Za darmo

Dziecko przez ptaka przyniesione

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A dlaczego tak? Wcale nie jedziemy w górę.

– Miasto jest górą.

– A nieprawda!

– Prawda, bo tak ludzie mówią, odkąd żyję.

– A dlaczego?

– Co dlaczego?

– No, tak mówią…

– Góra – mówił – czy ja wiem. To może władza, tron…

– Królewski?

– No.

– Przecież dawno nie ma króla.

– To będzie.

– Tu? W naszym mieście?

– A czemu nie?

– Inne czasy, dziadziu.

– Inne czasy, inne czasy – ja ci dam. Głupcy mówią tak jak ty. – Baby… Ja ci powiem, słuchaj, dziecko: co kiedyś było, musi powrócić, wszystko się wraca, wszystko powtarza, nic nie umiera, życie jest kołem, jak to miasto nasze i jak ta ziemia cała, jest kuliste. Głupcy mówią inaczej, baby głupie mówią, żebym konie sprzedał i karetki, i powozy, karawany. Powiadają, że już tego nie chce nikt, bo czasy przyszły inne. Automobil – mówią – jest dla nowych czasów koń. Śmierdziel taki… Więc mi mówią: taksówki, ojciec, kup i do stajni wstaw, a jak nie, to nas twoje konie zjedzą. A niech zjedzą – czerwieniał z gniewu – głupie baby. Jeszcze kupię…

– Co kupisz, dziadziu? Powozy? Konie?

– A coś myślał? Przeciem nie dla kur te stajnie stawiał lat dwadzieścia temu ledwie, przed samą wojną… Jak stawiałem! Sczeznę ja i ty rozsypiesz się na proszek, a te moje stajnie przetrzymają wiek, co mówię, wieki dwa, może trzy, i więcej, jak zamek… przetrzymają, mówię, bo w niczym nie są gorsze od tego, co budował król. I mury te, com postawił, będą wieki stać, i dom, w którym tyś się rodził…

Zabiło serce moje.

– Ja się rodziłem?

Zmieszał się dziadek, w wąsy dmuchnął.

– Jakże inaczej? Przecież kura cię nie zniosła ani inny ptak.

– Właśnie, dziadziu, spytać chciałem…

– Nic nie pytać! Przez okienko sobie patrz – krzyczał gniewnie – ja się zdrzemnę.

– Jaki, dziadziu, ptak?

– Żaden ptak, żaden ptak, będziesz duży, to się dowiesz, w szkołach cię nauczą o tym, teraz dość, ja śpię – drżały mu ręce, gdy melonik na nos wciskał i podnosił kołnierz palta.

Kłapał konik po nierównym bruku, kołysała się karetka, czasem szarpnął kary i uskoczył w bok. Dziadek spuszczał wtedy szybę, na tył głowy melon zsuwał, lżąc stangreta:

– Trzymaj w pysku, durniu głupi, i uważaj na te diabły!

Diabły – czyli samochody, których bał się koń.

A dziadek zasypiając znowu mruczał:

– Wszystko przejdzie. Moda taka dziś, jutro inna, a com zbudował, to zostanie. Jeszcze wrócą do mnie, prosić będą, żebym woził końmi. Bo co koń, to koń.

W rynku Dubiel stawał przed Hawełką. Sklep to był znany w mieście, stary; kawą pachniał i świeżą skórką z pomarańczy. Nad półkami w poprzek ściany wielbłądy karawaną szły ku oazie z palm zielonych. W sklepie mrok był, tłok i krzyk:

„Prosz… uprzejmie… Służ… uprzejmie… Cał… rączki uprzejmie…” – a nad wejściem złoty napis HAWEŁKA na czarnym, szklanym tle. Sklep ten znałem, bom bliźniaczkom nieraz towarzyszył przy sprawunkach. Z dziadkiem do sklepu nigdy nie wchodziłem, bo on z karetki nie wysiadał. Dubiel tylko z kozła złaził, a dziadek niecierpliwie patrzył za nim, mrucząc:

– Guzdrze się21.

Za powrotem Dubiel krył pod płaszczem coś i przez okno panu wręczał:

– Zamknij oczy – mówił do mnie stary pan.

Mrużyłem powieki i słuchałem, jak strzela korek i płyn bulgocze w gardle dziadka. Pachniało potem tak w karetce, jakby w kuchni, w dzień, kiedy się ciasto piecze. To był rum.

– Wio, jedziemy! – wołał dziadek głosem jasnym, odmłodzonym, laską stukał w podłogę karetki dywanikiem wyścielaną i śpiewał:

 
Miała baba koguta, koguta, koguta,
Wsadziła go do buta, do buta – bęc!
 
—–

Jak stary film przesuwa się miasto w wąskim oknie karetki, gdy je dziś wspominam: jakby snuł się dym ulicą albo jakby właśnie zmierzch zapadał. Czy to mgła, co ściele się w kotlinie, tak je mroczy, albo może szyba stara, zmatowiała, taki obraz mi oddała, czy to w końcu czas światło gasi, kolor zmywa? Widzę litery złote, na szkle malowane, gięte z drutu, z rurek szklanych, próbuję czytać, uciekają, zanim wyraz cały złożę: GŁOGO – MAURI – WEDEL – BANK HAN – BRACIA – SZARSKI – i nową piosnkę dziadek nuci:

 
Przy samowarze siedzi moja Ata
A w samowarze Szarskiego herbata…
 

Godła aptek widzę: orzeł biały, w trójkącie oko promieniste, złoty lew i złoty słoń, i inne godła nad bramami: rak, trzy korony, dwaj Murzyni. Bramy dziwne: jedna w głowy ludzkie cała, druga w ćwieki, tutaj czarny nagi tors balkon trzyma, ówdzie rząd baranich głów. Szary mur, tynk odpada, spodem cegła jakby blizna stara, na tym plakat CYRK PRZY – reszta zdarta i kredą hasła gryzmolone PRECZ Z ONR ŻYDA BIJ.

Ludzi widzę – cały tłum – ale tylko głowy, czapki, kapelusze – tyle pomieściła klisza stara. Głowy widzę czarne, dęte, jakby jakieś bulwy krągłe, jakby dynie lub melony. Widzę głowy kwadratowe w krzyż przecięte srebrną nicią, głowy daszkiem lśniącym osłonione, z promienną gwiazdką nad oczami i pisklęciem uskrzydlonym u szczytu rogatych czół. Głowy w skrzydła białe strojne i welony, głowy jak kokardy zwiewne, głowy w kwiatach, dżetach, piórkach albo skryte w płaskim cieniu głowy-grzyby; głowy-brody: w kłębie włosów smutne oczy, smutny nos, a nad brodą toczek czarny z daszkiem krótkim, jakby ptasi czub.

Nagle kolor, światło, dźwięk – jakby biało-czarny film zamienił się w technicolor of 20-th Century Fox: chorągwie biało-czerwone z okien zwisają deszczem spłukane, girlandy z lampek i choiny drżą na wietrze, orkiestry brzęczą wśród pochodni smolnych i po mokrym bruku chrzęści miarowy krok. Spośród dymów, złotych trąb, proporców, orłów, z okien wystawowych i balkonów, patrzy na mnie wzrok posępny starca, który zmarszczył brew i wydął wąs. Dłonie obie wsparł na szabli, jak na lasce dziadek mój, kiedy gniewa się lub duma. Twarz ta sama i gest ten sam, ten sam mars na czole i cień w zszarzałych oczach. Dziadek ze mną, tu, w karetce, czkając rumem o wskrzeszeniu firmy śni, na baby mruczy, klnie stangreta – dziadek w światłach, w słońcu trąb, wśród grzmotu bębnów, z szablą w dłoni lub buławą, w czapce z orłem, wstęgą błękitną przepasany stoi, w fotelu siedzi, albo konno stąpa na tle chmur skłębionych, w złotych ramach i girlandach, jesiennym wiatrem kołysany. Dziadek tu i dziadek tam. Za rękaw ciągnę czarne palto.

– Hę?

– Święto jakieś, dziadku.

– U nas ciągle, panie, święto.

– Popatrz, wojsko idzie.

– Na paradę – niech se idzie.

– Popatrz, portret!

– Widzę. Stary już jest, tak jak ja.

– Czy on naprawdę wszystkim rządzi? Wojskiem, szkołą i koleją, pocztą, bankiem i policją, każdą rzeczą i każdym z nas?

– A bo co takiego? Cóż ci oczy tak latają, rączki drżą i głosik tak się łamie, jakbyś płakać chciał czy co?

– Nie wiem, dziadku. Jakiś urok na mnie rzuca jego wzrok ponury i jego wąs, i jego brew, i jego szabla, i buława, i jego koń, i mundur siwy… Może dlatego, żem sierota, ojca nie znam, więc szukam jego wyobrażeń i miłość moją ofiaruję symbolom władzy i ojcostwa.

– Jakim symbolom, co ty pleciesz?

– Tak mi powiedział doktór Kraft.

– To babskie wychowanie, panie, ja z tym skończę.

– Ach, nie mów o nim źle, dziaduniu, on mnie rozumie. Powiedz jeszcze: to jemu wszystko zawdzięczamy?

– Komu znaczy?

– Dziadkowi, to jest marszałkowi, szefowi państwa, który królem byłby pewnie, gdyby się czasy nie zmieniły?

– Co mu zawdzięczamy, mówisz?

– Życie i wolność.

– Co za bzdury! Ach, to wychowanie bab i doktorów! Ja wiem dobrze, skąd to wszystko! To ten zeszyt czarny…

– Nie mam zeszytu, ach, dziaduniu!

– Wiem, że go pod poduszką chowasz. Ja go zabrać każę, spalę, bo wiem dobrze, czym to pachnie – tu głos załamał się starcowi. Czerwony z gniewu spuścił szybę i w głos wykrzyknął:

– Do domu wracaj! Mam dość tych, panie, trąb.

– Och – płakałem – wybacz, dziadku. – A skrycie pomyślałem: „Figę znajdziesz. Dobrze skryłem”.

Aż do samego domu dziadek na brzeżku ławki siedział z ręką na klamce, na wpół ode mnie odwrócony, zły jak chrzan. Po rękawie go gładziłem i rączkami dwiema chciałem objąć:

– Dziaduniu, nie gniewaj się, zeszytu już nie ma, zginął gdzieś… podarłem… strzałki porobiłem z jego kart, obrazki zasmarowałem, zniszczyłem…

Nie odpowiadał ani twarzy nie odwrócił w moją stronę, główką laski w ścianę stukał, a na to „wio” i „hep” krzyczał Dubiel, i świstał jego bat nad koniem, i głośniej nasza trumna grała. Nie zdążył stangret dobrze zahamować przed domem, a dziadka furia zniosła precz – przez kafelkową sień prawie biegł z lagą do szturmu pochyloną. W palcie, w melonie do pokoju mego wpadł, za nim ja, bliźniaczki za mną, jak zwykle jednakowe w czarnych spódnicach, w bluzkach w pasy. Dziadek lagą z łóżka zdjął kapkę muślinową jak kożuch z mleka i na podłogę rzucił, sapiąc.

– Co ojciec! – wrzasnęły ciotki. – Prane świeżo!

Za kapką w ślad poduszki poszły, kołdra, kocyk – do materaca musiał schylić się i oburącz dźwignąć pasiaty22 płat. Przy tej robocie spurpurowiał i zaklął głośno, gdy drucianą siatkę zobaczył, na niej paprochów trochę i więcej nic.

 

– Gdzie to jest? – groźnie ryknął.

– Zasmarowany, stargany – bąkałem – do śmieci poszedł.

– Łżesz23!

– Ale co? Na Boga! – wołały ciotki, ręce łamiąc, a dziadek za piecem lagą gmerał, szafę grabił, zabawki moje rozrzucał i gniótł, żołnierzy moich lżył bezwstydnie i uniformom cześć odbierał.

Aż znalazł! Nie to, co chciał, lecz małą cząstkę, ślad, namiastkę: pocztówkę małą, w bladych kolorach, za szybkę serwantki wsuniętą ukradkiem, pocztówkę groszową, z której ku niemu spojrzał ponuro spod brwi ściągniętych jego sobowtór w siwym mundurze, na szabli wsparty. Portrecik zaraz w strzępy poszedł w dziadkowych palcach i gruby kalosz zdeptał szczątki.

– Co ojciec – krzyknęły ciotki, ręce łamiąc – wodza bezcześcisz i sam się narażasz! Niechby kto zobaczył… – story zaraz spuściły, ja udałem gorzki płacz, a dziadek jak przez łzy przemówił:

– Wodza gdzieś mam… Niech mi dziecko zwróci…

I z pokoju wyszedł, kaloszami człapiąc, pochylony. Bliźniaczki krótko zaszlochały, w dłoniach twarze ukrywszy.

—–

Dubiela zastałem w stajni, kantar24 czyścił, na kolanach go trzymając, jakby lirę.

– Dubielu – zawołałem – co to znaczą słowa dziadka: niech mi dziecko zwróci – on, wiesz kto…

Dubiel ramionami ruszył.

– Ja tam nie wiem – rzekł niechętnie.

– Musisz wiedzieć – zakrzyknąłem.

– Umrzeć muszę – odparł stróż – i o stajnię mieć staranie. Słuchać, co pan mówi, muszę, czasem wypić kieliszeczek, przespać się i na noc spuścić psy. Ot, co muszę.

– A ja muszę wiedzieć, skąd się na tym świecie wziąłem.

– Ty? Zwyczajnie – jako każdy z nas. Ktoś cię znalazł i odchuchał, nadał imię, ubrał, no i chodzisz.

– Ale kto? Kto mnie znalazł, a kto rzucił?

– Nie zawracaj, panicz, głowy.

– Powiedz: dziadek jakieś dziecko miał przede mną?

– Może miał, ja tam nie wiem.

– Syna? Córkę?

– Córek to on dosyć ma.

– Więc syna?

– Ja nic nie wiem.

– Ach, więc tak!

– Co?

– Syna miał.

– Może.

– I stracił?

– Skoro miał, a nie ma teraz…

– Uciekł? Zginął? Czy porwany?

– Kto by tam porywał dzieci!

– Więc uciekł?

– Wracaj do zabawek, młody panie. To nieładnie męczyć tak starego.

– Ile lat miał?

– Bo ja wiem… Siedemnasty rok mu szedł, gdy… Odejdź, dziecko.

– Gdy napisał: żegnajcie, starzy, idę za nim…

– Co? Jak napisał? Gdzie napisał? Skąd to wiesz?

– Wiem – wykrzyknąłem.

– To po co pytasz?

– Żebyś odpowiedział.

Dubiel zwiesił głowę.

– Kasztana najlepszego wziął ze stajni i poszedł za wąsatym wodzem – w bój, jak śpiewano wtedy… W boju padł – i skończona piosnka. Ej, ty Boże mocny – blaszkami końskiej liry brzęknął. – Pan do komendanta tego, co to rządzi nami dzisiaj, szedł o chłopca prosić. Samem wiózł go do pałacu, gdzie kwaterą stał ten wódz, co wtedy bogiem był młodzieży. Panny, to ci mówię… ale co ty tam zrozumiesz! Widziałem go tak jak ciebie, bo go pan przed bramą dopadł, gdy wychodził. Taki sobie – człek nieduży, przygarbiony trochę, mundur na nim szary, zmięty, i bez gwiazdek, bez orderów. W naszym wojsku kapral lepszy wygląd miał. Myślę sobie: co w nim widzą? A tu koło niego tłok i krzyki: „niech nam żyje”, „komendancie, prowadź”… Głupi naród – myślę sobie – ale, czuję, coś się dzieje ze mną, gardło ściska, serce bije, jak wtedy, kiedym przed cesarzem spadł, albo pod tą górą, pod zamkową, kiedy koń mój – wiesz… A pan – twój dziadek znaczy – do człowieka tego przystępuje, nic nie zważa na te baby zwariowane i na adiutantów w sznurach… Dziecko – mówi – poszło, konia skradło, każ mu pan do domu wrócić, nie gub dzieci, na co to się zda – ta krew niewinna i rodziców łzy… Płakał pan przed komendantem. Wojna – mówi – mocarstw, wojna świata, nie nasza, po co wleczesz pan tę garstkę na stracenie, sławę sobie pan budujesz z naszych strat… – Rzekł komendant: – Idź pan płakać gdzieś w ukryciu, jak dziadowie twoi, którzy nie skąpili synów krwi i własnych łez nie żałowali. Od lat, mówi, stu dwudziestu tak giną nasze dzieci, a dlatego pan i ja po polsku dzisiaj rozmawiamy, i dlatego na tę wojnę, którą toczy świat, syn pański za własną sprawę idzie, bliższą mu niż dom rodzinny. Szczęśliwy chłopiec – mówił jeszcze – lepszą cząstkę wybrał niż ci, co czekać będą, aż ich rozkaz obcy w okopy pogna w mundurze obcym, z obcą bronią. Ja wam daję (tu podniósł głos, bo już go cały słuchał tłum) sposobność własnej wojny, zwycięstwa lub przegranej własnej. Ludzki los wam zgotowałem, gdy ludy w bydło zamienione ślepo pod wojny nóż się kładą… – Tak do twojego dziadka mówił wódz, co go też dzisiaj dziadkiem zowią, bo jest już stary.

A pan bez pożegnania odszedł i w pościg ruszył za chłopakiem – ja z nim. Pojechali my na Jędrzejów, Kielce, Końskie, Łódź – szlakiem ułanów, między pruskie armie, bo ich tam zagnano. I nie znaleźli… Guldenami sypał pan na prawo, lewo, na pocztach pytał i w komendach. Spod Łodzi my wracali z wojskiem, bo się akurat odwrót zaczął. Jesień była. Błota takie, że po osie zapadały koła. Aż nam zabrali konie do taborów, a my furgonem, za trenami pociągnęli w nasze strony. Blisko domu, w jakimś mieście małym, w Wolbromiu chyba czy w Olkuszu, patrzymy: siwe czaka, burki z baranimi kołnierzami, orły z blachy. Ot, i nasi. Pytamy: nigdy taki nie był w szwadronie, nie znają, chyba imię zmienił, jak to w zwyczaju wtedy było w tym wojsku, do którego każdy skądciś zbiegł. Imię – mówią – zmienił. Więc gdzie jest? Mógł, powiadają, zginąć. Nad Nidą, mówią, były jatki, nawet taki jeden młody, jakże mu było? Kmicic? Grom? Sokół czy Sęp, czy inny ptak? Szrapnelowy zegar głowę mu zdjął, gdy w bagnie chłopcu koń ugrzęznął…

Zagrała trąbka do wsiadania, zadzwonił bruk pod kopytami, a my zostali… Płakał pan, jak dziecko dał się poprowadzić, do domu wrócił jakby chory. W gniew nagły wpadł: palić kazał pamiątki wszystkie po paniczu Bolku. – Nie miałem – mówi – syna, nigdy nie żył, nie dała Panna czysta syna… Płakał i palił książki, papiery i ubrania… Piękny był chłopak, głowę miał złotą… Ech…

Wierzchem dłoni przetarł oczy i dokończył:

– Idź, paniczu, do swoich zabawek. Nie powiadaj nikomu, żem ci mówił. To niedawno było – lat temu tyle prawie, ile ty ich teraz masz.

Umilkł. Tupały konie, obrok chrupiąc, pachniała stajnia amoniakiem, sianem i skórą. Na dworze zapadł listopadowy, wczesny zmierzch, za murem policyjnych koszar zagrała trąbka. Do domu szedłem, postać nową witając w państwie mojej wyobraźni: wuja młodego z głową ściętą, którego miejsce w świecie żywych ja zająłem – czyj naprawdę syn? Czyjej miłości dziedzic prawy?

W domu spokój. Łóżeczko moje ciotki zasłały, rozprostowały kapkę zmiętą, żołnierze na swych półkach stali zastygli w marszu, w biegu, w cwale; pancerze, czaka i rynsztunki na swoich miejscach. Cisza, ciemno, w swej kancelarii dziadek śpi i o klientach śni.

—–

W ściennym zegarze nieruchomym mój schowek miałem. Między wagami opadłymi tkwił zeszyt w czarną tekturę oprawiony, z czerwonym kartek brzegiem. Poznaję teraz pismo drobne – poznaję dłoń, która wklejała pocztówki kolorowe, ramki wokół kreśląc czerwone albo czarne – na radość lub żałobę. Poznaję starą ortografię sprzed ćwierci wieku, dzieje serca odczytuję z tych kart, które zapisywał trochę ode mnie starszy chłopiec. Ileż razy ten zeszyt oglądałem nocą w latarki elektrycznej świetle, gdym nie mógł albo nie chciał spać!…

Jest jakiś czar szczególny w historii, gdy się ją ujmie w zwięzły schemat, jak to uczynił ten chłopak, zanim nad Nidą w błotach padł. Jest to może czar uproszczenia, może dziecinny tryumf nad zawiłością rozwikłaną; radość taka, jaką sprawia małemu majsterkowi klucz przypadkowo przymierzony do drzwi zamkniętych – choćby donikąd prowadziły, aż dech zapiera, kiedy zamek zgrzytnie i skrzydło nieruchome drgnie, dostęp do strychu otwierając, składu rupieci, albo przejście tajemne w wysokim murze czy parkanie.

Ślusarka taka równie wdzięczna jest w sprawach ducha. Są wśród chłopców wielcy lingwiści, reformujący gramatykę, są prawnicy, którzy składają konstytucje państw tylko w tym celu utworzonych, teolodzy, którzy w zdaniach paru demaskują sekrety nieba, wynalazcy, z których każdy rozpoczyna od wzoru na nieskończony ruch, oraz bezwzględni urbaniści, którzy ogromne miasta w trzy dni burzą i we trzy stawiają potem w kształtach gwiazd, kół lub kwadratów; są dyktatorzy, którzy ludy całe przenoszą z jednego krańca świata w drugi, topią lodowce, zmieniają biegi rzek i morskich prądów, bogaczom biorą, biednym dają, opornych wyganiają precz – a srogi jest ich gniew, bo „wyciąć w pień” zbuntowane miasto, albo lud oporny w jasyr pognać to dla nich tyle, co muchę zgnieść palcami lub dropsa miętowego zgryźć. Ani czas, ani materia oporu im nie stawią wcale, bo chłopcy w rachuby ich nie biorą, gdy układają swoje plany. Świat w planach chłopców jak drut cynowy gnie się, łamie – i ku zniszczeniu biegnie pierwsza człowiecza myśl, zanim pozna miłość, a z nią sekret klęsk.

Chłopak w zeszycie opowiadał historię kraju. O tym, jak wzrastał, jak sąsiednie ziemie zgarniał i scalał, wygrywał wojny, królów i królowe dawał krajom innym. Aż osłabł, upadł, zniknął wreszcie – przykład jedyny w nowych czasach politycznego kidnaperstwa. Mówią jedni, że nadmiar go wolności zgubił, którą rozszerzał wraz z granicą, zamiast – wzorem innych państw – ciśnieniu zewnętrznemu wewnętrzny odpowiednik stworzyć (rzecz to znana, że państwo duże sroższym dla swoich jest więzieniem niżeli małe, a najsroższym takie, co słabym będąc sił nabiera). Inni mówią, że na odwrót, wolności mało było tutaj, bo jej dla wszystkich nie starczyło: od jej nadmiaru mniejszość spuchła, reszta zmarniała od jej braku, skamieniała i na dno całość pociągnęła. Anarchia – mówią – kraj zgubiła, bo król był tutaj najmniej wolny. Kłamstwo – odpowiadają drudzy – i potwarz nawet, bo naród pragnął władzy, prawa i ładu, lecz mądrych królów mu zabrakło i mężów stanu; dowód w tym, że gdy się taki zjawił przecie – posłuch znajdował i tłuszczę wnet przemieniał w rozumny i posłuszny lud. Spisek mocarstw młodych klęskę sprowadził na mocarstwo stare – nowe metody walki i rządzenia wzięły górę nad przestarzałą republiką, czy też – na odwrót – odmłodzoną w ostatnich latach swego życia, zjednoczoną na hasło z jakobińskich klubów, z ulic Paryża, z pól pod Valmy, z bezwładu przebudzoną nadejściem myśli nowej, groźnej dla despotycznych tronów, myśli, która z nierządnego ludu czyniła naród nowoczesny – młodą zatem, rewolucyjną republikę kładły do grobu siły stare, by na wiek cały odwlec klęskę własną – tak niektórzy sądzą. Lecz nic pewnego: może to prawo dziejów i wszelkiej działalności prawo, które żyć długo nie pozwala ustrojom i cywilizacjom, linię wzrastania załamało i sprowadziło do upadku – prawo przyrodzone wszelkiej energii, która w skupieniu jednym czas określony pozostaje, by ulec wkrótce rozproszeniu i skupić się na nowo w układzie innym… A może los, który tylko raz się spełnia w jednym istnieniu poszczególnym – a może Bóg, który do ludu swego mówi językiem przypowieści, swoich wyroków sekret zwierzył w historii kraju wybranego – czy wreszcie cykl kosmiczny odejścia i powrotu wypełnił się w naocznych dziejach, wcielając w polityczną formę mit uwiedzionej Prozerpiny? Pytań tyle i odpowiedzi w polskiej sprawie, ile polityk, filozofii religii, mistyk, literatur, ile myśli, uniesień oraz aberracji urodził dziewiętnasty wiek, a następnemu w spadku zlecił sprawę rozstrzygnąć. Pisali o tym Russo25, Mably26, Fichte27 i Engels28, poeta Hugo29, heretyk Lamennais30, Rosjanin Hercen31, Włoch Mazzini32, pisali Spengler33 oraz Toynbee34 (między wierszami), Mircea Eliade35 (aluzyjnie), nie licząc już krajowych piór od Joachima Lelewela36 aż do Pawła Jasienicy37.

 

Chłopiec – wuj stracony gdzieś nad Nidą – w obrazkach sprawę tę rozstrzygał; zbawiał ojczyznę na papierze, zanim ją poszedł zbawiać głową. Patriotyczne zbierał reprodukcje i do zeszytu swego wklejał w ścisłym porządku chronologii. Pstrymi farbkami kreślił mapki wzrastania i rozpadu państwa; skomplikowany system linii, kresek i kropek, barw i strzałek utrwalał zmiany granic, ruchy wojsk; barwne winiety, wykrzykniki, cyfry, sztandary, emblematy, godła i herby, szable i armatnie lufy skrzyżowane nad kopczykami kul, hełmy i czaka, trupie czaszki, tworzyły szyfr – magiczny wzór, w którym chłopiec ukrył sekret wolności, trwania i potęgi. Jak wszyscy jego rówieśnicy we wszystkich krajach, wszystkich czasach niemożliwej rzeczy chciał dokonać prostym sposobem. Ojczyzna była mu Alchemią, stopionym lodem dwóch biegunów, Saharą w żyzny przemienioną ląd, perpetuum mobile i Atlantydą odszukaną, prawem przeciwko ciał spadaniu i lotem na Srebrny Glob – snem była jego o wszechmocy, kształtem miłości niedojrzałym.

—–

Taką formą marzenia natchnął chłopca czasu duch (przenośnią mówię) czy duch narodu (wciąż przenośnia), co w przededniu wojny wielkiej, niespokojny, ofiar szukał jak głodny sęp czy orzeł, o którym babka śniła: z teatru gadał wierszem ciemnym, symbolem mętnym i patosem, i nastrój adwentowy szerzył czekania oraz gotowości do czynów jakichś, ofiar, misji…

W obrazkach mistrzów Akademii błyskał (onże duch ciągle) łuną złotą nad głową barda, który straszliwą przyszłość wieszczy, wstrzymując dłonią widma jakieś, co przed nim stają, czy też widzowi broniąc właśnie patrzeć na siebie… Albo blaskiem nadziemskim bił z twarzy kaznodziei, gdy ten królowi drzemiącemu, hetmanom, posłom i biskupom rokował zgubę… Albo w szlachcicu obłąkanym ów duch promienie swoje utkwił – w szlachcicu, który kiedyś w progu poselskiej izby legł, koszule drąc i blizny drapiąc, aby o kwadrans odwlec ratyfikację aktu, co Polskę żywcem miał pogrzebać… A królewski błazen w czapce z dzwonkami, który w chaosie barw i faktur, w figur i detali gęstwie przeczącej prawom kompozycji, błazen myślący, co w królewskiej (i malarskiej) pompie czyta tragedii zarys pierwszy i pokoleniom przekazuje misję wesołka i Kasandry… A chłop, co czapką działo zatkał i „wiwat” woła na cześć wodza… I wódz… Sto wersji wodza: w żupanie, w zbroi i w koronie, w chłopskiej sukmanie i w czamarze, w studenckim fraczku i w surducie belfra z prowincji, w czaku z kitą – na czele wojska, w parlamencie, w klubie spiskowców, w tiurmie38, w szkole, z szablą, buławą czy szpicrutą, z wierszem, co bluźni albo szydzi, albo proroctwa na wiatr rzuca – w tłumie lub sam, wobec narodu, ludu, Boga – hetman, porucznik, podchorąży, uczniak, parobek wiejski – każdy wreszcie może i musi królewnę śpiącą ze snu zbudzić, przywrócić córkę Demetrze39, pieśnią lub siłą wyprowadzić zbłąkaną w piekłach Eurydykę40. Każdy, więc i on, karawanów i karetek dziedzic, a także realności41, parcel i walorów42 Austro-Węgierskiego Banku, potomek drobnej burżuazji – klasy bez dziejów i bez jutra, klasy sierocej, przeto smutnej.

W czarnym zeszycie układał wojny plan i mitologię, zanim w tej pracy go zastąpił przybyły z Litwy człowiek boży z krzaczastą brwią i dużym wąsem. (Mówią, że z Litwy szedł piechotą czy też furmanką chłopską jechał sam za woźnicę przedzierzgnięty; mówią, że obraz wiózł pod słomą Panny Najświętszej z Ostrej Bramy i tym obrazem jakby glejtem otwierał sobie wrota domów, szlabany granic i polityczny kredyt rządów; mówią, że cuda jakieś zdziałał, mocą swą własną czy obrazu – a na kobiety działał pono, tak że od zmysłów odchodziły albo wracały do nich, jeśli je przedtem już straciły; mówią, że proroctw starych słowa spełniał ten człowiek tak dokładnie, iż każdy musiał weń uwierzyć – i socjaliści go prosili, by im na głowy dłonie kładł – taka jest siła starych słów i mitów, zwłaszcza gdy ciemne a krzepiące…) Ten wódz nowy, prócz poezji i obrazów, odgadnąć umiał koniunkturę i polski temat romantyczny w właściwej chwili przetłumaczył na język bliższy nowym czasom: z ideą insurekcji w głowach szli za nim chłopcy na dywersję przeciw wrogowi w służbie wroga. Niektórzy jak on głowy potracili – inni serca. Potem powstała Polska – niespodzianie, z koniunktur zmiennych – i niespodzianie przybysz z Litwy, dowódca kilku batalionów, wodzem narodu został, wcieleniem nowym mitów starych, i na dzieciństwo moje padł jego wzrok spod brwi, i dramat jego, którym czytał z zeszytu chłopca straconego – mojego wuja, brata, ojca; portretem wodza zamknął swój zeszyt – jego spojrzenie ciemne było końcowym amen w tym brewiarzu małego zbawcy, a pod tą fotografią, jakby dymem burym zasnutą, widniał napis czerwoną kredką podkreślony: „Żegnajcie, starzy, idę za nim!”

Kto ten zeszyt przechował, gdy pamiątki wszystkie po chłopcu pozostałe poszły w piec na rozkaz dziadka? (Innym razem Dubiel stary trochę inaczej mi wyjaśnił przyczynę tego auto da fe43, które zarządził dziadek na ułanie z pułku Beliny: wszak rosyjska armia zbliżała się do fortów, co broniły miasta naznaczonego czarną gwiazdą – w domu pod Panną szyby drżały, czulsze od najczulszego ucha na podniebny łopot armat – armia nie uznawała chłopców komendanta za prawem ochronione wojsko, lecz za bandytów; więc dziadek względy bezpieczeństwa złączył z goryczą, kiedy ubrania oraz książki do pieca rzucał, krzycząc, że syna Panna mu nie dała…) Kto ten zeszyt przechował? Kto go tam skrył na dnie zegara, na lata całe, aż spadł, gdy zegar ruszył ktoś przy porządkach generalnych właśnie w chwili, kiedym ja wałęsał się w pobliżu, w śmieciach grzebiąc jak głodny kot? Kto przekazał to posłanie mnie – sierocie? I po co? Czego żąda?

—–

Do spotkań rodzinnych rzadko dochodziło, chociaż wspólny dach wszystkich łączył. Dziadek nie znosił córek i wnuczek za to, że były kobietami, a szwagrów pewnie za to, że do rodziny weszli z przyczyny kobiet. Czasem jednak wzbudzał w sobie uczucia czy też powinności ojca i wołał głośno:

– Gdzie ta czereda, panie, cała? Co to: wymarli, czy się gdzie wynieśli? Sprowadzić mi tu wszystkich zaraz! Rodzina musi w kupie siedzieć, bo na to budowałem dom.

Schodziły wtedy z górnych pięter ciotki z córkami z buzią w ciup, a z nimi wujowie – sztywni, jakby się kijów nałykali. Wokoło stołu zasiadano herbatę pić i o pogodzie gadać, zdrowiu albo czasach niespokojnych. W pogodne lato miejscem sesji był ogródek za domem – wirydarz niewielki, żywopłotem z bzów i jaśminów oraz siatką z drutu odgrodzony od gospodarstwa. Pośrodku trawnik równo jak dywan przystrzyżony, wokół ścieżka i rząd irysów brzegiem ścieżki. Trzcinowe fotele ustawiano na murawie, dziadek w środku siadał, w melonie na głowie, w palcie z lodenu zielonego, owinięty kaszmirowym szalem w turecki wzór; na lasce obie dłonie wspierał i spod ściągniętych brwi patrzył w furtkę, jakby czekał, aż przyjdzie stamtąd ktoś prawdziwie ukochany i swoje miejsce zajmie w kręgu. Ogrodowe wieczory jeszcze bardziej były milczące od tych, które w jadalni odprawiano. Trzeszczała trzcina, gdy się kto poruszył, i czasem słowo jakieś padło o chłodzie albo cieple dnia, co odchodził. Ja na małym krzesełku u stóp dziadka siadywałem, w ciepłe kocyki owinięty i zawsze to uczucie miałem, żeśmy się zeszli coś rozstrzygnąć lub postanowić w mojej sprawie.

Aż raz – pamiętam – w taki wieczór, właśnie w ogródku… któryś z wujów kaszlnął i rzekł:

– Na mieście mówią, słyszał ojciec?… o jakimś nowym zarządzeniu w sprawie pogrzebów.

– Że hę?

– Zakaz, mówią, odprowadzania zwłok na cmentarz będzie wydany.

– Jak? – dziadek zwrócił powoli głowę w stronę zięcia.

– Mówię, com słyszał.

– To znaczy – dziadek rzekł – umierać już nie będzie wolno?

– Ha, ha – nieszczery śmiech wybuchnął i zgasł.

– Głupstwa gadasz – dokończył dziadek i łaskawie dodał: – moje dziecko.

– Nie! – podjął wuj nieustraszony. – Zwłoki mają być z domu odwożone prosto na cmentarz, tak by uwagi nie zwracały.

– Bez orszaku – wtrąciła odpowiednia ciotka, wspierając wuja.

– Ale czym? – podniósł głos właściciel firmy, która z żałobnej ostentacji czerpała główne swe dochody. – Tramwajem? Taczką czy hyclowską budą?

– W zarządzeniu o tym nie mówią – trochę strapiony rzekł dyskutant, lecz wtedy drugi z zięciów zabrał głos:

– Przepraszam, nieścisła informacja. Zarządzenie to ogólnej jest natury – tyczy zebrań, pochodów oraz demonstracji, na które trzeba zezwolenia władz. Otóż pogrzeby wyłączone były z zakazu. Tę klauzulę wyjątkową władza dziś znosi, ergo, aby pogrzeb odprawić wedle obyczaju dawnego, z domu żałoby, ulicami, jak dotąd było, konieczne będzie zezwolenie.

– No to co? – warknął dziadek.

– Uważam – odparł pierwszy wuj – że to jest zmiana…

– Istotna – wtrącił drugi.

– Obyczaju – pierwszy rozwinął zręcznie temat.

– Oraz naszej, że się tak wyrażę, roli – drugi postawił kropkę nad i.

– Wszystko się zmieni – wykrzyknęła opozycyjna ciotka pierwsza, wsparta przez drugą.

– Zakład wszelki sens utraci.

A potem wujowie uderzyli frontem:

– Zakład CONCORDIA (konkurencja) kupuje auta pogrzebowe!

– PARADIS za CONCORDIĄ idzie w ślad; już konie sprzedał, karawan pójdzie do lamusa.

– Do ślubów młodzież nie chce karet, autami jeździ elegancki świat.

– Ojcze, pomyśl i pojmij ducha nowych czasów.

– O przyszłość zadbaj dzieci, wnuków.

– Konie nas zjedzą i furmani – sprzedaj to wszystko póki czas…

– I zakład przestaw na motory…

– Taksówki…

– Szybki transport zwłok…

– Spedycję…

– Albo autobusową linię własną stwórz – komunikację miejską wesprzyj.

– Jaka zasługa!

– I interes.

Ucichli, bo wciąż milczał stary.

– Powiedz coś, ojcze – szepnęła któraś z ciotek starszych, bliźniaczki sięgnęły do rękawów po chustki, które miały w pogotowiu, papierośnice w rękach wujów wydały suchy trzask, ogniki zapalniczek błysły i pierwszy gacek nad głowami rozpoczął nocny rajd.

– Nie zmienię nic, póki żyję – spokojnie odparł szef rodziny.

– Lecz umrzesz kiedyś – palnął jeden z wujów, nad miarę, widać, podniecony.

21guzdrać się – robić coś powoli, niezgrabnie. [przypis edytorski]
22pasiaty – dziś popr.: pasiasty. [przypis edytorski]
23łgać – kłamać; mówić nieprawdę. [przypis edytorski]
24kantar – uzda (pozbawiona wędzidła, skórzana uprzęż nakładana na pysk konia). [przypis edytorski]
25Russo, właśc. Rousseau, Jean Jacques (1712–1778) – pisarz francuskojęzyczny z Genewy, filozof, wybitny przedstawiciel oświecenia, encyklopedysta; postulował powrót do natury, odrzucał zdobycze cywilizacji, w tym pojęcie własności prywatnej; swój model człowieka idealnego, dobrego, wychowywanego w naturze przedstawił w dziele z 1762: Emil, czyli o wychowaniu; w innym dziele, pt. Umowa społeczna zawarł poglądy na demokratyczną wizję państwa, będącą fundamentem współczesnej myśli politycznej. [przypis edytorski]
26Mably, Gabriel Bonnot de (1709–1785) – fr. filozof i polityk; brat filozofa Étienne de Condillaca, autor m.in. dzieła o rządach i prawie w Polsce (Du gouvernement et des lois en Pologne, 1781); pisał prace historyczno-polityczne o staroż. Grecji, Rzymie i współczesnej Francji oraz Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. [przypis edytorski]
27Fichte, Johann Gottlieb (1762–1814) – niem. filozof idealistyczny, krytyczny następca myśli Kanta, twórca teorii wiedzy oraz nowego typu idealizmu subiektywnego, tzw. filozofii czynu. [przypis edytorski]
28Engels, Friedrich (1820–1895) – filozof i socjolog niem., ideolog socjalizmu, współpracownik Carla Marksa, jeden z twórców i przywódców zarówno I, jak i II Międzynarodówki, autor pojęcia materializmu dialektycznego; napisał m.in. traktat Święta rodzina, czyli krytyka krytycznej krytyki (1844; z Marksem), Położenie klasy robotniczej w Anglii (Die Lage der arbeitenden Klasse in England, 1845), Manifest komunistyczny (Manifest der kommunistischen Partei, 1848; z Marksem). [przypis edytorski]
29Hugo, Victor Marie (1802–1885) – pisarz i polityk, czołowy przedstawiciel romantyzmu fr., członek Akademii Francuskiej; tworzył powieści (m.in. Katedra Marii Panny, Nędznicy), poezję, dramaty (Cromwell, Hernani) oraz pisma polityczne. [przypis edytorski]
30Lamennais, Félicité Robert de (1782–1854) – pisarz i ideolog fr., początkowo zwolennik ultramontanizmu, później propagator odnowy kościoła; w 1841 r zerwał z kościołem katolickim; autor książki Słowa wieszcze. [przypis edytorski]
31Hercen, Aleksandr Iwanowicz (1812–1870) – pisarz ros., myśliciel i działacz społeczno-polityczny, którego poglądy miały wpływ na ideologię ros. organizacji „Ziemla i Wola”, stworzył doktrynę socjalizmu rosyjskiego, który miał powstać z pominięciem fazy kapitalizmu; współpracował z Towarzystwem Demokratycznym Polskim na emigracji, gorąco popierał ruch rewolucyjny okresu Wiosny Ludów 1848–1849, a także powstanie styczniowe w Polsce (co spowodowało upadek wydawanego przez niego czasopisma „Kołokoł”, ponieważ członkowie emigracji ros. masowo wycofali się z abonamentu), autor książki autobiograficzno-wspomnieniowej Rzeczy minione i rozmyślania (1852–1868), stanowiącej zarazem zarys życia ideowego Rosji i Europy za jego życia. [przypis edytorski]
32Mazzini, Giuseppe (1805–1872) – włoski rewolucjonista, przywódca demokratyczno-republikańskiego nurtu risorgimento, walczył o wolność w antyaustriackiej partyzantce razem z Garibaldim, założył organizację Młode Włochy (1831) i Młoda Europa (1834), należał do masonerii. [przypis edytorski]
33Spengler, Oswald Arnold Gottfried (1880–1936) – niem. filozof kultury i historii; autor publikacji: Zmierzch zachodu (Der Untergang des Abendlandes. Umrisse einer Morphologie der Weltgeschichte, 1922), Państwo. Problem klas społecznych, państwa i historii filozofii politycznej (Der Staat. Das Problem der Stände, Staat und Geschichte Philosophie der Politik, 1924), Człowiek i technika. Filozofia życia (Der Mensch und die Technik. Beitrag zu einer Philosophie des Lebens, 1931) i in. [przypis edytorski]
34Toynbee, Arnold Joseph (1889–1975) – ang. historiozof, autor Studium historii (A Study of History, 12 tomów, wyd. w l. 1934–1961); klasyk dwudziestowiecznej historiozofii, jeden z najważniejszych teoretyków cywilizacji; profesor historii międzynarodowej. [przypis edytorski]
35Eliade, Mircea (1907–1986) – rumuński historyk religii, religioznawca, indolog, filozof kultury, eseista, pisarz i dyplomata; autor m.in.: Traktatu o historii religii (Traité d'histoire des religions, 1949), Obrazy i symbole. Szkice o symbolizmie magiczno-religijnym (Images et symboles. Essais sur le symbolisme magico-religieux, 1952), Sacrum i profanum. O istocie religijności (Le Sacré et le Profane, 1956), Inicjacja, obrzędy, stowarzyszenia tajemne. Narodziny mistyczne (Initiation, rites, sociétés secrètes, 1959), Historia wierzeń i idei religijnych (Histoire des croyances et des idées religieuses, t. I–III, wyd. 1976–1983) oraz wielu publikacji na temat jogi. [przypis edytorski]
36Lelewel, Joachim (1786–1861) – historyk i polityk polski; wykładowca Akademii Wileńskiej, założyciel „Tygodnika Wileńskiego” (1815), członek Towarzystwa Królewskiego Przyjaciół Nauk w Warszawie (od 1829), zasiadał w kierowanej przez Adama Czartoryskiego Radzie Administracyjnej w powstaniu listopadowym (1830–1831), członek Rządu Narodowego Królestwa Polskiego, prezes Towarzystwa Patriotycznego, radykalnego odłamu obozu powstańczego; od 1831 r. działacz emigracyjny, numizmatyk. [przypis edytorski]
37Jasienica, Paweł; właśc. Leon Lech Beynar (1909–1970) – historyk polski, eseista, publicysta „Tygodnika Powszechnego”; autor m.in. Myśli o dawnej Polsce (1960) oraz cyklu esejów historycznych: Polska Piastów (1960), Polska Jagiellonów (1963), Rzeczpospolita Obojga Narodów (1967–1972). [przypis edytorski]
38tiurma (z ros.) – więzienie. [przypis edytorski]
39córka Demeter (mit. gr.) – Kora a. Persefona, córka bogini urodzaju, Demeter, podstępem poślubiona przez boga podziemi, Hadesa. [przypis edytorski]
40Eurydyka (mit. gr.) – ukochana żona Orfeusza, wielkiego poety i śpiewaka, który po śmierci żony poszedł po nią do krainy umarłych. [przypis edytorski]
41realność – tu: nieruchomość; własność w postaci budynków itp. [przypis edytorski]
42walory (daw.) – tu: papiery wartościowe emitowane przez banki. [przypis edytorski]
43auto da fé (z port.: akt wiary) – końcowy etap procesu inkwizycyjnego, polegający na publicznym potwierdzeniu lub odrzuceniu przez oskarżonego religii katolickiej przed wykonaniem wyroku (wyrok był niezależny od treści deklaracji, choć jej wymagano); także: publiczne wykonanie wyroku śmierci na heretyku przez spalenie na stosie. [przypis edytorski]