Za darmo

Manekin trzcinowy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Kochany panie – rzekł ksiądz Lantaigne – jedna tylko Europa jest możliwa, Europa chrześcijańska. Wojny będą zawsze. Pokój nie jest z tego świata. Obyśmy odzyskać mogli męstwo i wiarę naszych przodków! Jako bojownik Kościoła wojującego wiem, że walka będzie trwała do końca świata. I błagam Boga, podobnie jak Ajaks u waszego starego Homera, by walczyć w świetle dziennym. Nie przeraża mnie ani liczba, ani zuchwałość naszych wrogów, lecz bezsilność i wahanie panujące w naszym własnym obozie. Kościół jest armią; smuci mnie, gdy widzę pustki i luki w jej froncie bojowym. Oburzam się, gdy widzę, jak niewierni wciskają się do jej szeregów i jak czciciele Złotego Cielca ofiarowują się na strażników sanktuarium. Ubolewam, patrząc na nawiązaną wkoło mnie walkę, walkę w ciemnościach sprzyjających nikczemnikom i zdrajcom. Niech się stanie wola boża! Pewien jestem ostatecznego triumfu, porażki zbrodni i błędów w dniu ostatnim, który będzie dniem sprawiedliwości i chwały!

Wstał, we wzroku jego była niewzruszona pewność. Ale jego ciężkie policzki zwisały. Duszę miał smutną. Nie bez powodu. Pod jego zwierzchnictwem seminarium zmierzało ku ruinie. Kasa miała deficyty. Rzeźnik Lafolie, któremu winien był dziesięć tysięcy dwieście trzydzieści jeden franków, upominał się o pieniądze i ksiądz Lantaigne cierpiał w swej dumie, przewidując upomnienia Jego Eminencji kardynała arcybiskupa. Mitra, ku której wyciągał rękę, znikała. Widział już, jak go wysyłają do jakiejś nędznej parafii wiejskiej. Zwracając się do pana Bergeret, rzekł:

– Straszne klęski grożą Francji w bliskiej przyszłości.

XIII

Pan Bergeret uczęszczał teraz do kawiarni; co wieczór spędzał godzinkę w kawiarni de la Comédie. Ogólnie miano mu to za złe. On tymczasem zażywał tam światła i ciepła niemałżeńskiego, czytał gazety i widział twarze ludzkie, widział ludzi, którzy mu źle nie życzyli. Czasem spotykał tam pana Goubin, swego ulubionego ucznia od czasu zdrady pana Roux. Pan Bergeret miał zawsze kogoś, kogo wolał od innych, bo estetyczna jego dusza lubiła wybierać. Wolał pana Goubin. Ale go nie kochał wcale. I istotnie nie był on miły; cienki, nikły, ubogi w ciało, włos i myśli, ze słabymi oczyma ukrytymi za szkłami okularów, ze ściśniętymi wargami, miał wszystkie małostki, nogę i duszę panienki. Z tą powierzchownością, był ścisły i drobiazgowy. Do całej jego drobnej istoty przyczepione były ogromne, potężne uszy, jedyna obfitość tego ubogiego organizmu. Pan Goubin miał przyrodzony dar i kunszt słuchania. Pan Bergeret rozmawiał z panem Goubin przy dwóch kuflach piwa i brzęku kamieni domina, w które grano przy sąsiednich stolikach. O jedenastej profesor wychodził. Uczeń szedł za jego przykładem. I szli razem przez pusty plac Teatralny, przez ciemne ulice, aż do smutnej ulicy Tintelleries.

Szli tak pewnej nocy majowej. Powietrze, spłukane ulewnym deszczem, było lekkie, świeże, pełne woni ziemi i liści. Na niebie, bez chmur i bez księżyca, zawieszone były w ciemnej głębi tysiączne kropelki światła białego jak diamenty, gdzieniegdzie migotały kropelki błękitne lub czerwone. Pan Bergeret, podnosząc oczy w niebo, przyglądał się gwiazdom. Dość dobrze rozpoznawał gwiazdozbiory. Z kapeluszem na tył głowy zsuniętym, z głową prostopadle zadartą, końcem laski ukazał zmęczonym oczom pana Goubin Bliźnięta i wyrecytował wiersz:

 
Albo gwiazdy Heleny pod twoim okrętem
Uciszą falę jońską,
Lub też na brzegach Paestum…
 

Potem nagle rzekł:

– Wie pan, panie Goubin, że otrzymujemy z Ameryki wiadomości o Wenus i że wiadomości te są niedobre?

Pan Goubin posłusznie zamierzał szukać Wenus na niebie, ale mistrz uprzedził go, że już zaszła.

– Piękna ta gwiazda – rzekł – jest piekłem lodu i ognia. Wiem o tym od samego Kamila Flammariona, który co miesiąc we wspaniałych artykułach poucza mnie o wszystkich nowościach na niebie. Wenus ciągle zwraca ku słońcu tę samą stronę swej tarczy, podobnie jak Księżyc ku ziemi. Tak zapewnia astronom z góry Hamiltona. Jeśli mu wierzyć, jedna z półkul Wenus jest rozpaloną pustynią, druga pustkowiem lodów i ciemności. I piękna ta pochodnia naszych ranków i wieczorów jest pełna ciszy i martwoty.

– Doprawdy? – rzekł Goubin.

– Taki jest pogląd w tym roku – odrzekł pan Bergeret. – Co do mnie, chcę przypuszczać, że życie, takie przynajmniej, jakie objawia się na Ziemi, ten stan, w jakim występuje substancja zorganizowana w roślinach i zwierzętach, jest skutkiem zaburzenia w gospodarstwie planety, produktem chorobliwym, trądem, czymś obrzydliwym, czego nie ma na gwieździe zdrowej i prawidłowo zbudowanej. Ta myśl podoba mi się i pociesza mnie, bo ostatecznie smutno jest pomyśleć, że wszystkie te słońca zapalone nad naszymi głowami ogrzewają planety równie nędzne jak nasza i że we wszechświecie do nieskończoności rozmnożyły się cierpienia i brzydota. Nie możemy mówić tu o planetach zależnych od Syriusza, Aldebarana, Altaira lub Wegi, o tych ciemnych pyłkach, które towarzyszyć by mogły ognistym kroplom rozsianym po niebie, bo o ich istnieniu nic nie wiemy; że są, przypuszczamy tylko na zasadzie analogii między naszym słońcem i innymi gwiazdami wszechświata. Ale gdy wytwarzamy sobie pojęcie o gwiazdach naszego układu, to nie znaczy, że życie rozpościera się tam w tych niecnych kształtach, jakie ogólnie przybiera na Ziemi. Nie można przypuszczać, że takie jak my istoty znajdują się w chaosie olbrzymów Saturna i Jowisza. Uran i Neptun nie mają ani światła, ani ciepła. Ten rozkład, który zowiemy życiem organicznym, nie może się tam wytworzyć. Również nieprawdopodobne jest, żeby objawiało się ono w pyle gwiezdnym rozsianym w eterze między orbitami Marsa i Jowisza, w pyle, który jest tylko rozproszoną materią jakiejś planety. Mała sfera Merkurego, zdaje się, jest zbyt gorąca, by wytwarzać pleśń, jaką jest życie zwierzęce i roślinne. Księżyc jest światem martwym. Dowiadujemy się teraz, że temperatura Wenus nie nadaje się dla organizmów. Zatem w całym układzie planetarnym nie moglibyśmy wymyślić nic podobnego do człowieka, gdyby nie Mars, który na swoje nieszczęście jest nieco podobny do naszej planety. Posiada powietrze i wodę, ma więc, niestety, z czego wytwarzać takie jak my zwierzęta.

– Czy to prawda, że Mars jest podobno zamieszkany? – zapytał pan Goubin.

– Ta myśl nieraz korciła umysły ludzkie – odrzekł pan Bergeret. – Źle znamy postać tej planety. Wydaje się ona zmienna i nieustannie wzburzona. Widać na niej kanały, których pochodzenie i istota są nam nieznane. Nie jesteśmy więc pewni, czy ten sąsiedni świat jest trapiony i zbezczeszczony istotami podobnymi do ludzi.

Pan Bergeret doszedł do bramy domu. Zatrzymał się i rzekł:

– Chcę wierzyć, że życie organiczne jest złem właściwym tylko naszej szkaradnej, małej planecie. Rozpaczliwe byłoby wierzyć, że istoty, które zjadają inne i same są zjadane, istnieją w całym nieskończonym wszechświecie.

XIV

Paryski fiakier pani Worms-Clavelin minął Porte Maillot przez najeżoną pikami bramę, u której drzemali zakurzeni poborcy rogatkowi i ogorzałe kwiaciarki. Fiakier minął na prawo Avenue de la Révolte, której niskie, zapleśniałe, na czerwono malowane szynki i nędzne altanki zwrócone są ku kapliczce świętego Ferdynanda, przycupniętej u krawędzi fosy, porosłej wątłą i wydeptaną trawą. Zapuścił się potem w ulicę des Charles, smutną, wiecznie zakurzoną od tłuczenia kamieni, i wtoczył się w szerokie, cieniste aleje dawnego parku królewskiego, podzielonego teraz na małe posiadłości prywatne. Na ustronnej szosie, po której między dwoma rzędami klonów ciężko toczył się powóz, chwilami ciszę i samotność ożywiali cykliści. Jasno ubrani, pochyleni, głową tnąc powietrze, mknęli ruchem zwinnego zwierzęcia. Ich szybki bieg, podobny do spiesznego lotu wielkich ptaków, łatwość ich ruchów i sprawność zakreślanych krzywizn miały w sobie swoisty wdzięk i piękno. Między pniami drzew przydrożnych pani Worms-Clavelin dostrzegała przez sztachety trawniki, sadzawki, podjazdy, daszki w dość miernym guście. I marzyła o tym, żeby na stare lata móc zamieszkać w jednym z takich domów o jasnym tynku i łupkowym dachu, była bowiem rozsądna i umiarkowana w pragnieniach i czuła rodzące się w duszy zamiłowanie do kur i królików.

Tu i ówdzie w szerokich alejach wznosiły się duże budynki, kaplice, zakłady wychowawcze, przytuliska, domy zdrowia, kościół anglikański ze szczytem w stylu sztywnego gotyku i siedziby pobożności o cichej powadze, z krzyżem nad drzwiami i czarnym dzwonem, przy którym zwisa łańcuszek. Potem fiakier zapuścił się w niżej położoną i pustą okolicę zakładów ogrodniczych, gdzie szyby inspektów błyszczą w słońcu wzdłuż piaszczystych ścieżek lub nagle wystrzela śmieszny kiosk, zbudowany przez jakiegoś podmiejskiego architekta, czy też gliniane imitacje pni drzewnych – pomysł specjalisty dekoratora ogrodów. Czuć w tym Bas-Neuilly świeżość bliskiej rzeki, wyziewy wilgotnego gruntu, na którym niedawno jeszcze, jak utrzymują geologowie, stały wody; czuć opary błot, na których wiatr zginał sitowie zaledwie przed tysiącem czy tysiąc pięciuset laty.

Pani Worms-Clavelin wyjrzała przez okno: była blisko celu. Przed nią ukazywały się na końcu alei smukłe szczyty zasadzonych wzdłuż rzeki topoli. To znów widać było życie czynne i gorączkowe. Wysokie mury i dachy o wyrzynanych szczytach następowały po sobie bez przerwy. Fiakier zatrzymał się przed domem w stylu nowoczesnym, budowanym z widoczną oszczędnością, nawet ze skąpstwem, z krzywdą dla sztuki i wdzięku, a jednak porządnym i dość pokaźnym, opatrzonym mnóstwem wąskich okien, z których kilka, sądząc po kolorowych, w ołów oprawnych szybach, było zapewne oknami kaplicy. Na tej fasadzie płaskiej i bez ozdób tradycje sztuki chrześcijańskiej i narodowej bardzo dyskretnie przypominała tylko struktura dachu: wybite w nim były trójkątne okienka zdobne w ornament w kształcie koniczyny. Na frontonie rzeźbiona ampuła wyobrażała naczynie, w którym zawarta była krew Zbawiciela, uniesiona w rękawiczce przez Józefa z Arymatei. Było to godło Sióstr Krwi Przenajświętszej. Tę kongregację założyła w 1829 roku pani Maria Latreille. Państwo zatwierdziło ją w 1868 roku dzięki przychylnemu poparciu cesarzowej Eugenii. Siostry Krwi Przenajświętszej poświęciły się wychowywaniu dziewcząt.

 

Pani Worms-Clavelin wyskoczyła z fiakra, zadzwoniła do drzwi, które otwarły się ostrożnie, nieufnie, i weszła do rozmównicy, a jednocześnie siostra furtianka zawiadomiła przez tubę, że panna Clavelin ma zejść do pani Clavelin, swej matki. W rozmównicy były tylko wypychane włosiem krzesła. Na białej ścianie, w niszy, Najświętsza Panna, malowana pastelowymi tonami, nieco pretensjonalna, w długiej do ziemi szacie, otwierała litościwe dłonie. Pokój duży, zimny, biały, miał w sobie ciszę, porządek, prostotę. Czuło się w nim tajemną, niewidoczną siłę społeczną. Pani Worms-Clavelin z zadowoleniem wdychała powietrze tej poczekalni, powietrze wilgotne, przesycone mdłym zapachem kuchni. Spędziwszy dzieciństwo w krzykliwych szkółkach Montmartre, gdzie zamorusane atramentem i konfiturami dzieci raczą się do syta brzydkimi słowami i ordynarnymi gestami, żywiła niezmierny szacunek dla surowego wychowania arystokratycznego i religijnego. Ochrzciła swą córkę, by Janinka mogła być przyjęta do dystyngowanego klasztoru. Myślała sobie: „Janinka będzie lepiej wychowana i będzie mogła lepiej wyjść za mąż”. Janinkę ochrzczono w jedenastym roku życia, w wielkiej tajemnicy, gdyż u steru było wtedy ministerstwo radykalne. Później Republika i Kościół zbliżyły się wzajem, ale, aby nie gorszyć radykałów w departamencie, pani Worms-Clavelin ukrywała, że jej córka wychowuje się u zakonnic. Tajemnicę jednak podchwycono i niejednokrotnie klerykalny dziennik departamentu umieszczał o tym wzmianki. Radca prefektury, pan Lacarelle, zakreślał te notatki niebieskim ołówkiem i podsuwał je prefektowi pod oczy. Prefekt czytał: „Czy prawdą jest, że Żyd-prześladowca, przez masonów postawiony na czele administracji okręgu dla zwalczania Boga wśród naszej wierzącej ludności, córkę swą wychowuje w klasztorze?”.

Pan Worms-Clavelin wzruszał ramionami i wrzucał dziennik do kosza. W dwa dni później, jak spodziewać się należało po przeczytaniu pierwszej wzmianki, redaktor katolicki umieścił następujące słowa:

„Zapytywałem tego Żyda, prefekta Worms-Clavelin, czy prawdą jest, że córkę swą każe wychowywać w klasztorze. Ten mason nie odpowiedział mi – nie bez przyczyny – dam więc sam odpowiedź na to zapytanie. Ten bezwstydny Żyd kazał ochrzcić swą córkę i umieścił ją w katolickim zakładzie wychowawczym. Panna Worms-Clavelin wychowuje się u Sióstr Krwi Przenajświętszej w Neuilly-sur-Seine. Aż miło, jaka szczerość u tych zuchów! Wychowanie świeckie, ateistyczne, zabójcze – to dobre dla ludu, który ich żywi. Niech ludność wie, po której stronie są świętoszki!”

Pan Lacarelle, radca prefektury, zakreślał artykuł niebieskim ołówkiem i kładł rozłożoną gazetę na biurku prefekta, który rzucał ją do kosza. Pan Worms-Clavelin uprzedzał dzienniki urzędowe, aby nie wszczynały polemiki. I drobna ta sprawa szła w zapomnienie, w bezdenne zapomnienie, w noc niepamięci, w którą po chwilowym rozgłosie pogrążają się kolejno hańby i sławy, zasługi i skandale rządu. Pani Worms-Clavelin, mając na uwadze potęgę i bogactwo Kościoła, energicznie obstawała przy tym, żeby Janinkę oddać zakonnicom, które panienkom wszczepiają zbawienne zasady i uczą je dobrych manier.

Pani Worms-Clavelin usiadła, skromnie kryjąc nogi pod suknią, jak błękitno-różowo-biała Madonna w niszy, i końcami palców trzymała za wstążeczkę pudełko czekoladek, które przyniosła dla Janinki. Duża dziewczynka wpadła jak wicher do rozmównicy, smukła w swej czarnej sukience, przepasanej czerwonym sznurem, odznaką klas średnich.

– Dzień dobry, mamo!

Pani Worms-Clavelin przyjrzała jej się z tkliwością macierzyńską, a także z nieobcym sobie instynktem handlarskim, przyciągnęła córkę do siebie, zajrzała w zęby, kazała się wyprostować, skontrolowała kibić, ramiona, plecy. Była zadowolona.

– Mój Boże! Jakaś ty duża! Takie masz długie ręce!

– Mamo, nie onieśmielaj mnie! Już i tak nie wiem, gdzie je podziać!

Usiadła i złożyła czerwone ręce na kolanach. Odpowiadała uprzejmie, lecz ze znudzeniem na pytania zadawane jej przez matkę, a tyczące się zdrowia, zarządzeń higienicznych, zaleceń co do zażywania tranu.

– A ojciec?

Pani Worms-Clavelin zdziwiła się, że można pytać o jej męża. Nie była w stosunku do męża obojętna, ale nie wyobrażała sobie, żeby można było coś nowego powiedzieć o tym człowieku stałym, niewzruszonym, który nigdy nie chorował i nigdy nie robił i nie mówił nic szczególnego.

– Ojciec? Cóż mu się miało stać? Należymy do ważnych osobistości i nie mamy ochoty nic w tym zmieniać.

Pomyślała jednak, że trzeba by niedługo pomyśleć o jakim przyzwoitym wycofaniu się np. do Izby Skarbowej lub Rady Stanu. I piękne jej oczy zamgliły się marzeniem.

Córka zapytała, o czym tak myśli.

– Myślę, że moglibyśmy kiedyś powrócić do Paryża. Lubię Paryż. Ale tu znaczylibyśmy tak mało!

– Przecież ojciec jest zdolny. Siostra Maria od Aniołów powiedziała to w klasie: „Panno Worms-Clavelin, ojciec pani wykazał wielkie zdolności administracyjne”.

Pani Worms-Clavelin potrząsnęła głową.

– Trzeba dużo pieniędzy, żeby na odpowiedniej stopie utrzymać dom w Paryżu.

– Ty, mamusiu, lubisz Paryż, ja lubię wieś.

– Nie znasz wsi, kochanie.

– Ależ, mamo, lubi się nie tylko to, co się zna!

– Jest trochę prawdy w tym, co mówisz.

– A, ty nie wiesz jeszcze, mamo! Dostałam nagrodę za wypracowanie z historii. Siostra Józefina powiedziała, że ja jedna potraktowałam temat gruntownie.

Pani Worms-Clavelin spytała miękko:

– Jaki to był temat?

– Sankcja pragmatyczna.

Pani Worms-Clavelin zapytała, teraz istotnie zdziwiona:

– Co to jest?

– To błąd Karola VII. To nawet jego najważniejszy błąd.

Pani Worms-Clavelin odpowiedź ta wydała się niejasna. Zadowoliła się nią jednak, gdyż bynajmniej nie interesowała się historią średniowieczną. Ale Janinka, przejęta wypracowaniem, ciągnęła dalej poważnie:

– Tak, mamo. To kapitalny45 błąd tego panowania, to jasne naruszenie praw Stolicy Apostolskiej, to zbrodnicza kradzież dziedzictwa świętego Piotra. Franciszek I na szczęście naprawił ten błąd… Ale, ale, wiesz, mamo? Dowiedziałyśmy się, że guwernantka Alicji to dawna kokota…

Pani Worms-Clavelin z natarczywą energią zapowiedziała córce, żeby z towarzyszkami swymi nie czyniła podobnych odkryć. Rozgniewała się nawet:

– Jesteś po prostu śmieszna, Janinko, używasz pewnych wyrazów, nie zdając sobie sprawy…

Janinka zachowała tajemnicze milczenie, potem nagle dodała:

– Mamo, muszę ci powiedzieć, że moje majtki są w okropnym stanie. Wiesz, nigdy nie troszczyłaś się zbytnio o bieliznę! Nie robię ci z tego zarzutu; jedni lubią bieliznę, inni suknie lub klejnoty. Ty przepadasz za klejnotami. Ja za bielizną… A, jeszcze odprawiałyśmy nowennę. Modliłam się szczerze za ciebie i za ojca, wiesz! Uzyskałam cztery tysiące dziewięćset trzydzieści siedem dni odpustu.

XV

– Jestem człowiekiem religijnym – mówił pan de Terremondre – ale słowa wyrzeczone przez ojca Ollivier46 w kościele Notre-Dame uważam za niewłaściwe. Jest to zresztą powszechne mniemanie.

– Potępiasz go pan zapewne za to – odrzekł ksiądz Lantaigne – że katastrofę tłumaczył jako naukę daną przez Boga niedowiarstwu i pysze. Zarzucasz mu, że wskazał, jak naród, dotąd wybrany, teraz jest karcony za bunty i odstępstwa. Czyż miał się wyrzec wyjaśnienia tej tragedii?

– Należało zachować przyzwoitość – odparł pan de Terremondre. – Zwłaszcza obecność głowy państwa nakazywała pewną powściągliwość.

– Prawda – rzekł ksiądz Lantaigne – że duchowny ten wobec prezydenta i ministrów Republiki, wobec możnych i bogaczy, twórców lub wspólników naszych hańb i sromot, odważył się powiedzieć, że Francja sprzeniewierzyła się swemu wiekowemu posłannictwu, gdyż odwróciła się od chrześcijan mordowanych tysiącami i sprzyjać poczęła półksiężycowi kosztem krzyża. Odważył się powiedzieć, że naród, długo wierny, wygnał Boga ze swych szkół i zgromadzeń. Oto co mu pan za zbrodnię poczytuje, pan, panie de Terremondre, jeden z wodzów partii katolickiej w naszym departamencie.

Pan de Terremondre w odpowiedzi zapewnił o swym poświęceniu dla spraw religijnych. Ale trwał przy swym zdaniu. Przede wszystkim nie jest za Grekami, lecz raczej za Turkami, a przynajmniej za spokojem. Jest dużo katolików, którym chrześcijanie na Wschodzie są najzupełniej obojętni. Czyż trzeba było katolików tych obrażać w ich słusznych przekonaniach? Nikt nie jest obowiązany być filohellenem. Papież nim nie jest.

– Szanowny księże rektorze – dodał – słucham księdza zawsze z szacunkiem, ale obstaję przy tym, że należało przemawiać bardziej pojednawczo w dniu żałoby i nadziei zarazem, nadziei, która zdawała się prowadzić do pojednania klas…

– I w czasie, kiedy kursy na giełdzie szły w górę, dając świadectwo mądrości Francji i Europy w sprawach wschodnich – dodał ze złośliwym uśmiechem pan Bergeret.

– Istotnie – odparł pan de Terremondre. – Musimy oszczędzać rząd, który zwalcza socjalistów, pod którym idee religijne i konserwatywne zrobiły niezaprzeczone postępy. Prefekt nasz, pan Worms-Clavelin, choć Żyd i mason, okazuje żywą troskliwość o interesy duchowieństwa. Pani Worms-Clavelin kazała ochrzcić swą córkę i umieściła ją w klasztorze w Paryżu, gdzie odbiera ona doskonałe wychowanie. Wiem o tym z pewnością, bo panna Janina Clavelin jest w jednej klasie z moimi siostrzenicami, pannami d'Ansey. Pani Worms-Clavelin jest opiekunką kilku naszych instytucji filantropijnych i mimo swego pochodzenia i stanowiska nie tai sympatii arystokratycznych i religijnych.

– Chętnie panu wierzę – rzekł pan Bergeret. – W ogóle może pan śmiało twierdzić, że w obecnej chwili katolicyzm we Francji ma w plutokracji żydowskiej najsilniejszą podporę.

– Nie myli się pan bynajmniej – odparł pan de Terremondre. – Izraelici szczodrze wspomagają instytucje katolickie… Ale w kazaniu ojca Ollivier najwięcej razi to, że niejako przypisuje on Bogu ideę i pomysł katastrofy. Słuchając go, można by sądzić, że sam Bóg podpalił Bazar47. Moja ciotka d'Ansey wróciła z nabożeństwa oburzona. Nie pochwali chyba ksiądz rektor podobnych zwrotów, jestem tego pewien.

Ksiądz Lantaigne zazwyczaj nie wszczynał niebacznie dyskusji teologicznych z ludźmi świeckimi, niezdolnymi do podtrzymywania ich. Chociaż namiętnie lubił kontrowersje, jego obyczaje kapłańskie wzbraniały mu tego w tak błahych, jak ta, okazjach. Zachował więc milczenie, a panu de Terremondre odpowiedział pan Bergeret:

– Wolałby pan zapewne, żeby ten mnich wybaczył dobremu Bogu nieszczęście, które zdarzyło się przypadkowo na źle strzeżonym odcinku stworzenia, żeby Wszechmocnemu po katastrofie nadał smutną, skromną, skruszoną minę prefekta policji.

– Żartuje pan ze mnie – rzekł pan de Terremondre. – Ale czyż trzeba było mówić o ofiarach pokutnych i o aniele zagłady? To są pojęcia innego wieku.

– To są pojęcia chrześcijańskie – odrzekł pan Bergeret. – Ksiądz Lantaigne temu nie zaprzeczy.

 

Ponieważ ksiądz milczał, pan Bergeret mówił dalej.

– W książce, której doktrynę ksiądz Lantaigne pochwala, w znamienitych Szkicach o obojętności religijnej48, wyłożona jest teoria ekspiacji; radzę panu to przeczytać. Zapamiętałem z niej jedno zdanie i mogę je dość wiernie przytoczyć: „Cięży nad nami – mówi Lamennais – konieczne, nieubłagane prawo, nie możemy usunąć się spod jego władzy: prawem tym jest ekspiacja, oś niewzruszona świata, około której biegną wszystkie tory ludzkości”.

– Bardzo dobrze – rzekł pan de Terremondre. – Ale czy możliwe jest, aby Bóg chciał tak strasznie dotknąć kobiety zacne i miłosierne, jak moja kuzynka Courtrai lub siostrzenice Laneaux i Felissay, tak okrutnie popalone w tym pożarze? Bóg nie jest ani okrutny, ani niesprawiedliwy.

Ksiądz Lantaigne poprawił brewiarz pod pachą i zabierał się do odejścia. Ale rozmyśliwszy się, obrócił się ku panu de Terremondre i podnosząc prawą rękę rzekł poważnie:

– Bóg nie był ani okrutny, ani niesprawiedliwy względem tych niewiast, z których uczynił hostie i podobizny świętej ofiary bez zmazy. Ale skoro chrześcijanie sami zapomnieli nawet o znaczeniu ofiary, nawet o potrzebie cierpienia, skoro nie znają już najświętszych tajemnic wiary, dziś, by nie rozpaczać o ich zbawieniu, należy się spodziewać groźniejszych jeszcze znaków, straszniejszych napomnień, bardziej naglących ostrzeżeń! Żegnam pana, panie de Terremondre! Pozostawiam pana z panem Bergeret, który wprawdzie nie wyznaje żadnej religii, ale też nie popada w hańbiącą nędzę religii ułatwionej. Przy małym wysiłku inteligencji, nawet nie popartej sercem, igraszką dlań będzie pana pognębić.

Rzekł i oddalił się pewnym, sztywnym krokiem.

– Co mu jest – zapytał pan de Terremondre, patrząc za księdzem. – Zdaje mi się, że ma żal do mnie. To człowiek godny szacunku. Ale ma ciężki charakter. Umysł jego gorzknieje w ustawicznych kłótniach. Poróżnił się z arcybiskupem, z profesorami seminarium, z połową duchowieństwa w diecezji. Bardzo wątpliwe, czy zostanie biskupem. I zaczynam wierzyć, że dla Kościoła i dla niego lepiej będzie, jeżeli zostanie na dotychczasowym stanowisku. Byłby to biskup niebezpieczny przez swą nietolerancję. Co za dziwna myśl: pochwalać kazanie ojca Ollivier!

– Ja również pochwalam to kazanie – rzekł pan Bergeret.

– To co innego – odrzekł pan de Terremondre. – Pan się tym bawi. Nie jest pan człowiekiem religijnym.

– Nie jestem religijny – odparł pan Bergeret. – Ale jestem teologiem.

– Ja, przeciwnie – rzekł pan de Terremondre – jestem religijny, ale nie jestem teologiem. I oburza mnie, gdy słyszę z ambony, że Bóg kazał nieszczęśliwym kobietom zginąć w płomieniach, by ukarać zbrodnie naszego kraju, który nie kroczy na czele Europy. Czy ojciec Ollivier myśli, że w obecnych warunkach łatwo nam kroczyć na czele Europy?

– Źle byłoby, gdyby tak sądził – rzekł pan Bergeret. – Ale pan, który jest, jak właśnie powiedziano, jednym z wodzów partii katolickiej w departamencie, pan powinien wiedzieć, że wasz Bóg niegdyś w wiekach biblijnych miał żywe upodobanie do ofiar w ludziach i że woń krwi była mu miła. Cieszył się rzezią i lubował w pogromach. Taki był charakter jego, panie de Terremondre. Był chciwy krwi, jak pan de Gromance, który, jak rok długi, stosownie do pory roku, strzela sarny, kuropatwy, króliki, przepiórki, dzikie kaczki, bażanty, cietrzewie i kukułki. Brał na ofiarę winnych i niewinnych, wojowników i dziewice. Zdaje się, że bardzo smakowała mu córka Jeftego.

– Myli się pan – rzekł pan de Terremondre. – Dano ją Bogu w ofierze. Ale to była ofiara bezkrwawa.

– Tak się to dziś mówi – rzekł pan Bergeret – przez wzgląd na waszą wrażliwość. Ale zarżnięto ją. Jehowa był szczególnie łasy na świeże mięso. Mały Joas, wychowany w świątyni, dobrze wiedział, w jaki sposób ten bóg lubił dzieci. Kiedy poczciwa Jozabet kładła mu na głowę opaskę królewską, zaniepokoił się niezmiernie i zapytał:

 
Czyż na ofiarę dzisiaj złożony,
Muszę, jak niegdyś córa Jeftego,
Śmiercią gniew Pana uciszyć49?
 

W owych czasach Jehowa podobny był do swego rywala Chamosa50: był dziki, okrutny, niesprawiedliwy. Mawiał: „Po trupach na drogach waszych poznacie, żem Pan wasz!”. Niech pan się nie łudzi, panie de Terremondre. Jehowa, przeszedłszy od Żydów do chrześcijan, pozostał gwałtownikiem lubującym się w ludzkiej krwi. Nie przeczę, że teraz, u schyłku wieku, cokolwiek złagodniał i stoczył się nieco po pochyłości lekkiego zobojętnienia, po której staczamy się wszyscy. Przynajmniej przestał sypać groźbami i złorzeczeniami. W chwili obecnej zapowiada swe pomsty tylko przez usta panny Deniseau, której nikt nie słucha. Ale zasady jego są te same co dawniej. Jego system moralny nie uległ zasadniczej zmianie.

– Pan jest wielkim wrogiem naszej religii – rzekł pan de Terremondre.

– Bynajmniej – odrzekł pan Bergeret – ale widzę w niej, to prawda, pewne, że się tak wyrażę, szkopuły intelektualne i moralne. Znajduję w niej nawet okrucieństwa. Ale okrucieństwa te są stare, wygładzone przez wieki, utoczone jak kamyczki, zupełnie już stępione. Stały się prawie niewinne. Bardziej obawiałbym się religii nowej, ukształtowanej zbyt wyraźnie. Religia ta, choćby opierała się na najpiękniejszych, na najwyrozumialszych zasadach, funkcjonowałaby z początku z niedogodną surowością, z uciążliwą ścisłością. Wolę zardzewiałą nietolerancję niż wyostrzoną wyrozumiałość religijną. Wszystko zważywszy, ksiądz Lantaigne nie ma racji ani ja nie mam racji, a pan ma rację, panie de Terremondre. Nad tą starą judeochrześcijańską religią przeszło tyle wieków namiętności ludzkich, tyle nienawiści i miłości ziemskich, tyle barbarzyńskich i wyrafinowanych cywilizacji, to surowych, to lubieżnych, to nielitościwych, to tolerancyjnych, to pokornych, to pysznych, rolniczych, sielskich, rycerskich, kupieckich, przemysłowych, oligarchicznych, arystokratycznych, demokratycznych, że teraz wszystko już jest wygładzone. Religie nie mają wpływu na obyczaje i są tym, czym obyczaje je uczynią…

45kapitalny – tu: najważniejszy. [przypis edytorski]
46ojciec Ollivier (1835–1910) – głośny i modny w swoim czasie kaznodzieja; jego kazanie w katedrze Notre-Dame w Paryżu na temat pożaru w Bazarze ściągnęło nań burzę, gdyż dopatrzono się w nim ataku na rząd; władze duchowne zabroniły mu wygłaszać kazania w Notre-Dame. [przypis redakcyjny]
47Bazar Dobroczynny – stworzona w roku 1855 instytucja filantropijna. W r. 1897, podczas przedstawienia kinematograficznego, wybuchł tam pożar. Wśród 1500 obecnych zaczęła się panika, 117 osób zginęło. [przypis redakcyjny]
48Szkice o obojętności religijnej – dzieło księdza Félicité-Robert de Lamennais'ego (1782–1854). [przypis redakcyjny]
49Czyż na ofiarę (…) uciszyć – cytat z tragedii Racine'a Atalia (akt IV, scena I). [przypis redakcyjny]
50Chamos a. Kemosz – wspominane w Biblii bóstwo Amonitów i Moabitów, które próbowano identyfikować z Baalem lub Molochem. [przypis redakcyjny]