Za darmo

Dziecko przez ptaka przyniesione

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Gdy umrę – dziadek głos podniósł i jak bicz nad głowami nam go zwiesił – zakład weźmie ten, kto zachowa wszystko tak, jak było. Gdyby co zmienił, prawo straci.

– Ojciec bredzi! Takiej formuły prawnej nie ma.

– Nie ma formuły? A to będzie! A jeśli nie…

– To co?

Dziadek zarzęził coś chrapliwie, lagę podniósł i jakby z flinty do mnie zmierzył jej końcem gumą osłonionym.

– To on dziedzicem będzie – wnuk!

Cisza zapadła, jakby wszystkim płachtę kto z góry zrzucił na łby. Skromną zrobiłem minę i pomyślałem:

„Ja wam dam”.

A wtedy ciotka – nie wiem która – wydała okrzyk przeraźliwy zemsty, szaleństwa i rozpaczy – jakby kapłanka bóstwa zelżonego – zasłony losu zdarła nagle i uderzyła w dzwon tragedii:

– Wnuk! – Co dziadka swego ma za ojca!

Gacki nad nami skrzyżowały swe szybkie loty, jak myśli czarne, niespokojne; za murem trębacz niewidzialny zagrał fanfarę. Rodzina grzebała się niemrawo, jak ryby w sieci. Pierwsze zerwały się bliźniaczki i do domu pomknęły, łkając w chustki. Za nimi reszta: ciotki z pięter, kuzynki – milczkiem bez chichotów, i wujowie odwrót zamknęli, wlokąc za sobą smugę dymu. My dwaj siedzieli nieruchomi jak dwaj widzowie, co zostali w teatrze po skończeniu sztuki – czekają na następny akt, gdy już pokrowcami służba osłania krzesła. A wtedy w furtce Dubiel stanął:

– Dziesiąta, panie. Psy spuszczał będę, do domu trzeba panom wracać.

I odparł dziadek:

– Ano trza, Dubielu. Chodź, moje dziecko.

—–

Bliźniaczki krzykiem i groźbą do snu chłopca gnały, jak owcę do zagrody; naraz dziadek zjawił się w dziecinnym pokoju i cicho, jak na niego, rzekł:

– Zostawcie… ja go uśpię.

Opuścił siatkę i na brzegu łóżka usiadł w burym szlafroku, z kołnierzem w górę postawionym, jak szyldwach, co obozu strzeże w wietrzną noc. Przez chwilę milczał, potem dłonią policzków moich szukał i jej grzbiet chłodnawy przytknął do skóry rozpalonej.

– Dobrze tak? – spytał.

– Dobrze, dziadku.

Nie pytał o nic; ani o to, com w dzień robił, czegom się uczył, jak się bawił, czy się cieszyłem czymś ostatnio, czy też do smutku mam powody; nie pytał o to, czym jest zdrowy, czy wszystko mam, czego do szczęścia mi potrzeba. Nie pytał o nic, nigdy, i teraz pytań nie zadawał, ale czekał – czekał chyba, aż ja pytanie mu postawię. Tak pomyślałem, więc spytałem:

– Dziadku… to prawda?

– Słucham, dziecko.

– Prawda, że do sierot pójdę, jeśli nie zasnę?

Naprzeciw naszych okien był dom zwany schroniskiem – piętro miał jedno, wejście z boku jak do klasztoru, z ręcznym dzwonkiem. Nad wejściem, w niszy półokrągłej, stał Józef – święty mąż Panny, z Dzieckiem w ręku i kamienną lilią jak szablą u ramienia. Mąż w sukni długiej, z brodą, kędzierzawy, w okna naszego domu patrzał, nieco w górę, ku niszy, w której Panna stała, węża depcząca. Uśmiechy skryte skrzyżowali nad siecią tramwajowych drutów – uśmiechy tak podobne, jakby bratem byli i siostrą; tę samą rękę każdy pozna w rysunku figur – i w fasadzie domku styl podobny. (Podobieństwa te łatwo wytłumaczyć tym, że zakład równocześnie powstał wraz z domem pod Panną: z tej samej pracowni pochodził projekt i z kasy tej samej fundusz oddany księżom na sieroty – z dziadkowej kasy dobroczynnej – gdy wotum na intencję syna ślubował Pannie i Mężowi.)

Przy schronisku były ogrody. Z naszych okien, choć parterowe, widać było grządki i szklarnie, i bladych chłopców w szarych kitlach, co doglądali kwiatów, warzyw, dźwigali kosze, wodę lali z olbrzymich konwi i kompost rozrzucali z ręcznych wózków, które ciągnęli sami, jak koniki. – Zamykać okna – kompost wożą – krzyczano u nas, kiedy mdłym zapachem powiał z przeciwka wiatr zachodni. – Jeżeli będziesz nieposłuszny, nie zechcesz jeść, pacierza jak trzeba nie odmówisz albo nie zaśniesz przed Dubiela gwizdkiem, pójdziesz do sierot (do sierót – wymawiały ciotki) – do józefitów oddamy ciebie, gdzie w pocie czoła kompost wozić będziesz. – Jedzenie odtąd w gardle mi stawało, jakiś smak wstrętny czułem w mleku, w kaszy, w szpinaku i w marchewce – gorycz jakąś i lepkość – przedsmak kary. Pacierzem uroczyście klepał44 głośno i długo, zwłaszcza ostatnie Zdrowaś Maryja, które kazano mówić za sieroty. Gwizdków Dubiela słuchałem jak wyroku. Gdy dziesiąta biła, już sierocej doli w twarz spoglądałem jakby katu. Sieroctwo bowiem, zgodnie z groźbą bliźniaczych pedagogów, za karę uważałem, grzech – kto wie czy nie pierworodny właśnie. I poty biły na mnie ciepłe, kiedym słyszał za drzwiami lekkie kroki sędziów w szlafrokach jednakowych, w kwiaty i ptaki haftowanych na czarnym tle. Zaraz znad siatki wyjrzą dwie głowy w koronach z żelaznych rurek, w których panny składały loki, i głosy cienkie krzykną razem:

– Do sierót pójdziesz, a tam spać nauczą ciebie jak należy!

– Nieprawda – dziadek rzekł, policzki moje lekko gładząc – nie pójdziesz nigdzie. Głupie baby.

– A prawda, że mnie stamtąd wzięto, że mamy nie mam, a tyś sam jest moim ojcem przy… jak?

– Sposobionym – dokończył dziadek i dodał zaraz: – Też nieprawda. Kto ci mówił?

– Dubiel, dziadku.

– Dubiel pijak jest i łgarz. Co ci powiedział?

– Żem sierotą przygarniętym przez litość czy z wielkiego żalu po stracie prawdziwego syna, gdy dziadek z bólu rozum stracił. A mówił także innym razem, że mama wcale nie umarła, ale w zamknięciu jakimś żyje za karę, chora czy ze wstydu. A prawda to, że Bolko, wuj, nie zginął wcale, ale w niewolę wzięty błądzi po świecie – zbuntował się czy rozum stracił – i stąd ta złość, z jaką dziadek pamiątki po nim spalić kazał i syna przybrał w jego miejsce, tamtemu na złość i rodzinie? A prawda jeszcze to, żem ja, syn przybrany, z pozoru tylko jest sierotą od józefitów z naprzeciwka do domu dziadkowego wziętą, a naprawdę jestem synem dziadka z innej babki – lewej, mówią, i że babkę prawą, na wieść o tym przez sieroty mściwe doniesioną, szlag z gniewu trafił, czy też, jak kiedy indziej mówił ten stary łgarz, zażyła coś i tak ze świata cicho zeszła? A jeśli wszystko to nieprawda, to kto jest ojcem, a kto mamą, bo inaczej na świat nikt nie przyjdzie, jak tylko z woli dwojga osób przeciwnej płci? Czy to prawda?

– Co?

– Że ludzie tak się rodzą prawie jak koty, konie i króliki – z takich rzeczy, z których w głos śmieją się furmani? A mnie mówili kiedyś przecie, że mnie ptak przyniósł – sęp czy orzeł – we śnie, mówili, i w modlitwie. I ja bym, proszę dziadka, wolał, bo to prostsze, niż dwie osoby z tłumu dobrać, na które mógłbym palcem wskazać i bez obawy krzyknąć: mamo, tato. Dlaczego tyle tajemnicy, dlaczego ciemno tak nad dzieckiem? Co będzie potem, jeśli od początku świat tak zawile się tłumaczy? Niech mi dziadek powie, niech głowę rozpaloną studzi, tak jak dłonią z policzków zbiera żar. Niech mnie światłem uśpi, bo z tej ciemności nie sen przychodzi, lecz upiory.

– Moje dziecko – odrzekł dziadek – wszystko kłamstwo.

– Kto nakłamał?

– Wszyscy.

– Po co?

– Człowiek ciągle kłamie.

– Dlaczego?

– Bo prawdy nie zna i znać nie chce.

– Ja bym chciał wiedzieć.

– Tak się zdaje.

– Ja nie kłamię.

– He, he – bez przerwy! Powtarzasz przecie cudze kłamstwa.

– Dla mnie to prawda.

– Dla każdego prawdą jest to, co mówi właśnie.

– Więc i ty kłamiesz.

– Ja mówię mało, swoje wiem i na tym koniec. Prawda, myślę, wychodzi sama i po tym tylko ją rozpoznasz, że jest inna, niżbyś chciał, jeszcze dziwniejsza albo prostsza.

– Więc mam czekać?

– Spać, może ci się wyśni.

– Śmiejesz się ze mnie?

– Mnie tam nie do śmiechu.

– A ty w nocy śpisz?

– Jak suseł.

– Przyśniło ci się kiedy to, coś chciał wiedzieć?

– Ja twardo śpię – rzekł z uśmiechem siatkę na łóżko zaciągając. I odszedł, rozmowy nie skończywszy. Jak wszyscy, jak cały ten kłamliwy świat.

—–

– Śpię. – W tym kłamstwie moja radość, moja noc długa, na którą nie ma przyzwolenia, więc wolna.

Gwizdek Dubiela ją zaczynał i psów szczekanie. Sam zostawałem i myślałem, jakbym urządził świat, gdybym go stworzył – siebie, dziadka, Polskę i zakład wynajmu. Bogiem byłem trzeźwym i o dochody swoje dbałem. Świat był biedny, nie miał koni, aut, kolei ani wojska, ani praw. Kto chciał jeździć, wojny robić, orać, żenić się lub zmarłych grzebać, do mojej musiał przyjść kancelarii, z której rządziłem armią dorożkarską w baty zbrojną i przebraną w cylindry, czaka i liberie. Na cały świat stangretów słałem, rządców oraz stróżów nocnych z psami. Byłem Bogiem – przedsiębiorcą. Nie groziło mi bankructwo ani kryzys, ani narzekanie bab, bo ich nie było w moim świecie – synów samych znosiły mi ptaki białe – orły czy sępy. Chowano ich potem w domach sierot, pod okiem księży. Jam ich odwiedzał, a gdy mi który w oko wpadł, mierzyłem w niego końcem laski, mówiąc:

– Pójdź, synu, na służbę do mnie.

Sieroctwo było grzechem – odmienną płcią – niewolą, z której zbawia ojciec-wódz, i z sieroty-baby czyni chłopca, mężczyznę i żołnierza. Tak świat widziałem i historię. Sierotą byłem ja – i Polska. Tę ostatnią zbawił Marszałek. Kto mnie zbawił, czy dopiero zbawi? Kim jestem? Już chłopcem czy sierotą jeszcze? Gdzie mój zbawca, co mi udzieli siły, męstwa i wiedzy? Dziadek? Ten, w niewoli bab? Nieznany ojciec? Doktór Kraft? Czy Bolko, wuj bez głowy, którego zeszyt w szafie zegara kryję jak księgę zaklęć, klucz magiczny?

W obrazkach, mapkach i symbolach dzieje początku opowiadał, upadku, końca, i formuły szukał zbawienia, czyli powtórnego życia. I zginął, umarł… Został sam – gdzieś pod lasem, w zbiorowym grobie, opuszczony. Śmierć go wtrąciła w stan sieroctwa, w niewolę – grzech; śmierć, którą za kobietę miałem, wiedźmę-babę, co skrzeczy ciotek płaskim głosem. Więc zeszyt jego jest pułapką? Kto go tam schował? Kto go podrzucił do pokoju, kto chciał, aby w moje ręce wpadł? Czy to nie podstęp i trucizna, która mnie wtrąci w bab niewolę, w sieroctwo wieczne, w śmierć – jak Bolka?

 

Wstawałem, bosy, na posadzki taflę skakałem cicho jakby w wodę; od okna płynął blask latarni; tą ścieżką światła szedłem chwiejnie ku milczącemu zegarowi. Stawiałem krzesło bezszelestnie, by mi za stopień posłużyło, i otwierałem szafkę, w której wagi złote lśniły i wahadeł tarcze, jak dwa księżyce. Zeszyt brałem i latarkę, którą przy nim kryłem. Z zimna drżąc kryłem się w pościel rozpaloną – z kołdry tworzyłem grotę – białe fałdy w świetle latarki były lodem i śniegiem, lampka ogniem – przy ogniu zeszyt otwierałem – mag i pustelnik, i wygnaniec. Niecierpliwie mijałem znane obrazy z wczesnych dziejów: chrzest Polski, Mieszko i Dubrawa, Leszek w Gąsawie (biały, nagi, z konia upada pod ciosami), zjazd w Łęczycy – wszystko to ciemne, nieporządne, w skali powiatu. Potem lepiej: Grunwaldy, Chocimie i Kirchholmy – gromady koni, hełmów, skrzydeł. I znowu chaos: jakieś sejmy zerwane, rokosze, konfederacje, elekcje, pakty, awantury. Z niechęcią patrzę w nowych królów golone twarze, długie włosy, kryzy z koronek przy podbródkach, pończochy białe ze sprzączkami, bufiaste spodnie w paski, jakich sam nie chciałem nosić, gdy podobne kupiono dla mnie w firmie Bébé; wreszcie warkocze z kokardami… Ze wstydem przerzucałem karty haniebne, zniewieściałe, i jak ten kaznodzieja blady, z rozwianym włosem, wołałem: „Zginiecie, biada, w takim stroju…”. Aż przyszła chwila: żołnierze obcej armii stają w drzwiach. Chłopy zdrowe, wielkie, z wąsami; czapy na łbach jak infuły, u ramion sterczą długie sztyki – a kupa ich, i ślepia trzeszczą, gotowi kogo trzeba brać: króla w peruce i pończochach, biskupów w lokach i koronkach, białe damy, co w lożach jak w teatrze siedzą z chusteczkami, jak ciotki moje, przy spłakanych oczach. Czy wariata tego, co do stóp króla padł z piersią nagą, na której rany i szkaplerze za jego sprawą tylko świadczą przeciw sołdatom, którzy dzwonią podkutym butem na dziedzińcu… Szyby drżą i mdleją damy, kiedy ich męski słychać krok.

Latarkę gaszę, zeszyt kryję. Stopami ruszam, patrząc w ciemność światłem z ulicy rozproszoną – od okiennej ramy na ścianie krzyż – szczekają Dubielowe psy i nocny tramwaj rzuca w szyby błękitne ognie jak pioruny.

W blasku sinym ruszam w drogę – do marsza moje stopy skaczą – rosną na wymiar butów ciężkich; u ramion sztyk jak skrzydło strzela, pod nosem wąs, i groźne oko ciemność tnie. W ulicy uśpionego miasta dudni najeźdźcy krok – mój krok okrutny.

Bywało, żem do rana nie spał – do świtu, który pierwszy witał dźwięcznym brzękaniem dzwonek sierot, a po nim trąbka policyjna głosiła zakończenie nocy. Wtedy spałem.

—–

W państwie, jak i w domu naszym, spór toczył się o konie, i o te – jak dziadek mój powiadał – śmierdziele, czyli samochody, tanki, pancerne wozy motorowe, aeroplany, zeppeliny, gazy, balony i co tam jeszcze wymyślono, aby skuteczniej wroga tłuc, gdy będzie trzeba. Stary wódz, dziadek, upierał się przy koniach pono, mówiąc, że tańsze są i nie zawiodą w pogodę żadną ani w złej drodze. Sam swoje wojny wygrał konno i nawet nie chciał cierpieć myśli, by inną wojnę mógł dopuścić Bóg. Inną przegramy – myślał pewnie – przegrać musimy, bośmy biedni. Wiedział, bo mądry był jak wszyscy starcy, że czasu i pieniędzy mało, aby w ojczyźnie wszystko zmienić: środki i ducha, rodzaje broni, wzory męstwa, które od wieków ustalono. Wiedział to zbyt dobrze, by chciał zrozumieć; więc trwał w uporze, gdyż nic innego nie zostało: siebie i nas przed strachem bronił, mrucząc uparcie i gniewliwie, że co koń, to koń. Kiedy poczuł się stary, chory, i kiedy pojął, że dni już przed nim policzone, kiedy strach o przyszłość kraju i własną dobrą sławę dłoń mu położył na ramieniu i na ucho szepnął, że czas się zbliża porachunków, bo już wygasa zawarty z życiem pakt przymierza; kiedy lekarze domowi przestali przed nim kryć choroby utajony bieg, a równowaga władzy, której on był miarą, chwiać się poczęła, bo niepokój stronnictwa ogarnął, izby obie, sztaby oraz gabinety; kiedy dyskretne informacje przeciekły do ościennych państw, a w kancelariach rozważano wariant, co byłoby, gdyby on… Kiedy tak jego los osobisty i kraju los zrównały krok, spiesząc ku nagłym rozstrzygnięciom, on – sam, czy za radą czyjąś – dał rozkaz konnej defilady, jakiej wieki całe nie widział zubożały kraj. Rocznicę odszukano starą zwycięstwa nad mocarstwem, które od dawna nie istniało, by nie urazić istniejących; wspomniano króla i konnicę – dowodził król, a walczył koń, królowi cześć i koniom cześć, wodzowi i ułanom jego oraz praojcom wszystkim chwała, braciom pokrzepienie serc, przeciw technice demonstracja, psychologiczny manewr śmiały, spektakl potężny dla publiki i wodza występ pożegnalny.

Dla firmy pełne chwały dni: w sztabach parady wymyślono, że ładniej będzie, w dobrym stylu, gdy przed frontem konnych wojsk, konnym zaprzęgiem wódz przejedzie.

Pamiętam dzień, kiedy do kancelarii dziadka przyszła delegacja komitetu, który miał ustalić szczegóły święta. Przyszedł cywil, policjant jeden i wojskowy. Pod biurkiem dziadka, u nóg jego obutych w filcowe, grube kapcie, jak trusia tego dnia siedziałem z gromadką moich najwierniejszych wojsk. Słyszałem wszystko i widziałem tuż przed nosem tupiący wściekle dziadka kapeć. Mówiono zaś mniej więcej tak:

– Zgotuj pan, panie Teofilu, najlepszy powóz, jaki masz, i konie najpiękniejsze daj – koniecznie białe – cztery. Stangretów przebierz tak, jak tylko pan potrafisz.

– Pan artysta jesteś od tych spraw.

– I obywatel.

– Dom pański to prawdziwa Polska.

– Sławę pan zyskasz.

– I zarobisz.

– Na nogi stanie pański zakład, choć czasy ciężkie.

Milczał dziadek. Kapeć podniósł się i opadł, kurz wzniecając.

– Wódz – podjęto – Wódz Naczelny, będzie pańskim pasażerem. Rząd zapłaci za usługę, a pan weźmiesz udział w przedstawieniu, które cały kraj podziwiać będzie.

– Co tam kraj – świat zdębieje. W gazetach pańskie konie będą. I w historycznych podręcznikach.

– Nie wolno nam wyjawić znaczenia, jakie ta defilada ma dla polityki.

– I dla strategii – wojskowy pewnie słowo wtrącił, bo ostrogi przy tym brzękły cicho.

– Sąsiedzką zrobisz nam przysługę – rzekł trzeci pan, policjant chyba, skoro wspomniał o sąsiedztwie. I ciszej dodał: – Łatwiej nam będzie czuwać z bliska nad bezpieczeństwem przygotowań. Pan mnie rozumiesz?

– A więc!

Podniósł się kapeć przed moim nosem.

– E, panowie…

– Więc jak: zgoda?

– Chyba, myślę…

– Co tu myśleć?

– Myślę, że nie.

Cisza zapadła, chwilkę trwała. Kapeć wciąż tupał.

– Jak to? – zdumiony głos zaszemrał.

– No nie, mówię!

– Odmawiasz pan rządowi, wojsku, szefowi państwa i policji? Dlaczego?

– A bo nie chcę.

– Można nie chcieć, wiesz pan czego? Baby, kiedy człowiek stary.

– Dziecko słucha.

– Jakie dziecko?

– Wnuczek? Brawo. Spytamy wnuczka, czyby nie chciał, by Marszałek konikami jego… Pójdź tu, dziecko…

Powstać chciałem, lecz dziadek nogą mnie przytrzymał.

– Dziecka nie trzeba mieszać w to-to. Ja wiem dobrze, co mi trza robić. Nie, i basta! Siwki dwa mam tylko, a lando stare, odrapane, liberie w dziurach.

– Nowe pan kupisz, rząd zapłaci.

– Ja w te rachunki już nie wierzę. Rząd mi dość winien.

– Co panu winien?

– Na wojnę wzięli setkę koni, powozów tyle, że mógłbym niejednego, panie, marszałka wozić. Rząd mi ludzi zabrał i wytracił gdzieś na frontach.

– Co pan pleciesz? Polski nie było jeszcze wtedy.

– Mnie to nie obchodzi. Rząd to jest rząd. Tutaj w szufladzie kwity trzymam na wszystko, co mi wojsko wzięło.

– Cesarskie wojsko, austriackie. Myśmy są teraz wolne państwo.

– Co miałem – zdławionym głosem rzekł właściciel – oddałem Polsce. Swoje rachunki mam z Marszałkiem.

– Ćśś, nie mów pan nic, panie Teofilu, nam słuchać nawet takich rzeczy nie wolno.

– Rachunki, mówisz pan? Kto ich nie ma!

Ściszyli głosy, zapachniał tytoniowy dym:

– Despota…

– Brutal…

– Prawa depcze.

– Rozpędza sejm.

– Czystki w wojsku.

– W policji ciemne elementy.

– Samorząd miast to czysty śmiech.

– Pochlebców zgrają otoczony.

– Siebie tylko słucha.

– Ludzi lży.

– Zasługi ma, lecz…

– Lecz kto ich nie ma?

Podniesiono głosy:

– Trzyma nas w rękach.

– Kto jak nie on?

– Co po nim będzie?

– Trza mu pomóc.

– Chce defilady, niech ją ma.

– Dla miasta dobrze.

– I dla kraju.

– I pan skorzystasz.

– Pomóż nam, panie Teofilu. Pójdziemy panu też na rękę, gdy będzie trzeba zezwolenia na pogrzybek jaki…

– Pogrzybek – ha, ha!

– Dobre, co?

A dziadek.

– Nie.

Zamilkli. Potem chłodno:

– Otwartej chcesz pan opozycji? To inna rzecz. Nas w to nie mieszaj. Pomówić szczerze nikt nie broni, każdy powiedział to, co myśli, lecz pańskie „nie” jest natury innej niż nasze drobne zastrzeżenia. Zostań się z Bogiem. Są jeszcze inne firmy w mieście.

– A nie ma – zaśmiał się dziadek tryumfalnie – chyba że taksówką pojedzie wódz albo specjalnym autem firmy PARADIS lub CONCORDIA. Ha, ha!

– Niewczesne żarty – rzekł serdecznie głos należący do policji. – Nie chciałbym o nich pamiętać, gdy z tego domu wyjdę. Odmowy pańskiej też pamiętał nie będę, ani w jej racje nie chcę wchodzić.

Wstali z szurganiem nóg i brzękiem ostróg. Wtedy „stójcie!” – krzyknąłem i wyskoczyłem spod nóg dziadka jak pies, którego zbudził ruch, więc do nogawek skacze z kłami, by ugryźć albo pożartować.

– A ty co? – zakrzyknął dziadek.

Rzekłem:

– Uczyniłeś mnie, dziadku, dziedzicem firmy na wypadek śmierci twojej – nie malowanym będę właścicielem, to musisz wiedzieć: plany mam ogromne, które w czyn wprowadzę, gdy tylko przyjdzie moja chwila. Dziś tylko niemym jestem świadkiem twoich poczynań – tu ukryty (jamę pod biurkiem ukazałem) towarzyszę myślom i decyzjom twoim, ucząc się władać i posiadać od ciebie oraz przeciw tobie, jak każdy dziedzic i następca, który swych poprzedników depcze, zniesławia lub wielbi w tak przewrotny sposób, by korzyść własną odnieść i siebie wzmocnić kosztem trupa. Uczę się zatem… Do rady jeszcze nie dorosłem, dziecinny rozum w mojej główce, która, choć nienormalnie duża, za ciasna wciąż, by wszystko pojąć, co trzeba, aby życiu sprostać. Do zabaw jeszcze rozum skory, bom dziecko. Lecz w dziecku jest coś, dziadku drogi, co od rozumu potężniejsze, co człek powoli z wiekiem traci, jeśli z dzieciństwem rozbrat bierze i zrywa związki z życiem, zawarte wtedy, gdy patrzał na nie z wysokości waszych, dorośli, stóp i kolan. Ja, dziecko, głosem życia jestem, jam samo życie, jak ono prosty i dziki jak ono. Jeszcze umiem ulegać chęciom, nic mnie nie wstrzymuje i nic nie tłumaczy. Ja cię pouczę, co czynić należy, kiedy miłość twoja ojcowska do chłopca, który z domu odszedł za wodzem, twe zakazy depcząc, i głowę stracił w grzęzawiskach, kiedy miłość, mówię, siła mi nieznana, bo życiu przeciwna, twoich decyzji bierze stery. Nic o miłości jeszcze nie wiem, więc radzić mogę, byś ją deptał. Ty chcesz, dziaduniu, wodza wozić z zamku na Błonia, ty chcesz, by twoje konie w gazetach były i aby zakład twój się wsławił udziałem w święcie kawalerii – chcesz tego, bo w tobie jak w człowieku każdym dziecko wciąż żyje chciwe i ciekawe, dziecko zazdrosne i nieposkromione. Podpiszesz weksle, pożyczysz pieniędzy, nowe konie zakupisz, uszyjesz liberie, odmalujesz powozy, kopyta do glancu każesz wyczyścić i gdy przyjdzie dzień święta, sam konie odstawisz na zamek dla wodza i w pas się pokłonisz, i do końca życia będziesz potem się chwalił państwowym zaszczytem. Tak ja bym postąpił, gdyby mnie pytano. Zrób to samo, gdyż dziecko cię prosi, dziecko twoje, wnuczek, dziecko w tobie wciąż żywe, które miłość twoja gnębi i twój żal zagłusza. A ta miłość, to cierpienie, ach – nie powiem, bo nie umiem, bom za mały na te sprawy, myślę tylko – wybacz dziecku – że ona jest wasza śmierć i słabość, to przez nią upadacie, to przez nią giną wasze plany, wojska, państwa, firmy – wszystkie wasze przedsięwzięcia giną w takich grzęzawiskach, jak ten Bolko, wuj bez głowy… Dajcie władzę dzieciom, mnie ją dajcie, albo bądźcie sami jako ja – prości, chciwi i okrutni.

Czytelniku, sam dobrze rozumiesz, żem tych słów nie powiedział. Ani słowa nie rzekłem, tylko w płacz uderzyłem i dziecinnym bełkotem załatwiłem sprawę:

 

– Ja chce marsałka! Ja chce na defilade – i tak dalej. Lecz nie to jest ważne, co się wtedy stało, jak się stało, co się było rzekło, wrzasnęło lub co się myślało. Zdarzenia są to cienie znaczeń, a znaczenie mojego płaczu i bełkotu takie było, jak mowa, którą przytoczyłem.

Dziadek uległ dziecinie i przyjął zlecenie.

—–

Dziadek weksle podpisał; zadłużył parcele, które miał za miastem. Cztery siwki kupił od księcia R. z Balic i uprząż paradną; liberie szyć kazał dla wszystkich stangretów: białe, granatowe i czarne, bo – powiadał – rano będzie parada, a wieczorem raut jaki, bal albo opera. Kiedy arcyksiążę do miasta przyjechał (przed wojną to było), trzy rodzaje liberii były w ruchu – trza gotowym być na wszystko, gdy zakład ma służyć dla państwowej gali. Bicze kupił nowe, jak łuki wygięte, modne – mówił – w Wiedniu. I z Wiednia je sprowadził specjalnym kurierem. Wszystkie powozy i karety kazał odnowić. Po podworcu biegał i lagą wygrażał, śpiewał i przeklinał pociągając rum z butelki, której główka złota z kieszeni palta wyglądała jak rękojeść szpady. Ja za dziadkiem krok w krok, w husarskiej zbroi tekturowej ze skrzydłami z piór kogucich. Piękne były te dni końca lata i początku jesieni. Słońce lśniło na niebie jak mosiądz dobrze odczyszczony i niebo, które u nas jest białe w dni upalne, bo siwą mgiełką przesłonione, co dzień zdawało się czyściejsze, bardziej błękitne, jakby dopiero wiosna szła. Jaskółki coraz niżej latały nad nierównym brukiem i coraz przenikliwszy był ich krzyk pod okapami stajen. Strącałem z rąk i twarzy natrętne pasma pajęczyny, jak pocałunki uprzykrzonych bab, co się nad dzieckiem roztkliwiają. Zmartwienia moje i zagadki precz odsunąłem – tak mnie pochłaniał ruch i rwetes; tak wewnętrzna gorączka ustępuje zwykle, gdy zewnętrzny świat w gorączkę wpada. Tu stolarz struga, rymarz łata, kowal jak kowal konie kuje… Tu znów malarze farbą chlapią, ówdzie ślusarze i blacharze. Bliźniaczki szyją, służba pierze, na piętrach płacz, bo w ruinę interes wpada przez wydatki, których nie zwróci żaden zysk. A honor? – mówią – jaki honor? W oknach kamienic oraz w bramie gapie, a także podejrzane typy w paletkach szarych i w kapeluszach miękkich z wstążką. Po gospodarstwie naszym chodzą sobie jakby po swoim, na ręce pracującym patrzą, stukają w koła i w sprężyny, wszędzie wsadzają swoje nosy, a kiedy dziadek huknie: „Co tam? Czego pan jeden z drugim chcesz?”, papierki jakieś pokazują albo odznaki pod klapami, i milknie dziadek, mrucząc „banda”.

W domu ruch i w mieście ruch. Dwanaście tysięcy ponoć koni i ludzi przywieziono pociągami ze wszystkich stron kraju, dwanaście pułków kawalerii, strzelców konnych, szwoleżerów, pionierów, zwiadu i łączności – cała konna armia stanęła w mieście. Koszar i fortów dość tu było z czasów cesarstwa, a jeszcze wszystkich nie starczyło dla tak olbrzymiej koncentracji konnych i ludzkich efektywów. Zajęto wszystkie w mieście szkoły, dzieciom wakacje przedłużono, zabrano stajnie i garaże, składy, remizy. – Wojna prawie – chichotał dziadek, szczęśliwy, bo korzystniejsza od poprzedniej miała być dla jego firmy.

Przyszli i do nas. Noc już była, gdy kopyta po bruku nagle zadzwoniły i przed bramą naszą ostro zaciągnął głos dowódcy:

– Szwaaadron, stój! – i rzuciły się zaraz z wrzaskiem Dubielowe psy.

Nie spałem jeszcze, rozmyślałem nad lepszym urządzeniem świata. Na równe nogi skoczyłem, szarpnąłem story. W sinym świetle gazowych lamp zobaczyłem kwadratowe czapki, strzeliste błyski lanc, koni tłum maści zbłękitniałej w mroku i ułanów, którzy daszki na oczy nasunęli, spuścili głowy, twarze skryli w kołnierzach płaszczy (noc była chłodna, bo wrześniowa), spali chyba, a ja pomyślałem zaraz, że są pozbawieni głów.

W domu krzyk. Stuka Dubiel w okna, do bramy dzwonią, dziadek z pokoju swego ryczy i gdaczą ciotki przerażone:

– Co jest, u licha, spać nie dadzą!

– O Boże, wojsko!

– Kwaterunku nakaz!

– Jaki nakaz? Kto mi śmie w nocy rozkazywać w mym własnym domu?

– Wojsko!

– W dupie mam wojsko w czas pokoju!

– Z komendy miasta rozkaz mamy.

– Ja tu komendant i nie wpuszczę żadnego wojska.

– Ależ, tato…

– Konie moje i stajnie do rządowej dyspozycji dla naczelnego wodza!

Rotmistrz z brzękiem ostróg wszedł do domu. Dziadek go przyjął w bieliźnie, z nastroszoną brwią. Przez drzwi słuchałem ich rozmowy; pan rotmistrz śpiewnie jakoś mówił, bo ze wschodu przybył z pułkiem:

– Ta co pan krzyczysz? Co ja winien? Papirek, panie właścicielu, na dworcu dali, na kwaterę skierowanie – adres się zgadza, taj przyjechał. Chłopaki mi w kulbakach śpią, taż miej pan serce.

– Panie – rzekł dziadek.

– Rotmistrz jestem …icz – rotmistrz ostrogami brzęknął.

– Bardzo mi tego… Otóż, tego, ja nic nie wiem, że tu ułanów tego…

– Ta co ja winien?

– Stajnie u mnie, panie, pełne.

– Może posuną się koniki?

– Nie posuną się moje, panie, konie, bo je zamówił rząd dla Wodza.

– Jakiego wodza?

– Naczelnego.

– Dziadka znaczy – zdumiony z lekka rzekł oficer.

– Ano dziadka – huknął dziadek. – Furmanów muszę wysztyftować, konie wyczesać, wyrychtować powozy i karety, a pan mi tu kasarnię45 na łeb chcesz tego…

– Ta nie krzycz pan. Chłopaki, mówię, śpią w kulbakach. To co ja zrobię? Taż to noc…

W wielkim gniewie ścisnąłem fałd kotary, która mnie kryła. Znów jak przed laty o głowę syna, dziadek walczył z Wodzem, przeciw wojsku, które odganiał z swego domu. Z zeszytu Bolka powstał naraz obrazek jeden kolorowy, który oglądałem zawsze z płaczem: dworek biały w cieniu zielonych lip – na ganku stoi siwy starzec w żółtym kontuszu i żupanie, w ramionach trzyma dziewczę złote w białej sukience… Starzec płacze, przy nosie trzyma fular w kratę i ręką dziecku ukazuje żołnierzy, którzy nadciągają zwartą kolumną, bijąc w bębny. Wysokie czaka jak kominy, kity białe, na piersiach pasy skrzyżowane; kołnierze u nich malinowe i rabaty, nad nimi malinowy sztandar z białym orłem. A pod obrazkiem napis taki: „Patrzaj, Basiu, mówi stary, łkając w głos, patrzaj, mówi, jak tam nasi w tarabany…”. On ich wita, bo ich kocha, on im swój otworzy dom i odda syna, konie, izby w domu, stajnie, gumna, on – ten starzec na obrazku – jest z historią za pan brat i o nim śpiewa lud piosenkę. Taką mi wizję wuj przekazał w pocztówce, taki wzór historycznych wzruszeń nosiłem w sercu, o takim przebudzeniu śniłem w mej samotności i w sieroctwie. I oto wszystko się powtarza: jest dom i starzec, wojsko, dziecko, i amaranty, orły, konie, lecz wszystko dzieje się na opak, coś się rozprzęgło i popsuło, starzec wygania precz ułanów, a rotmistrz go o nocleg żebrze. Gryzłem kotarę w złości niemej i znowu me sieroctwo czułem, sieroctwo w dziejach i w kulturze – dziedzic nieprawy, pogrobowiec, zgubiony w snach, w symbolach, znakach – w snach, co się nigdy nie sprawdzają, w symbolach pustych, w martwych znakach. Gdybym mógł działać, rozkazywać i świat urządzać wedle marzeń, uczyniłbym na powrót jedność pojedynczego indywiduum i zbiorowości, co je rodzi, domu i kraju, rodzinnych przygód i historii; uczyniłbym świat jak obraz w kolorach złota i purpury albo poemat roztętniony rytmem jak wojska krok miarowym. A tu słuchać muszę tej mowy gnuśnej, niepewnej racji własnych, leniwej, sennej…

– Komplikacja…

– Kłopot taki…

– Niepo, tego, rozumienie…

– Przepraszamy.

– Wyjaśnimy.

– To na razie – dobrej nocy państwu życzę.

I znowu za oknami „szwaaaa… marsz!” rotmistrz krzyknął, ulewa kopyt na bruk spadła, poszły iskry, gdy na tramwajowych szynach pośliznął się podkuty koń; w sinym świetle konie przeszły smugą bladą – błękitno-malinową smugą jak ta, którą o zachodzie słońca widać nad Kościuszki kopcem; metalowe błyski trysnęły z ciemności, śpiące kadłuby pochyliły się nad grzebieniami czarnych grzyw.

– Spać, spać, i zamykać bramę, story spuścić, zgasić światła…

—–

Błonia we wrześniu w roku owym…

Błonia – słowo archaiczne, cudem ocalałe w mowie współczesnej naszego miasta razem z tym, co oznacza: z łąką nadrzeczną, którą ominęło miasto, cofnęło się przed nią, przypadając do jej brzegów, jak stado, które do kąpieli schodzi. Rzeka Rudawa, dopływ Wisły, w wysokich wałów kleszcze wzięta, graniczy Błonia od zachodu; z ich drugiej strony drzewa stoją długim szeregiem. Dwie linie proste, przeciwległe – ochronnych wałów oraz drzew – stanowią ramy krajobrazu. Łąka w tym kadrze rozciągniona46 wzbiera murawą, mleczem żółtym, dziką stokrocią, koniczyną; głos, kiedy krzykniesz, nie doleci z jednego do drugiego krańca, ani kamień, choćbyś z procy strzelił, ani grot z najlepszego łuku, a człowiek wyda ci się mały, jak kamyk, co pod stopą leży. Za Rudawą wzgórze długie, za którym kryje się słońce, gdy swój bieg nad miastem kończy; na wzgórzu kopiec i forteca. Wzgórze to zwane Salwatorem od Zbawcy Świata; zbrojne zarazem i dostojne, cieniste zawsze, olchą porosłe i osiką, która się srebrzy, kiedy wiatr uniesie listków białe brzuszki.

44pacierzem (…) klepał (daw.) – konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: klepałem pacierze. [przypis edytorski]
45kasarnia (daw.; z niem. Kaserne) – budynek przeznaczony dla żołnierzy; koszary. [przypis edytorski]
46rozciągniony (daw.) – dziś popr. forma: rozciągnięty. [przypis edytorski]