuję. „Panno najłaskawsza, mają mówić – pisz pan czym prędzej, bo zapomnę – krzyknął, a dziadek chwycił pióro – coś się zjawiła biednemu włóczędze w miejscu, skąd zwykle woda tryska, spraw, niech to miejsce będzie odtąd źródłem miłości oraz przebaczenia dla wszystkich, którzy w to uwierzą. Przez Chrystusa Pana naszego amen”. I zniknęła, i chór zaśpiewał Witaj Królowo.

– Hm – mruknął dziadek, laską kręcąc, aż cienko zapiszczała guma. – A gdzie masz dowód?

– Dowód? – zakrzyknął z gniewem żebrak. – A to, że władzę odzyskałem w mych członkach?

– Kaleką byłeś?

– To pan nie pamięta, jak na laskach tutaj przypełzałem po marny grosz, którym od śmierci nas ratujesz we wtorek każdy?

– Mówiłeś, żeś po wodzie chodził?

– Sam nie wiem, jak to mogło być?

– Idź se już. Opowiedz księżom, co się stało.

– Mnie, panie, księża nie uwierzą. W pańskie ręce składam teraz losy świata. Panu to mówię, co mi powiedziała królowa nasza i panu resztę pozostawiam.

To powiedziawszy dziad się skłonił i ku drzwiom ruszył, nogą włócząc.

– Czekaj – powiedział dziadek – dlaczego ausgerechnet52 mnie? (z austriackiej szkoły będąc, mieszał czasem obce słowa, gdy był gniewny lub zdumiony).

– Natchnienie takie zaraz miałem – rzekł dziad od drzwi się odwróciwszy – bo Panna mi się objawiła w takiej postaci, w jakiej stoi na drugim piętrze twego domu. Tyś jej czciciel, ty wykonaj jej wolę, którą powierzyła mnie niegodnemu i grzesznemu.

– A to – powiedział dziadek – łgarz – gdy ten już wyszedł.

– Skądże ta pewność? – zapytałem. – Nie wierzysz w cuda? Czy cuda były tylko dawniej albo tylko z dala od nas mogą się zdarzać – w Hiszpanii czy Portugalii? Czy świat bez cudów mógłby trwać, skoro z niczego Bóg go stworzył? Cudem go zniszczy, jeśli zechce, i cudem tylko go ocali. Wierzysz w to, dziadku, czy nie wierzysz? Powiedz mi, poucz, abym wiedział, co mam uczynić, jeśli mnie się także objawi gość niebieski, jak tej dzieweczce w Pirenejach53.

 

– Uwierzę tylko w to, co Kościół do wierzenia poda – rzekł z mocą.

– A on?

– Kto?

– Dziad! Czy wolno mu odrzucić nakaz, który usłyszał? A gdyby pasterz betlejemski, którego zbudził śpiew aniołów, powiedział, że to też złudzenie i zasnął, braci swych nie budząc? Któż by nam odkrył Boga w grocie? A gdyby mędrcy trzej ze wschodu uznali gwiazdę za zjawisko zwykłe i za jej światłem nie szli w te strony, które Ojciec wybrał dla swego Syna za Ojczyznę? A gdyby tłumy tych żebraków z Judei uznały za oszusta Tego, co im zwiastował miłość, którą Bóg dla ludzi chowa – co by się stało z tą miłością, z ludźmi i z Bogiem? A gdyby, gdyby nikt na świecie nie wsłuchał się w te głosy dziwne, które mu sen spędzają z powiek, mówiąc, że inny jest od reszty, że musi sprawić coś dla drugich, dla dobra ich i w ich imieniu? Gdyby tak skromni, tak lękliwi, niewierni jak ty byli wszyscy, wtedy by ziemia była naga, pusta, byłaby pośród skał równiną, na której spaliby pasterze nierozbudzeni po dziś dzień, przy swoich owcach, wołach, krowach. Nawet by konia nie ujarzmił ten pierwszy mesjasz, który grzywę dzikiego zwierza w garść uchwycił, by dosiąść grzbietu.

To powiedziałem z ogniem w głosie.

– Co mi tu bajesz? – krzyknął dziadek i resztę dziadów wpuścić kazał. I wpadli z krzykiem, hurmą całą.

– Cud! – zawołali – cud, panie właścicielu! Wysłuchaj głosu Panny czystej, która zechciała mówić do biedaka. Wypełnij wolę jej najświętszą, byśmy przez ciebie nie płakali, gdy klęski spadną. Figurę kup pan!

Tak wołali, ręce do dziadka wyciągając, a ten wzruszony czy zeźlony, nie licząc, grosze im rozdawał, aż znikła kupka z brzegu stołu. Na krzyki dziadów wpadły ciotki, za nimi w półprzymkniętych drzwiach, co prowadziły do pokojów, zjawiły się głowy wujów, dziadkowych zięciów dwóch.

– Co tu się dzieje? – zawołały bliźniaczki. – Wychodzić proszę, dobrzy ludzie. Zaduch taki, że skonać można. Ojciec niech do siebie idzie, pora na drzemkę, dziecko do zabawek. Tu wietrzyć trzeba i posprzątać.

A wtedy „nie!” wykrzyknął cienkim głosem całkiem jak ja, gdy protestuję i rozkazy rzucam z kwatery mojej w jamie skrytej u jego nóg. Nadął się przy tym, poczerwieniał i uniósł z krzesła. Pięścią w stół grzmotnął, okiem błysnął, zajaśniał cały, jakby nie sobą był w tej chwili, ale postacią malowaną pędzlem Matejki mistrza Jana.

– Precz! – huczał dalej, dłonie wznosząc, aż się cofnęły dziady w trwodze. Lecz on do córek gniew swój zwracał:

– Precz, mówię, baby, nie przeszkadzać, gdy wolę nieba wykonuję. Dość waszych rządów, dość skamlania. Zamykam sklep i działać idę w imieniu ludu, co mnie prosi, bym go ratował przed zagładą.

– O, dzięki, panie! – dziady wrzasły54.

– Dawać mi konie i karetę.

– Dokąd, ojcze? – zapłakały bliźniaczki.

– Do księcia arcybiskupa zaraz jadę w imieniu Panny Najłaskawszej. – Ze mną dziecko. Niech ono teraz mnie prowadzi!

—–

Kroniki miasta zapisały dzieje tej wojny, którą dziadek rozpętał w związku z objawieniem. Kroniki – mówię to w przenośni, gdyż w nowych czasach wydarzenia w gazetach tylko pozostają. W starych rocznikach „Głosu Narodu” i „Naprzodu”, „IKACA”, „Czasu”, „Tempa Dnia” przeczytać można tę historię, która wstrząsnęła miastem całym, a dziadka mego w grób wpędziła. CUD CZY OSZUSTWO – napisano albo: PRZEMYSŁOWIEC APOSTOŁEM, PROROCTWO ŻEBRAKA, NIEBIESKIE ZNAKI NAD KRAKOWEM CZY NOWE LOURDES?. „Dziś w godzinach rannych do biur metropolitarnej kurii zgłosił się znany przemysłowiec, pan Ż., z niecodzienną wiadomością… Jak słychać, kuria z nieufnością odniosła się do rewelacyj, które zacny obywatel złożył”. Tyle prorządowy Ikac (takim skrótem nazywano poczytny „Kuryer” z Wielopola). A na to pepesowski „Naprzód”: „Ciemnogród w natarciu! Jak nas informują wiarogodne źródła, do magistrackich władz wpłynął wniosek o ustawienie świętej figury w miejscu sadzawki, co ozdobą jest miejskich plantów. Projektodawcą jest pan Ż., właściciel koni i powozów, karetek oraz karawanów, z którego usług korzysta próżność tak właściwa naszemu miastu. Jak słychać – pisał postępowy dziennik – źle teraz idą interesa w owym zakładzie. Objawienie więc w samą porę przyszło… Reklama dźwignią handlu przecie, jak powiadali starożytni”. „Zaiste wzruszającą jest wiara ludu – odpowiadała prasa z prawa – w czasach zwątpienia, bezbożności, materializmu i swawoli, znalazł się przecie biedaczyna, prostaczek, nędzarz najpodlejszy, w którego uszach zabrzmiał śpiew chórów niewidzialnych. O, nie pytajcie, mędrki, o naturę tego zdarzenia. Snem było li czy urojeniem, głodową wizją czy gorączką nie całkiem wszak zdrowego chłopca… O, nie pytajcie wy, skeptycy, byście nie byli jako Piłat albo Tomasz-niedowiarek do końca wieków ośmieszeni. Cud jest wiarą i niczym więcej, niczym mniej. Jeżeli wszyscy uwierzycie wizjom biedaka, jak mu uwierzył pan Teofil Ż., przemysłowiec z Piasku, co usłuchał głosu serca i u władz wszczął odpowiednie kroki, ażeby cudnych snów nędzarza pamiątkę świętą ustanowić, a miejsce zabaw (znane niestety ze zgorszenia, któremu najwidoczniej sprzyjają władze, skąpiąc światła malowniczemu zakątkowi), miejsce zatem, brzydką opinią naznaczone, przemienić w sanktuarium kultu i łask, którego sława – któż to wie – rozeszłaby się w mig po świecie, roznosząc razem z chwałą bożą, naszego miasta dobre imię… jeżeli wszyscy uwierzycie, że ten śpiew był niebios chórem, a postać Panny Czystej zjawą, cud się stanie, cud się już stał!” (patrz „Dzwon Niedzielny”, właściwy rocznik, o numer mniejsza, bo nie pomnę).

A na to zachowawczy „Czas”:

„Prostota godna zlitowania czy prowokacja grubo szyta? Awanturniczy wyskok z prawa czy lewicowa krecia gra? W kłopocie teraz jest policja i miejska rada, gdy rozpętane fanatyzmy wyszły na rynek; w nie mniejszym wszakże ambarasie kościelne władze, których rezerwa przecież znana wobec ludowych inicjatyw w zakresie cudów i objawień. Procesje ciągną ulicami na miejsce rzekomego cudu, z dala pielgrzymki przybywają, zwabione plotką dewocyjną i wrzawą nierozważnych pism. Żywioł wzbiera, wobec którego są bezradne władze państwowe i duchowne. Tam gdzie wczoraj w słońcu perliła się fontanna i rozbrzmiewał dziecięcych głosów raźny gwar, gdzie w bzów kwitnących wonnym cieniu gruchali sobie czule młodzi, gdzie człek zmęczony spocząć lubił, pogrzać na słońcu kości stare i wzrok cieszyć królewskich ptaków majestatem (łabędzie autor miał na myśli), tam dziś tłumy depczą kwiaty i urządzenia dewastują, wznoszą się śpiewy przeraźliwe, krzyki i płacze – tam świece płoną i pochodnie, tam przykrych kalectw widok straszy. Policja ani magistrackie straże nie śmią wkraczać, gdyż straszny bywa tłum w uczuciach swoich urażony; a groza rośnie, bo słychać z dala wrogie krzyki o ciemnogrodzie, średniowieczu… Już wywrotowe elementy rozpoczynają niecny połów w zmąconej wodzie. Ktoś gasi świece zapalone, ktoś obraźliwym śmiechem wita pielgrzymów nadchodzących nocą i dniem; raz wraz ktoś w tłumie krzyk podnosi o cudzie, co się miał wydarzyć, lub o pożarze, który grozi – raz wraz panikę lub histerię szerzy ktoś korzyść odnoszący z odruchów tłumu i ktoś do gniewu kusi wiernych, których pobożność niekłamana przywiodła w miejsce nieszczęśliwe. Już ponoć zagranicą głośno o tych żałosnych wydarzeniach, a jak to imię nasze psuje, jak interesom naszym szkodzi, kredyty nasze nadweręża – nie trzeba mówić… A więc pytamy wielkim głosem, do głębi serca poruszeni: cui ta awantura prodest? (tytuł notatki Cui prodest?55, a numer pisma później podam).

Mojego dziadka dobre imię często niestety wymieniano. „Wulgarną nam się wydać musi interpretacja marksistyczna postępowania pana Ż.” – brał go w obronę „Głos Narodu”, umiarkowany organ chrześcijańsko-narodowych kół. – „Ten znany z pobożności pan nie użyłby motywów wiary dla zgoła materialnych celów. Zawinił przecież naiwnością, z jaką dał posłuch zapewnieniom maniaka albo też spryciarza, który, jak słychać, zniknął z miasta”. „Zniknął, bo w kryminale siedzi” – drwił lewicowy polemista z „Naprzodu”, co od ćwierć wieku już prowadził bój z cytowanym wyżej „Głosem”. – Policja świętych też nie lubi, ni cudotwórców, Pan Jezus też by pewnie siedział, gdyby się zjawił w naszych czasach. Górą celnicy! I górą faryzeusz Ż.! „Czy jest normalnym ten pan Ż.”? – pytał brutalnie felietonista z popołudniowego „Tempa Dnia”. – Mówią postronni, że zdziecinniał, że mały wnuczek, dziecko dziwne, nie całkiem pono też normalne, wpływa na czyny przemysłowca i że rodzina już od dawna chce starca poddać kurateli…”.

Pamiętne dni! Co do mnie, byłem w siódmym niebie. Wszak moim dziełem było to zamieszanie całe… To jedno moje „nie!” spod biurka wstrzymało dziadka, kiedy bzika czy franta zamierzał wygnać precz, „nie trzeba!” – krzyknąć tak, jak krzyczał wszystkim poprzednim wysłannikom szaleństwa. Jam to szaleństwo sprowokował, jam je wywołał z głębi duszy, z duszy dziadkowej, z duszy miasta. Moich żołnierzy ustawiałem pod biurkiem starca, co teraz przez dzień cały gawędził czule z wariatami, którzy się doń schodzili sznurem, jakby do króla czy patrona. Przed naszym domem tłum wystawał dziadów, dziwaków, wydrwigroszy, ciekawskich oraz policjantów tajnych i jawnych. A także dziennikarzy trocha.

Zasłony w oknach opuszczono jak w czasie wojny. Nikt z domowych nie opuszczał progów mieszkania. Służące tylko dla zakupów biegały chyłkiem, wczas o świcie. Nawet do stajen nie szedł dziadek, wiedząc, że całe gospodarstwo jest wciąż pod pilną obserwacją: w oknach i na balkonach, które na dziadka folwark widok miały, tłoczyły się ciekawe głowy i krzyki brzmiały „idzie! idzie!”, gdy się kto ruszył po obejściu. Cisza więc legła uroczysta nad naszym domem i podworcem, cisza dostojna, nawet święta, jeżeli mimo uszu puścić naszych furmanów śpiew chóralny: ci zaś z nudów pili jak nigdy.

Jam był radosny i spokojny. Dziecko wszak w lęku żyje, pośród urojeń, których nikt nie pojmie. Dziecko więc w samotności wzrasta, wśród natchnień nagłych, obaw, przeczuć. Dziecku źle, gdy świat w pokoju i w równowadze miarowo swoją drogą idzie. Dopiero kiedy go wytrąci z ładu wstrząs jakiś nagły, kiedy strach się szerzy, a koszmar kształt realny bierze, gdy ludzie panowanie tracą nad biegiem zdarzeń, gdy są jak dzieci nieświadomi, jak one błędni i bezsilni, jak one pogrążeni w dziwach imaginacji i gorączki, dziecko się cieszy – dziecko dumne, jakby nareszcie ludzkość cała uznała jego, dziecka, racje, jakby za jego poszła myślą, jakby się zdała w moc tyranii, jedynie słusznej, bo natchnionej.

Tak właśnie ja tryumfowałem, kiedy na głowie stanął świat w tej wojnie o mniemany cud.

Nikt w domu nie spał, a ja właśnie w zdrowy i krzepki sen wpadałem, gdym tylko do poduszki głowę przyłożył. Bez snów spałem, póki za ramię mnie nie targnął dziadek lub która z ciotek nie zawrzasła. Chęć do zabawek powróciła i radość życia dziecinnego, radość beztroska i niewinna. Inaczej nawet się bawiłem, nie tak morderczo i okrutnie jak przed laty. Żołnierzy moich porzuciłem, szable i bębny poszły w kąt. Ogródki z klocków budowałem, sadzałem lalki na krzesełkach (bliźniaczki, chcąc mnie odwieść kiedyś od moich zajęć nazbyt męskich, kupiły mi dziewczyńskie rzeczy, które z pogardą odtrąciłem – teraz nagle poczułem pociąg nadzwyczajny do sielskich, cichych wyobrażeń). W foremkach gotowałem lalkom zupy i kasze, po czym mówiłem czule do nich, to jest do lalek, ucząc je ładu i higieny. Mrok polubiłem, mrok wieczorny, który panował przez dzień cały od ciemnych rolet opuszczonych; a za oknami burza trwała: okrzyki, śpiewy, czasem gwizdy, odgłosy bójek, z rzadka strzały. Ja zaś nuciłem piosnkę lalkom o ojcu Wirgiliuszu, który miał dzieci sto czterdzieści dwoje, albo o babie, która miała koguta w worku w pierwszej zwrotce, indora w drugiej, a trzeciej już nie pamiętałem – a pytać dziadka trudno było, gdy mu groziła śmierć co chwila ze strony rozjuszonych tłumów. – Oszust! – wołano za oknami – interes chciał se zreperować kosztem Panienki Przenajświętszej! Teraz policja ludzi bije, gdy się gromadzą w miejscu cudu, a chłopów, co przyszli boso z dala, precz z miasta gonią… Dawać go tutaj, tego pana, co z nieba ma najświeższe wieści!

 

Kilka szyb z brzękiem poleciało, Dubiel deskami okna zabił, pachniało drzewem, chłodek miły wionął po plecach, dobrze było.

Niedługo zresztą… Ucichła burza, tak jak cichnie, kiedy ją niesie szybki wiatr. Lecz nie na długo, nie na długo, albowiem świat się zakołysał i stracił rozum; i niełatwo było mu wrócić do porządku.

—–

Ja może teraz wszystko plączę, boć to już dawno temu było. Gdybym kronikę pisał państwa, miasta lub gminy czy rodziny, podałbym daty i nazwiska, kolejność zdarzeń, a ich ważność ująłbym lepiej, w świetle dziejów, to znaczy skutków oraz przyczyn. Alem nie dorósł chyba jeszcze do takich kronik – jeszczem dziecko i tylko to mnie w świecie bawi, co spełnia moje sny samotne, i tylko to mi w pamięć wpada, co moich przeczuć echem dźwięczy.

—–

Dziadek po cudzie zbladł, pojaśniał i dziwnie, dziwnie wyszlachetniał; uciszył się i zobojętniał na wszystkie sprawy tego świata, bo w drugi, inny, niewidzialny wpatrzył się, wsłuchał, wmyślił cały. Majątek swój rozdawał teraz na wszystkie strony: dziadom dawał oraz ich posłom, co w ich imieniu datków proszą – charytatywnym instytucjom, żebraczym bractwom i zakonom. Fundował gwoździe do sztandarów – złote, na których imię jego ryto piękną kursywą; dla związków, kół, ochronek, szkółek, ogniw, schronisk, sportowych klubów i kościołów dawał na sprzęty, stroje, dachy – w żadnym „łańcuchu dobroczynnym” nie brakło jego szczodrych datków, a co „cegiełek” i „serduszek” kupił od domokrążnych dam, w ile skarbonek wrzucił grosz – nie zliczy nikt. A jemu mało, wciąż mało było wszystkich ofiar: karetką swoją zaprzężoną w białego konia ruszał w miasto każdego ranka na wędrówkę i całe dnie uparcie krążył, szukając ofiarności celów, sam w swym natręctwie dobroczynnym podobny właśnie do żebraka.

I w dewocję, do której z dawna skłonności miewał, jak do rumu, wpadł teraz całkiem, wpadł z kretesem. Dewocja – mówią podręczniki – to skrajność jest w dziedzinie, która sama przez siebie jest skrajnością. A miłość mam na myśli bożą, miłość do Ojca Ojców Ojca, który jest Matką równocześnie. W Jego Osobie rozwiązany jest dramat przyjścia i początku – dramat, co u kolebki życia legł, przez to, że aż dwojga trzeba ciał, duchów dwojga, dwóch żywotów, aby to moje Ja jedyne stało się sobą – więc jednością… Z dwóch światów jeden? Czas jedyny z dwóch czasów różnych? Z dwóch ksiąg – jedna księga, zamknięta, cała i osobna? Stworzony – jestem podzielony, przychodząc w dwoje strony idę, waham się żyjąc, powątpiewam w natury mojej identyczność, błąkam się – Jedni poszukując; Ojca i Matki połączonych – szukam; gniazda, w którym się skryli – jak dzieci nadzy i niewinni – szukam; Bliźniąt onych bez grzechu z przeczystej pustki wywołanych, Hermafrodyty świętej – szukam, co mnie zrodziła aktem woli, osobnej, władczej, niepodzielnej, zanim zawładnął światem diabeł – duch, który przeczy, który skłóca, demon totalnej dychotomii.

Ta miłość właśnie do jedności jest często źródłem szaleństw; dla niej poświęcić wszystko człowiek gotów, choć ona przecie zaprzeczona w samej naturze bytu, który z wielości źródła swoje bierze i ku jej pomnożeniu zmierza.

Tak dziadek szukał jedni z Bogiem. Świat stał się księgą dla staruszka, księgą tajemną pełną znaków, do których klucze skryto przed nim, aby go zgubić i obłąkać. Więc gniewał się i z tego gniewu miłość do Boga tak wytapiał, jak w hucie metal z rudy czarnej i starych żelastw – metal czysty… (to porównacie nazbyt znane z kazań, przemówień i złych wierszy, aby je kończyć było warto). Już nikt z rodziny nie miał teraz względów u niego – ja sam tylko pozostawałem w jego łaskach, bom jako dziecko szybko pojął, o czym to myśli sobie dziadek, gdy mu, jak dziecku, nie zostało nic prócz myślenia.

Inni za to mówili, że zwariował stary. Ciasno się stało wokół niego od różnych bytów idealnych, które na pomoc przyzwał: święci i aniołowie otoczyli chórem starca. Antoni z Padwy szukał pilnie gdzieś ci posianych okularów, pantofli, spinek; święta Zyta gromiła służbę rozpuszczoną jak bicz dziadowski, a Józef – Panny Oblubieniec, patron rodziny, wysłuchiwał na córki gniewnych dziadka skarg, Tadeuszowi Judzie potem, Jezusowemu kuzynowi, oddając sprawy beznadziejne – to znaczy zakład, konie, weksle.

—–

Czas nie był zwykłym dni szeregiem; potrójnym wątkiem biegły święta – potrójnie bowiem był święcony dzień każdy. Wpierw siedmiodniowy rytm tygodnia, co liczbą siedem stworzenia świata cykl wspominał, bo sześć kosmicznych dni pracował Ojciec – w siódmym spoczął. Od poniedziałków opatrzności, przez wtorki, które miłosierdziu oddane były i aniołom – maleńkich dzieci opiekunom – przez środy, którym święty Józef – Panny mąż czysty patronował, przez czwartki, co pamiątką były pokarmów ziemskich przemienienia w ciało i krew Boga-Syna; On w piątek umarł, by zmartwychwstać w niedzielę rano – w piątek więc żałość, a w sobotę oczekiwanie na wesele, oczekiwanie ciche, tkliwe, wspomnieniu Matki poświęcone. Taki był tydzień, czas domowy, mikro-cykl, który wywoływał z pradziejów świata cykl najpierwszy.

A nad nim rytm na co dzień cichy, niedosłyszalny dla laika sakralny rytm bożego roku, w którym zawarta tajemnica Pierwszego Przyjścia i Zbawienia. Początek jego był u styku jesieni z zimą, gdy listopad ostatnie liście strącał z drzew, a grudzień pierwszym mrozem ścinał ziemię i wodę, powlekał trawę białym szronem, a mgłę przemieniał w srebrny pył. – Spuśćcie – śpiewano po kościołach – rosę, obłoki, rosę łaski, rosę zbawienia… Świat – śpiewano – od wieków nieszczęśliwy zamarł w głębokiej nocy i żałobie – a to znaczyło, że przez cztery niedziele grudnia ludzkość cała, w kościele rzymskim zgromadzona, raz jeszcze przeżyć ma samotność z czasów, gdy w grzechu i rozpaczy czekała na Mesjasza przyjście. Czart nam panował, śmierć i trwoga – i fioletowe szaty wdziewał kapłan na znak, że w smutku wielkim sprawia ofiarę Adwentową.

Ale nadzieja w noc najgłębszą światła zapala ponad miastem; rankiem, gdy jeszcze ciemność trwała najbledszym blaskiem niezmącona dnia pobliskiego, kłapie siwek po bruku mokrym, brodząc w zielonej strudze światła, i poskrzypuje resorami czarna trumienka z latarniami, w której dziadek z wnuczkiem ziewają, do kościoła spiesząc. Za cóż tak rano, kiedy właśnie najdłuższa teraz noc na ziemi do snów zachęca – zwłaszcza dzieci i starców życiem wyczerpanych? A tu staruszki zewsząd biegną w stronę kościołów oświetlonych i dzieci wloką rozespane ku wrotom, w których dziady mruczą swoje modlitwy nieskończone.

Świeco jasna! (o świecy mówię, która nad innych świec szeregiem płonie w poranki adwentowe podczas mszy świętej odprawianej ku Panny czci, co Dziecka czeka) – ludzkość czeka na przyjście zbawcy, który jej winy zmaże wszystkie, biorąc na siebie brud i ciężar całej historii; ludzkość w czasie jak w labiryncie pobłąkana, zróżnicowana nieskończenie wedle pokoleń, wedle kultur, skłócona, wzajem sobie obca, niewinna, póki nieświadoma winy – w postaci Boga-Syna znajduje jedność – jedność w grzechu. – Zgrzeszyłam – mówi wobec Krzyża – jestem zatem. Przez tę Osobę obarczoną winą ludzkości, ona, skłócona ludzkość sama, Osobą winną, więc moralną, odpowiedzialną, więc świadomą, staje się. O świeco jasna, mrok grudniowy rozjaśniająca… Zaspane dzieci przez staruszków pognane w zimną, mglistą noc, „spuśćcie nam rosę” – cienko nucą; „rorate coeli56” szepce ksiądz… Świeco roratnia – tobie nuci uśpiona ludzkość, w starcach i dzieciach tu obecna, tobie kolumno smukła z wosku, zwieńczona długą blasku kroplą, strzało z płonącym grotem w niebo wymierzona, wieżyczko biała uniesiona ponad uśpione miasto w mgłach, maszcie, w żagle białe, w żagle błękitne przyodziany, chwytaj pańskiego gniewu wichry i w łaskę przemień – prowadź nawę miasta i świata ku zbawienia portom bezpiecznym – Panno Dziwna…

A po Adwencie – Narodzenie, różne radości i zabawy… aż do początków marca, kiedy przychodził Post. Wtedy odżywam: popiołem sypię głowy grzeszne, i humiliate – śpiewam ostro – capita vestra57, ludzie nieznośne, nieposłuszne…

Wędrując tak przez dzieje świata, wciąż go stwarzając, odkupując od nowa – razem z Trójcą Świętą – nie sami szliśmy z dziadkiem moim przez obszar roku i tygodni: z nami szli święci, z których każdy miał dzień osobny w kalendarzu. W orszaku szliśmy Apostołów, Ojców Kościoła, Męczenników, Biskupów, Królów, i Biedaków, którzy rzucili dobra ziemskie, aby za życia zakosztować rozkoszy obcowania z Bogiem; i Panny szły, co Oblubieńca jednego miały na niebiosach, i Wdowy, które, rzekłbym, wtórne dziewictwo uzyskały wtedy, gdy ziemskie związki Bóg rozerwał wyrokiem śmierci na małżonków. Szli wszyscy święci, niosąc z sobą rzeczowe znaki swej świętości: infuły, pastorały, palmy, lilie i księgi, i korony, narzędzia męczeństw, jak to: piły i miecze, koła tortur, pale, na które byli wbici, bicze, i rózgi, które ich chłostały – płomienie nawet, co spaliły ich ciała wyschłe, nieśli w dłoniach. Zwierzęta szły za nimi, które jadły ich ku uciesze tłumów: lwy i tygrysy, hieny, sępy… I nieśli także to, co dali za wiarę świętą: ten niósł głowę jak czapkę w ręce, ów zaś skórę, którą zeń zdarto, miał przez ramię jak płaszcz jedwabny przerzuconą. Wśród tych Młodzianków, Ogrodników, Antonich, Janów, i Grzegorzów, jak pośród druhów bliskich żyłem, albowiem obcy byli światu, jak ja od świata nic nie chcieli, jak ja tworzyli inny, czysty. Ja byłem świętym – i – na drogę świętości wiodłem dziadka, czyli w skrajność go wiodłem, która sama skrajnością jest, i konsekwencją wyprowadzoną ze zwątpienia w doczesną przyszłość. – Mój dziaduniu – mówiłem – pieszcząc starowinę – rozdałeś biednym chlebków mnóstwo, odzieży, grosza… A gdzie reszta? W banku masz jeszcze sporo złota, papierów pełno wartościowych w szufladach leży twego biurka, a hipoteki, place, grunta, a konie, uprząż, meble, srebro… A co talerzy… Daj to wszystko potrzebującym, bo inaczej…

Tu milkłem. Ale dziadek wiedział, co kryje w sobie ta pogróżka.

—–

Wszak spisek trwał na wolność dziadka; ciotki, wujowie wyglądali tylko okazji, aby orzec niepoczytalność, zatem niezdolność do rządzenia; do tego trzeba było świadków, więc przekupili służbę całą – i pokojówki, i furmanów – tylko nam nocny stróż pozostał wierny: Dubiel, pijak i łgarz – od niego znałem poczynania mych krewnych spiskiem połączonych.

49bliskoś podszedł (daw.) – konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: blisko podszedłeś. [przypis edytorski]
50tej gorącości (daw.) – dziś popr. forma r.m.: tego gorąca. [przypis edytorski]
51przez niedziel sześć – przez sześć tygodni. [przypis edytorski]
52ausgerechnet (niem.) – akurat, właśnie, dokładnie. [przypis edytorski]
53jeśli (…) się (…) objawi gość niebieski, jak tej dzieweczce w Pirenejach – chodzi o cudowne objawienie Matki Boskiej, jakiego dostąpić miała w 1858 czternastoletnia Bernadeta Soubirous (właśc. Maria Bernada, 1844–1879), w grocie Massabielle w Lourdes, u podnóża Pirenejów. [przypis edytorski]
54wrzasły (gw.) – dziś popr.: wrzasnęły. [przypis edytorski]
55cui prodest (łac.) – czyja korzyść; część sentencji łac. „is fecit, cui prodest”: ten uczynił, czyja korzyść. [przypis edytorski]
56rorate coeli, właśc. rorate cæli desuper (łac.) – spuście rosę niebiosa (fragm. Księgi Izajasza 45:8). [przypis edytorski]
57humiliate (…) capita vestra [deo] (łac.) – pochylcie głowy (przed bogiem); liturgiczne wezwanie do ukorzenia się, aktu pokory. [przypis edytorski]