Za darmo

Manekin trzcinowy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

VII

Kiedy pan Bergeret wziął ze stolika „Biuletyn Uniwersytecki” i nic nie mówiąc, opuścił salon, pan Roux i pani Bergeret jednocześnie wydali głębokie westchnienie.



– Nic nie widział – szepnął pan Roux. Nie miał ochoty nadawać wielkiej wagi tej przygodzie.



Ale pani Bergeret, której, przeciwnie, zależało na obarczeniu swego współwinowajcy ewentualną odpowiedzialnością, potrząsnęła głową z wyrazem srogiej wątpliwości. Była niespokojna i niezadowolona. Wstyd jej było, że dała się tak głupio przydybać człowiekowi, który łatwo dawał się oszukiwać i którym gardziła za jego łatwowierność. Odczuwała niepokój, w jaki wtrąca nas każde nowe położenie.



Pan Roux chciał wpoić w nią pewność siebie, którą i sobie wmawiał.



– Nie widział nas, jestem tego pewien, patrzył tylko na stolik.



A że pani Bergeret mimo tych zapewnień miała silną co do tego wątpliwość, utrzymywał, że od drzwi nie można widzieć osób siedzących na kanapie. Pani Bergeret zapragnęła przekonać się o tym. Stanęła przy drzwiach, a pan Roux, ułożywszy się na kanapie, przedstawiał sam grupę przyłapanych kochanków.



Próba nie była rozstrzygająca. Z kolei więc pan Roux poszedł do drzwi, a pani Bergeret odgrywała scenę miłosną.



Powtórzyli tę scenę kilkakrotnie, poważnie, dość obojętni względem siebie, a nawet nieco znudzeni. Panu Roux nie udawało się jednak położyć kresu niepewnościom pani Bergeret.



Zawołał więc zniecierpliwiony:



– No więc, jeżeli nas widział, to wielki z niego… – i użył wyrazu, którego pani Bergeret nie znała, ale który, z miny pana Roux sądząc, uważała za grubiański, niestosowny i obelżywy. Miała za złe panu Roux, że go wymówił.



Pan Roux, uznając zresztą, że mógłby jedynie zaszkodzić pani Bergeret, gdyby dłużej bawił u niej, i nie chcąc przez wrodzoną delikatność spotkać się z dobrotliwym mistrzem, którego skrzywdził, szepnął do ucha Amelii kilka słów uspokajających i natychmiast na palcach opuścił pokój. Pani Bergeret pozostała sama i poszła rozmyślać do swego pokoju.



Nie sądziła, by jej czyn był ważny sam przez się. Wprawdzie nie była jeszcze w tym położeniu z panem Roux, ale znajdowała się w nim z innymi mężczyznami, prawda, że nieczęsto. Następnie, nieraz czyn, uważany w opinii za potworny, w zastosowaniu wykazuje swą całą plastyczną przeciętność i naturalną niewinność. Wobec rzeczywistości przesądy upadają. Pani Bergeret nie była kobietą, którą nieprzeparte siły, w niej samej utajone, wyrwać by mogły z jej burżuazyjnych i domowych przeznaczeń. Mimo temperamentu była rozsądna i dbała o swą reputację. Nie szukała sposobności. Mając lat trzydzieści osiem, trzy razy dopiero zdradziła męża. Wystarczyło to, by we własnych oczach nie wyolbrzymiać swej winy. Tym mniej była skłonna do tego, że trzecia ta przygoda w zupełności przypominała dwie pierwsze, które nie sprawiły jej ani tyle trudu, ani tyle przyjemności, by miała o nich żywo pamiętać. Widma wyrzutu nie stawały przed jej wypukłymi oczyma matrony. Ostatecznie, uważała się za damę przyzwoitą, niezadowolona tylko była i zawstydzona, że dała się przyłapać mężowi, którym głęboko gardziła. I niepowodzenie to musiało zdarzyć się tak późno, w wieku spokojnych i poważnych myśli! To właśnie było dla niej szczególnie nieprzyjemne. Pierwsze dwa razy przygoda zaczęła się w podobny sposób. Zazwyczaj pani Bergeret pochlebiało wrażenie, jakie wywierała na mężczyznach z dobrego towarzystwa. Cieszyła się okazywanymi jej grzecznościami i nigdy nie uważała ich za nadmierne. Sądziła bowiem, że jest godna pożądania. Dwa razy przed przygodą z panem Roux pozwoliła sobie dojść do punktu, w którym dla kobiety zatrzymać się nie jest ani łatwe fizycznie, ani moralnie – korzystne. Pierwszy raz miała do czynienia z człowiekiem starszym, bardzo zręcznym, który szczerze chciał być jej miły. Ale zmieszanie nieodłączne od pierwszego błędu zepsuło jej przyjemność. Drugi raz była bardziej przejęta samą przygodą. Niestety, oboje nie mieli doświadczenia. Wreszcie pan Roux zbyt dużo sprawił jej przykrości, by nawet miała pamiętać, co zaszło, zanim zostali zdybani. Jeśli starała się przypomnieć sobie ich pozycję na kanapie, to tylko po to, by odgadnąć, co z tego mógł widzieć pan Bergeret i jak dalece jeszcze będzie mogła go okłamywać i oszukiwać.



Była upokorzona, zirytowana, wstydziła się na myśl o swych dorastających córkach; czuła, że jest śmieszna. Ale nie bała się wcale. Pewna była, że przebiegłością i śmiałością pokona tego skromnego, łagodnego, nieśmiałego człowieka, którego uważała za niższego od siebie.



Myśl, że pod każdym względem stoi wyżej od pana Bergeret, nigdy jej nie opuszczała. Myśl ta kierowała jej czynami, słowami, jej milczeniem. Miała rodową dumę. Była z domu Pouilly, była córką pana Pouilly, inspektora uniwersytetu, siostrzenicą pana Pouilly ze

Słownika Akademii

, prawnuczką owego Pouilly, który w 1811 roku napisał

Mitologię dla panien

 i

Skarbiec niewiasty

. Ojciec umocnił ją był w tym poczuciu dumy rodzinnej.



Wobec panny Pouilly czymże był pan Bergeret? Nie była więc niespokojna o wynik przewidywanej sprzeczki i czekała na męża hardo i z przymieszką przebiegłości. Ale gdy w porze obiadu usłyszała, jak schodzi ze schodów, poczuła niepokój. Mąż zaniepokoił ją swą nieobecnością. Stawał się tajemniczy, prawie groźny. Łamała sobie głowę nad przewidywaniem tego, co jej powie, i przygotowywaniem odpowiedzi gwałtownych lub chytrych, stosownie do okoliczności. Prostowała się, prężyła, by odeprzeć atak. Wymyślała zwroty patetyczne, groźby samobójstwa, sceny pojednania. Z nadejściem wieczora rozstroiła się zupełnie. Płakała, gryzła chustkę. Teraz pragnęła scen gwałtownych, wyjaśnień i złorzeczeń, gotowa była je sprowokować. Czekała na Bergereta z niewypowiedzianą niecierpliwością. O dziewiątej rozpoznała jego kroki w domu. Ale nie wszedł do pokoju. Natomiast weszła służąca i hardo, zuchwale powiedziała:



– Pan kazał wstawić sobie żelazne łóżko do gabinetu.



Pani Bergeret, zgnębiona, nic nie odrzekła. Spała tej nocy głębokim snem. Ale jej śmiałość i pewność były złamane.



VIII

Ksiądz Guitrel zaprosił na obiad proboszcza od Św. Eksuperego, księdza kanonika Laprune. Siedzieli obaj przy małym okrągłym stoliku, na którym Józefina stawiała właśnie omlet ponczowy otoczony płomykami.



Służąca księdza Guitrel już przed wielu laty dosięgła wieku kanonicznego; miała okazałe wąsy i zaiste nie była taka, jak ją po mieście przedstawiano w pikantnych opowieściach, naśladowanych ze starych, średniowiecznych foliałów. Twarz jej przeczyła jowialnym obmowom, kursującym od kawiarni du Commerce do księgarni Paillota, od radykalnej apteki pana Mandar do jansenistycznego salonu pana Lerond, emerytowanego podprokuratora. I jeśli prawdą było, że profesor retoryki kościelnej dopuszczał służącą do swego stołu w dnie, gdy nie miał gości, jeśli dzielił z nią ciastka, które umiejętnie i troskliwie dobierał w cukierni pani Magloire – było to tylko czyste i zupełnie niewinne przywiązanie do tej starej panny, prostej i nieuczonej, ale sprytnej, roztropnej, przychylnej dla swego pana, ambitnej dla niego i gotowej z wierności zdradzić cały świat.



Zaprawdę ksiądz Lantaigne, rektor seminarium, dawał zbytnią wiarę tym bajkom erotycznym o Guitrelu i jego służącej, które wszyscy powtarzali, a którym jednak nikt nie wierzył, nawet pan Mandar, aptekarz z ulicy Culture, najbardziej postępowy z radców miejskich. Ten bowiem zbyt wiele sam dołożył do tych swawolnych powiastek, ażeby w duchu nie miał podejrzewać autentyczności całego zbiorku. Bo cały obszerny zbiorek baśni skomponowano o tych dwóch szanownych osobach. I gdyby ksiądz Lantaigne lepiej znał

Dekamerona

,

Heptamerona

 i

Sto nowych nowel

, wykryłby źródło niejednej zabawnej przygody, wspaniałomyślnie przypisywanej w prowincjonalnym mieście księdzu Guitrel i jego służącej. Jeśli pan Mazure znajdował przypadkowo w jakiej starej księdze opowieść o sprośnych księżach, nie omieszkał także ze swej strony przypisać jej księdzu Guitrel. Tylko ksiądz Lantaigne wierzył w to, o czym wszyscy mówili, nie wierząc zgoła.



– Cierpliwości, księże proboszczu! – rzekła służąca. – Zaraz podam łyżkę do sosu.



To mówiąc, wyjęła z szuflady kredensu blaszaną łyżkę o długiej rączce i podała ją księdzu Guitrel. I podczas gdy ksiądz lał płonący rum na cukier, który skwierczał i pachniał karmelem, służąca, oparta o kredens, patrzyła, założywszy ręce, na grający zegar. Na złotej tarczy zegara był wymalowany krajobraz szwajcarski z parowozem wysuwającym się z tunelu, z balonem wznoszącym się ku niebu i wskazówkami umieszczonymi na szczycie wieży kościelnej. Uważna kobieta obserwowała jednak i swego pana, który mając zbyt krótkie ręce, męczył się, wywijając rozpaloną łyżką.



Zachęcała go:



– Śmiało! Byle płomień nie zgasł.



– Potrawa ta – rzekł ksiądz kanonik – wydaje naprawdę przyjemny zapach. Ostatnim razem, gdy kazałem przygotować u siebie ten przysmak, półmisek pękł z gorąca i arak wylał się na obrus. Rozgniewało to mnie, a najbardziej zmartwiłem się, widząc osłupienie na twarzy księdza Tabarit, który był wtedy u mnie na obiedzie.



– Ksiądz kanonik – rzekła służąca – używa cienkiej porcelany. Nic nie jest zbyt piękne dla księdza dziekana. Lecz porcelana im cieńsza, tym trudniej znosi ogień. Ten półmisek jest z glinki, która nic sobie nie robi ani z zimna, ani z gorąca. Jak mój ksiądz zostanie biskupem, będę podawać mu omlety na srebrnym półmisku.



Nagle ogień zagasł na blaszanej łyżce i ksiądz Guitrel przestał polewać omlet. Zwrócił na służącą gniewne spojrzenie.



– Józefino – rzekł – zabraniam ci na przyszłość gadać coś podobnego.



– Jednakże – rzekł proboszcz od św. Eksuperego – w tym, co powiedziała, nikt prócz was, kochany księże Guitrel, nic zganić nie może. Obdarzony jest ksiądz cenną inteligencją, posiada głęboką wiedzę, należałoby więc sobie życzyć, aby był wyniesiony do godności biskupiej. Któż wie, czy ta prosta kobieta nie zwiastowała prawdy?! Czyż nie wspomniano waszego nazwiska wśród nazwisk księży najgodniejszych tronu biskupiego w Tourcoing?

 



Ksiądz Guitrel nastawiał ucha i okiem zerkał z boku.



Był niespokojny. Sprawy jego szły źle. Z nuncjatury otrzymał same tylko niejasne półsłówka. Poczynał lękać się rzymskiej ostrożności. Zdawało mu się, że ksiądz Lantaigne jest dobrze widziany w biurach ministerstwa wyznań. Słowem, wywiózł z Paryża przykre wrażenia. Zaprosił na śniadanie proboszcza od Św. Eksuperego, wiedział bowiem, iż ma on stosunki w partii księdza Lantaigne, i spodziewał się wyciągnąć z poczciwego proboszcza tajemnicę przeciwnika.



– I dlaczegóż – ciągnął dalej ksiądz kanonik – nie mielibyście zostać kiedyś biskupem jak ksiądz Lantaigne?



Po wymówieniu tego nazwiska nastała cisza, podczas której zegar z kurantem odegrał delikatną, starą piosenkę. Biła dwunasta.



Ksiądz Guitrel nieco drżącą ręką podał fajansowy półmisek księdzu Laprune.



– Leguminka – rzekł ksiądz Laprune – leguminka doskonała. Wasza służąca jest prawdziwą mistrzynią kucharskiego kunsztu.



– Mówiliście o księdzu Lantaigne? – zapytał ksiądz Guitrel.



– Właśnie – odrzekł ksiądz kanonik. – Nie twierdzę, że ksiądz Lantaigne jest już mianowany biskupem w Tourcoing. Mówić tak znaczyłoby uprzedzać wypadki. Ale słyszałem dziś rano od osoby zaprzyjaźnionej z wikariuszem generalnym, że układ między nuncjaturą a ministerstwem co do osoby księdza Lantaigne wkrótce już dojdzie do skutku. Wiadomość ta bez wątpienia wymaga potwierdzenia. Ksiądz de Goulet mógł wziąć nadzieję za rzeczywistość. On, ksiądz wie o tym, pragnie triumfu księdza Lantaigne. Triumf ten nie jest nieprawdopodobny. Niedawno jeszcze nieprzejednane zasady, które przypisują księdzu Lantaigne, mogły niekorzystnie działać na władze państwowe, nieufne względem duchowieństwa. Ale czasy się zmieniły. Ciemne chmury rozpierzchły się. Pewne wpływy, dotąd trzymane poza obrębem akcji politycznej, zaczynają objawiać się nawet w sferach rządowych. Zapewniają, że poparcie użyczone kandydaturze księdza Lantaigne przez generała Cartier de Chalmot sprawę przesądziło. Takie są słuchy, niepewne jeszcze wiadomości, które zebrać mogłem.



Służąca Józefina wyszła z pokoju, ale zdawało się, że jej cień, na wszystko czujny, lada chwila wsunie się przez odemknięte drzwi.



Ksiądz Guitrel nie jadł i nic nie mówił.



– Jest w tym omlecie mieszanina aromatów bardzo przyjemnie łechcąca podniebienie, które nie może rozróżnić, co to jest. Czy mogę wziąć przepis od waszej służącej?



W godzinę później, po odejściu gościa, ksiądz Guitrel udał się przygarbiony do seminarium. Zamyślony, zszedł krętą, skośną uliczką des Chantres; szczelnie zapiął płaszcz na piersiach, chroniąc się przed mroźnym wichrem hulającym na dachu katedry. Był to kąt najciemniejszy i najzimniejszy w całym mieście. Przyśpieszył kroku aż do ulicy Marche i tu zatrzymał się przed sklepem rzeźnika Lafolie.



Sklep ten był okratowany jak klatka lwów. W głębi, za ladą sklepową, pod zawieszonymi na hakach ćwierciami baraniny drzemał rzeźnik. Zaczął był prace o świcie, teraz zmęczenie zwyciężyło jego silne członki. Ze skrzyżowanymi gołymi rękoma, z nożem jeszcze wiszącym u boku, z nogami rozstawionymi pod białym, poplamionym krwią fartuchem, spał, wolno kołysząc głową na boki. Czerwona twarz lśniła, żyły szyi nabrzmiewały pod odwiniętym kołnierzem różowej koszuli. Dyszał spokojną siłą. Pan Bergeret mawiał o nim, że ma w sobie coś z bohaterów Homerowskich, bo jego życie podobne jest do ich życia, i że tak jak oni przelewa krew ofiar.



Rzeźnik Lafolie drzemał. Przy nim drzemał jego syn, silny i wysoki jak on, z twarzą mocno czerwoną. Czeladnik rzeźniczy, z głową opartą na ręce, spał na marmurze stołu, z włosami rozsypanymi na rozćwiartowane mięso. W oszklonej klatce przy wejściu do sklepu, wyprostowana, z ociężałymi powiekami, także ze snem walcząca, siedziała pani Lafolie, tłusta, z ogromną piersią, z ciałem mocno przesiąkłym krwią zwierząt. Cała ta rodzina uosabiała jakąś siłę brutalną i wszechwładną, miała w sobie coś z barbarzyńskiej królewskości.



Ksiądz Guitrel przyglądał się im czas jakiś, ruchliwymi oczyma wodząc od jednego do drugiego i z zajęciem zatrzymując je na rzeźniku, na tym kolosie, którego czerwone policzki przecięte były długim, rudym wąsem i którego czoło nad zamkniętymi oczyma usiane było mnóstwem drobnych, chytrych zmarszczek. Potem, nasyciwszy się widokiem tej głowy chytrego i dzikiego zwierza, poprawił parasol pod pachą, zapiął szczelniej płaszcz na piersiach i poszedł dalej.



Pokrzepiony na duchu, myślał:



„Osiem tysięcy trzysta dwadzieścia pięć franków z przeszłego roku. Tysiąc dziewięćset sześć z tego roku. Ksiądz Lantaigne, rektor seminarium, winien jest dziesięć tysięcy dwieście trzydzieści jeden franków rzeźnikowi Lafolie, który nie jest wygodnym wierzycielem. Ksiądz Lantaigne nie będzie biskupem”.



Wiedział od dawna o tym długu seminarium i o kłopotach księdza Lantaigne. Służąca Józefina powiedziała mu, że Lafolie pokazuje pazury i grozi procesem przeciw seminarium i arcybiskupstwu. I drepcąc drobnym kroczkiem, ksiądz Guitrel mruczał:



– Ksiądz Lantaigne nie będzie biskupem! Jest administratorem uczciwym, ale niezręcznym. Biskupstwo wymaga dobrej administracji. Bossuet potwierdził to własnymi słowami w mowie pogrzebowej księcia de Condé.



I w myśli uprzytomnił sobie bez przykrości straszną twarz rzeźnika Lafolie.



IX

Pan Bergeret ponownie przeczytał myśli Marka Aureliusza. Miał on sympatię dla małżonka Faustyny. Ale znalazł w tej małej książce tak fałszywe zrozumienie natury i jej zjawisk, taką pogardę Charyt, że nie mógł w pełni gustować w jej szlachetności. Przeczytał następnie opowiadania imci d'Ouville'a i Eutrapela,

Cymbalum

 Despériersa,

Matinées

 Cholières'a i

Serées

 Wilhelma Bouchet. To czytanie bardziej go zadowoliło. Uznał, że są to dzieła odpowiednie dla jego położenia, przeto budujące, zdolne napełnić duszę pogodnym spokojem i niebiańską słodyczą. Wdzięczny był tym autorom, którzy od starożytnego Miletu aż do słonecznej Burgundii, łagodnej Turenii i żyznej Normandii uczyli ludzi wdzięcznego śmiechu i usposabiali wzburzone serca do pobłażliwej wesołości.



„Pisarze ci – myślał – na których zżymają się surowi moraliści, sami są doskonałymi moralistami, których chwalić i kochać należy. Wszakże to oni zręcznie wskazali najprostsze, najbardziej naturalne, ludzkie rozwiązania domowych nieporozumień, które duma i nienawiść, rozgorzałe w pysznym sercu mężczyzny, chciały rozwiązać mordem i rzezią. O wy, bajarze milezyjscy, o subtelny Petroniuszu, o mój Noëlu du Fail, o ty, zwiastunie Jana de La Fontaine! Jakiż apostoł mędrszy i lepszy był od was, których ogólnie zowią sowizdrzałami? O dobroczyńcy! Wy nauczyliście nas prawdziwej mądrości życia, życzliwej pogardy dla ludzi!”



I pan Bergeret umocnił się w tej myśli, że duma jest główną przyczyną naszych nędz i smutków, że jesteśmy ubranymi małpami i że poważnie stosujemy idee honoru i cnoty tam, gdzie są one tylko śmieszne, że papież Bonifacy VIII mądrze uważał w duchu, iż to z maleńkich spraw robi się wielkie, i że pani Bergeret i pan Roux na naganę lub pochwałę zasłużyli nie więcej i nie mniej niż na przykład para szympansów. Miał jednak umysł zbyt logiczny, aby zataić przed sobą bliskie swoje powinowactwo z tymi dwoma małpimi osobnikami. Lecz uważał się za myślącego szympansa. I dumny był z tego. Bo zawsze jednak mądrość gdzieś się urywa.



Mądrość pana Bergeret szwankowała jeszcze na jednym punkcie. Nie stosował on ściśle postępowania do swych maksym. Nie był gwałtownikiem, bez wątpienia, ale nie był też pobłażliwy. Bynajmniej nie okazał się uczniem tych autorów milezyjskich, łacińskich, florentyńskich, galijskich, których uśmiechniętą, pogodną, do śmieszności ludzkich zastosowaną filozofię tak bardzo wychwalał. Nie czynił wyrzutów pani Bergeret. Nie powiedział jej ani jednego słowa, nie spojrzał nawet na nią. Przy stole, siedząc naprzeciw niej, wspaniale umiał jej nie widzieć. A jeśli przypadkowo spotykał się z nią w którymś z pokojów mieszkania, zachowywał się tak, że biedna kobieta odnosiła wrażenie, iż jest niewidzialna.



Pomijał ją, uważał za obcą, za istotę nieistniejącą. Wykreślił ją ze swego zewnętrznego i wewnętrznego życia. Unicestwił. W domu, wśród licznych zatrudnień wspólnego życia, nie widział jej, nie słyszał, nic o niej nie wiedział. Pani Bergeret była istotą grubiańską i ordynarną, ale zarazem domową i moralną, była istotą ludzką, żywą. Cierpiała, że nie może dać folgi ordynarnym wymysłom, groźnym gestom, ostrym krzykom. Cierpiała, że nie czuje się już panią domu, duszą kuchni, matką rodziny, matroną. Cierpiała, że jest, a jakby jej nie było, i że nie jest uważana za osobę, nawet nie za rzecz. Dochodziło do tego, że w czasie posiłków pragnęła być krzesłem, talerzem, ażeby ją przynajmniej zauważono. Gdyby pan Bergeret zamierzył się na nią nożem, byłaby krzyknęła z radości, choć z natury bała się bólu. Ale być niczym, nic nie ważyć, nie istnieć – nieznośne było dla jej ciężkiej, grubej natury. Tak straszna była dla niej ta monotonna i nieustanna męka, że gryzła chustkę, aby stłumić łkanie. I pan Bergeret ze swojego pokoju słyszał, jak żona w jadalni głośno wyciera nos, podczas gdy on bez nienawiści, bez miłości, spokojnie układał kartki do swego

Virgiliusa nauticusa

30

30



Virgilius nauticus

 (łac.) – dosł. Wergiliusz żeglarski.



.



Pani Bergeret co wieczór odczuwała gwałtowną chęć pójścia za panem Bergeret do jego gabinetu, który teraz był zarazem jego sypialnią i nieprzeniknionym schronieniem nieprzeniknionej myśli, chciała błagać o przebaczenie u tego człowieka lub obrzucić go najgorszymi wymysłami, podrapać mu twarz ostrzem noża kuchennego lub wbić go we własną pierś. Co uczynić, było rzeczą obojętną, szło jej tylko o to, żeby zwrócić na siebie jego uwagę, istnieć dla niego. Bo tego właśnie, czego jej odmawiano, potrzebowała jak wody, chleba, powietrza i soli.



Gardziła panem Bergeret nadal: uczucie to było w niej rodzinne, dziedziczne. Przejęła je od ojca, płynęło w jej żyłach. Przestałaby być z domu Pouilly, bratanką Pouilly ze

Słownika Akademii

, gdyby uznała równość między mężem a sobą. Gardziła nim dlatego, że ona była z domu Pouilly, a on Bergeret, a nie dlatego, że go zdradziła. Miała dość rozumu, żeby nie przeceniać przewagi, jaką jej dawała zdrada małżeńska; co najwyżej lekceważyła go za to, że nie zabił pana Roux. Pogarda jej była stała i niezmienna. Nie mogła ani wzrosnąć, ani zmaleć. Ale nie czuła do niego nienawiści. Niedawno jeszcze w codziennym obcowaniu bez odrazy męczyła go, drażniła, wymawiała mu zaniedbanie w ubraniu, niezręczność w postępowaniu, nudziła go opowiadaniem długich historii o sąsiadach. W tych opowiadaniach głupota łączyła się z pospolitością; gdyż pani Bergeret mierna była zarówno w dowcipach, jak w obmowie. Gazy próżności rozdymały tę duszę brzuchatą, nie sączącą jednak ani strasznych jadów, ani niezwykłych trucizn. Pani Bergeret była właśnie stworzona na to, by żyć w zgodzie z towarzyszem, którego zdradzałaby i gnębiła w pogodnym nadmiarze sił i w naturalnym działaniu swych organów. Była towarzyska przez nadmiar ciała, z braku duchowego, wewnętrznego życia. Brakowało jej pana Bergeret, nagle wycofanego z jej życia, jak nieobecnego męża brakuje uczciwej żonie. Nadto ten dobry, nikły człowieczek, którego poczytywała zawsze za istotę nic nie znaczącą, lecz wygodną, teraz wzbudzał w niej strach. Pan Bergeret, uważając ją za absolutną nicość, sprawiał, że sama miała to wrażenie, iż przestaje istnieć. Czuła, że robi się w niej próżnia. Ze smutkiem i przerażeniem pogrążała się w ten stan nowy, nieznany, bez nazwy, a mający w sobie coś z samotności, coś ze śmierci. Wieczorem niepokój ten stawał się straszny, była bowiem wrażliwa na przyrodę, na wpływy przestrzeni i czasu. Leżąc sama w łóżku, patrzyła ze wstrętem na trzcinowy manekin, na którym od szeregu lat upinała swe suknie. Niegdyś, w dniach dumy i beztroski, w gabinecie pana Bergeret wznosił się on pyszny, bez głowy, lecz cały. Teraz, kulawy, okaleczały, opierał swą niemoc o lustrzaną szafę w cieniu czerwonej rypsowej firanki. Bednarz Lenfant znalazł go na podwórzu między kadziami wody, w których miękły korki. Odniósł manekin pani Bergeret, która nie śmiała wstawić go ponownie do gabinetu: rozbitą, ranną, okaleczałą ofiarę symbolicznej zemsty przyjęła do małżeńskiej komnaty, gdzie wyobrażała dla niej posępne, groźne praktyki symbolicznych uroków i czarów.

 



Pani Bergeret cierpiała istotnie. Pewnego ranka przebudziła się i podczas gdy blade słońce przez nieszczelną firankę smutnymi promieniami muskało ranny manekin, roztkliwiła się sama nad sobą, uznała siebie za niewinną, a pana Bergeret za okrutnika. Zbuntowała się. Nie mogła zgodzić się na to, by Amelia Pouilly cierpiała z powodu jakiegoś Bergereta. Poradziła się w duchu cieniów swego ojca i umocniła się w myśli, że pan Bergeret jest zbyt małą osobistością, żeby móc ją unieszczęśliwić. Ta duma jej ulżyła. Tego dnia ubierała się z przyjemnością. Dodawała sobie otuchy, żeby silnie wierzyć, że nie jest niczym mniej, niż była, i że nic nie jest stracone.



Był to dzień przyjęć pani Leterrier, szanownej małżonki rektora. Pani Bergeret poszła odwiedzić panią Leterrier. W niebieskim salonie, w obecności pani Compagnon, żony profesora matematyki, po pierwszej wymianie grzeczności wydała głębokie westchnienie, już nie westchnienie ofiary, lecz westchnienie wojownicze.



I podczas gdy obie uniwersyteckie damy słuchały jeszcze tego westchnienia, pani Bergeret dodała:



– Niemało jest powodów do smutku w życiu, szczególnie dla istot, które nie umieją godzić się na wszystko… Pani jest szczęśliwa, pani Leterrier! I pani także, kochana pani Compagnon!…



I pani Bergeret, dyskretna, skromna, wstydliwa, zamilkła mimo zainteresowanych spojrzeń zwróconych na nią. Ale było to dostateczne, by zrozumiano, że ją maltretują i upokarzają w domu. Mówiono po cichu w mieście, że pan Roux zaleca się do niej. Od tego dnia pani Leterrier kazała zamilknąć obmowie; zapewniała, że pan Roux jest bardzo przyzwoitym młodzieńcem. Mówiąc o pani Bergeret, z okiem we łzach tonącym i z wilgotnymi wargami dodawała:



– Ta biedna kobieta jest bardzo nieszczęśliwa i bardzo sympatyczna.



W sześć tygodni opinia salonów miejskich ustaliła się i oświadczyła za panią Bergeret. Głoszono, że pan Bergeret, unikający wizyt, jest człowiekiem złym; posądzano go o ciemne i niemoralne czyny. A pan Mazure, przyjaciel jego z kąta starych ksiąg, kolega z Akademii Paillota, utrzymywał, że widział go wchodzącego do kawiarni o bardzo złej sławie na ulicy des Hebdomadiers. Podczas gdy opinia „towarzystwa” tak potępiała pana Bergeret,

vox populi

 wyrabiał mu inną reputację. Prostacki i symboliczny rysunek, skreślony na fasadzie domu, w którym mieszkał, znikł już był prawie, pozostawiając tylko niewyraźne kontury. Ale rysunki o tym samym charakterze mnożyły się w mieście i pan Bergeret nie mógł już iść do wszechnicy, w aleje lub do Paillota, żeby na jakimś murze wśród sprośnych, erotycznych i trywialnych napisów nie spotkać swego portretu wykonanego ołówkiem, węglem lub ostrym kamieniem, w elementarnym stylu znanym wszystkim łobuzom. Zwykle uzupełniał rycinę stosowny napis.



Pan Bergeret przyglądał się tym

gratiiti

 bez zmieszania i bez gniewu, niepokoiła go tylko ich wzrastająca liczba. Jeden widniał na białym murze kawiarni Goubeau na ulicy des Tintelleries, inny na żółtej fasadzie agencji Deniseau na placu Św. Eksuperego, inny na teatrze przy kasie pod planem sali, inny na rogu ulicy de la Pomme i placu du Vieux-Marché, inny na oficynach hotelu Nivert