Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

113. Peppino

W chwili, gdy statek parowy hrabiego znikał za Przylądkiem Morgiou, pewien człowiek, jadący karetką pocztową z Florencji do Rzymu, mijał właśnie miasteczko Aquapendente.

W klapie palta, na którym znać było wyraźnie trudy podróży, lśniła wciąż świeżością wstążeczka Legii Honorowej, zdobiąca również i frak. Odznaczenie to, a jeszcze bardziej akcent, z jakim zwracał się do pocztyliona, zdradzały, że jest Francuzem.

Jeszcze jednym dowodem na to, że urodził się w kraju uniwersalnego języka był fakt, że znał po włosku jedynie słowa związane z muzyką – ale za ich pomocą można jednak wyrazić niemal wszystkie subtelności języka; w taki właśnie sposób Figaro stosował angielskie goddam.

– Allegro! – mówił do pocztylionów za każdym razem, kiedy podjeżdżali pod górę.

– Moderato! – wołał, gdy zjeżdżali w dół.

A tylko Bóg jeden wie, ile jest wzniesień na trakcie, który wiedzie z Florencji do Rzymu przez Aquapendente!

Owe dwa słowa śmieszyły bardzo poczciwych pocztylionów.

Po przybyciu do Storty, miejsca, z którego można już dostrzec Rzym, podróżny bynajmniej nie okazał ciekawości, sprawiającej, że każdy cudzoziemiec podrywa się tu z siedzenia, by wypatrzyć słynną kopułę Świętego Piotra, która rysuje się na horyzoncie, zanim widać jeszcze resztę miasta. Wydobył tylko z kieszeni pugilares, a z niego złożoną w czworo kartkę papieru, którą rozłożył z pełną szacunku ostrożnością i ponownie pieczołowicie złożył. Rzekł do siebie:

– No, jest.

Powóz przejechał przez bramę del Popolo, skręcił w lewo i zatrzymał się przed Hotelem Londyńskim.

Na progu przywitał podróżnego nasz stary znajomy, imć Pastrini. Podróżny wysiadł, kazał sobie podać dobry obiad i spytał o siedzibę firmy Thomson i French. Wskazano mu ją od razu, był to bowiem jeden z najbardziej znanych w Rzymie banków. Znajdował się na via dei Banchi, tuż przy Świętym Piotrze. W Rzymie, jak też i wszędzie, przybycie pocztowej karety jest swego rodzaju wydarzeniem.

Karecie i podróżnemu przypatrywało się z dziesięciu młodziutkich potomków Mariusza i Grakchów, bosonogich, z dziurami na łokciach, ale za to w malowniczych pozach – jedna ręka na biodrze, druga wdzięcznie wygięta nad głową, palce zanurzone we włosach. Do uliczników dołączyła się zgraja pięćdziesięciu gapiów, od których aż roi się w Państwie Kościelnym – takich, co to zabawiają się przeważnie pluciem do Tybru z mostu Świętego Anioła – jeśli akurat w Tybrze jest woda.

Ponieważ rzymscy ulicznicy i gapie, szczęśliwsi od tych z Paryża, rozumieją wszystkie języki, a już na pewno język francuski, dowiedzieli się, że podróżny zażądał apartamentu, obiadu i spytał też o adres firmy Thomson i French.

W rezultacie, gdy podróżny wyszedł z hotelu w towarzystwie obowiązkowego tutaj cicerone, od grupy ciekawskich oderwał się pewien człowiek i podążył za nimi w niewielkiej odległości, śledząc ich tak zręcznie, jak by to zrobił agent paryskiej policji – nie zauważył go ani podróżny, ani cicerone.

Francuz tak się spieszył do banku Thomson i French, że nawet nie poczekał, aż do powozu hotelowego zostaną zaprzęgnięte konie. Kareta miała dogonić ich w drodze lub poczekać przed bramą banku.

Ostatecznie dotarli na miejsce pieszo. Francuz wszedł, pozostawiając przewodnika w przedsionku. Cicerone natychmiast wdał się w rozmowę z paroma podobnymi sobie wolnymi strzelcami, którzy jako ludzie „tysiąca przemysłów” wystają w Rzymie przed bankami, kościołami, ruinami, muzeami i teatrami.

Tuż za Francuzem wszedł także ów człowiek, który odłączył się od tłumu ciekawskich. A gdy Francuz zadzwonił do biura i wszedł do pierwszego pokoju, jego cień podążył za nim.

– Czy mógłbym się widzieć z panami Thomson i French? – spytał cudzoziemiec.

Na znak zaufanego komisanta, który zajmował pierwsze biuro, wstał ni to lokaj, ni to strażnik.

– Kogo mam zaanonsować? – spytał, kierując się ku drzwiom.

– Barona Danglars – odpowiedział podróżny.

– Pan pozwoli – rzekł strażnik.

Otwarły się drzwi; strażnik i baron znikli za nimi.

Człowiek, który wszedł za Danglarsem, usiadł na ławce przeznaczonej dla czekających w kolejce interesantów. Komisant nie przerywał pisania jeszcze przez jakieś pięć minut; w tym czasie nieznajomy siedział nieruchomo, nic nie mówiąc. Pióro komisanta przestało w końcu skrzypieć po papierze. Urzędnik podniósł głowę, rozejrzał się uważnie dookoła, a upewniwszy się, że mogą rozmawiać w cztery oczy, odezwał się:

– No, no, przyszedłeś, Peppino!

– Tak – odrzekł lakonicznie wyżej wzmiankowany.

– Zwęszyłeś coś ciekawego u tego grubasa?

– To nie nasza zasługa. Zostaliśmy uprzedzeni.

– O, to wiesz, czemu tu przyszedł? Ciekawe!

– Do licha, przyszedł po forsę. Trzeba się tylko dowiedzieć, o jaką sumę chodzi.

– Zaraz się dowiesz, ptaszyno.

– Świetnie. Ale z łaski swojej nie udzielaj mi znów fałszywych informacji, jak wtedy.

– O czymże mówisz? O tym Angliku, który zabrał od nas trzy tysiące dukatów?

– Nie, rzeczywiście miał trzy tysiące dukatów, i znaleźliśmy je. Chodzi mi o tego rosyjskiego księcia.

– No i?

– No i mówiłeś nam o trzydziestu tysiącach liwrów, a znaleźliśmy tylko dwadzieścia dwa.

– Źle szukaliście.

– Luigi Vampa przeszukał go osobiście.

– W takim razie albo spłacił swoje długi…

– Rosjanin?

– Albo wydał te pieniądze.

– No, właściwie to możliwe.

– To pewne. Ale pójdę już do mojego obserwatorium, bo inaczej Francuz załatwi wszystko, a ja nie zdążę dowiedzieć się, jaka to suma.

Peppino kiwnął przytakująco głową i wyciągnąwszy różaniec z kieszeni, zaczął mamrotać jakąś modlitwę, podczas gdy komisant znikł za tymi samymi drzwiami, w które weszli wcześniej lokaj i baron.

Po jakich dziesięciu minutach komisant wrócił rozpromieniony.

– No i co? – spytał przyjaciela Peppino.

– Uwaga! Uwaga! – cieszył się komisant. – Sumka jest okrągła.

– Pięć, a może i sześć milionów, nieprawdaż?

– No tak… Wiesz, o jaką sumę chodzi?

– I jest to pokwitowanie jego ekscelencji hrabiego de Monte Christo.

– Znasz hrabiego?

– I jest to przelew, jaki otrzymał na Rzym, Wenecję i Wiedeń.

– Tak! – wykrzyknął komisant. – Ale skąd masz takie dokładne informacje?

– Mówiłem ci, że zostaliśmy wcześniej uprzedzeni.

– Więc dlaczego zwracasz się do mnie?

– Aby upewnić się, że to na pewno ten człowiek, o którego nam chodzi.

– To na pewno on… Pięć milionów… Ładna sumka, co, Peppino?

– O tak.

– My nigdy nie będziemy tyle mieć.

– Ale przynajmniej – odrzekł filozoficznie Peppino – dostaną nam się okrawki.

– Ciii… Właśnie idzie!…

Komisant chwycił za pióro, a Peppino za swój różaniec. Gdy drzwi się otwarły, jeden pisał, drugi się modlił. Ukazał się rozpromieniony Danglars; bankier odprowadził go aż do drzwi.

Za Danglarsem wymknął się też i Peppino. Zgodnie z umową pojazd czekał na Danglarsa przed bankiem. Cicerone przytrzymywał otwarte drzwiczki. Cicerone to istota bardzo usłużna, którą można zatrudnić do wszystkiego. Danglars wskoczył do powozu, lekko niczym dwudziestoletni młodzieniec. Cicerone zatrzasnął drzwiczki i usiadł obok stangreta. Peppino usadowił się w tyle powozu.

– Jego ekscelencja życzy sobie zobaczyć katedrę Świętego Piotra? – spytał cicerone.

– A po jakiego diabła? – zdziwił się baron.

– No, żeby obejrzeć.

– Nie przyjechałem do Rzymu po to, żeby oglądać! – zawołał baron; i mruknął do siebie z pełnym chciwości uśmiechem: – Przyjechałem po pieniążki.

I dotknął pugilaresu.

– To gdzie jego ekscelencja pragnie jechać?

– Do hotelu.

– Casa Pastrini – rzekł cicerone do stangreta.

I powóz ruszył tak szybko jak najlżejszy faeton. Dziesięć minut później baron był już w swoim apartamencie, a Peppino usadowił się na ławce obok wejścia do hotelu, szepnąwszy wcześniej parę słów na ucho jednemu z potomków Mariusza i Grakchów, o których wspomnieliśmy na początku tego rozdziału. Dzieciak pobiegł co sił w nogach w stronę Kapitolu.

Danglars był zmęczony i senny. Położył się, włożył pugilares pod poduszkę i zasnął.

Peppino zaś miał trochę czasu do stracenia; zagrał więc w morrę z tragarzami, przegrał trzy talary i aby się pocieszyć, opróżnił butelkę orvieto.

Następnego dnia Danglars obudził się późno, choć spać poszedł wcześnie. Przez pięć czy sześć ostatnich nocy bardzo źle sypiał, jeśli w ogóle już spał.

Zjadł obfite śniadanie i niezbyt, jak sam mówił, zainteresowany cudami Wiecznego Miasta, zamówił karetę pocztową na dwunastą. Nie wziął jednak pod uwagę w swoich obliczeniach formalności, jakich trzeba było dopełnić na policji ani lenistwa poczmistrza. Konie przybyły dopiero na drugą, a cicerone dostarczył mu paszport z wizą dopiero o trzeciej. Wszystkie te przygotowania ściągnęły przed drzwi imć Pastriniego tłumek gapiów. Nie zabrakło też potomków Mariusza i Grakchów. Baron przeszedł triumfalnie wśród gapiów, którzy wołali do niego ekscelencjo, aby dostać bajocco.

Danglars, jak wiadomo, wielki miłośnik lewicy, zadowalał się do tej pory tytułem barona i nigdy dotąd nie nazywano go ekscelencją. Tytuł ten tak mu teraz pochlebił, że rozdał z tuzin miedziaków całej tej hołocie, która chętnie nazwałaby go za drugi tuzin Waszą Książęcą Mością.

– Jak jedziemy? – spytał pocztylion po włosku.

– Na Ankonę – odpowiedział baron.

Imć Pastrini przetłumaczył pytanie i odpowiedź – i konie ruszyły galopem.

Danglars rzeczywiście zamierzał pojechać do Wenecji, gdzie chciał podjąć część pieniędzy, a następnie udać się do Wiednia i tam zrealizowałby resztę. Pragnął zamieszkać tam na stałe, gdyż zapewniano go, że Wiedeń to miasto uciech. Jechali już przez rzymską kampanię. Zaledwie ujechali trzy mile, zaczął zapadać zmierzch.

 

Danglars nie spodziewał się, że wyjazd nastąpi tak późno, inaczej zostałby w hotelu. Zwrócił się do pocztyliona z pytaniem, ile jeszcze do najbliższego miasta.

– Non capisco – odparł pocztylion.

Danglars kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć:

– No to dobrze.

Powóz pędził dalej.

– Na najbliższej poczthalterii – rzekł do siebie Danglars – każę mu się zatrzymać.

Nadal pozostała mu resztka wczorajszego dobrego samopoczucia, które sprawiło, że tak dobrze spał.

Rozwalił się na miękkich poduszkach wygodnej angielskiej kolaski o podwójnych resorach. Konie galopowały wspaniale. Na siódmej mili, jak wiedział, wypadała poczthalteria. Cóż można robić, gdy jest się bankierem i gdy się tak szczęśliwie zbankrutowało?

Danglars rozmyślał z dziesięć minut o żonie, którą zostawił w Paryżu, przez następne dziesięć o córce, która wałęsała się po świecie z panną d'Armilly. Kolejnych dziesięć minut przeznaczył na dumanie o swoich wierzycielach i o tym, jak wykorzysta ich pieniądze. W końcu, gdy nie miał już o czym myśleć, zamknął oczy i zapadł w sen.

Co jakiś czas otwierał na chwilę oczy, gdy kolaska zatrzęsła się na jakimś większym wyboju. Widział wtedy, że konie ciągle unoszą go w tym samym pędzie wciąż przez tę samą rzymską wieś, usianą zniszczonymi akweduktami, które przypominają skamieniałe granitowe olbrzymy zatrzymane w biegu.

Noc jednak była zimna, mroczna, dżdżysta i komuś tak rozespanemu jak Danglars było dużo przyjemniej drzemać na poduszkach, niż wystawiać przez okno głowę i pytać, gdzie są. Toć pocztylion umiał odpowiedzieć tylko non capisco.

Danglars obiecywał więc sobie, że obudzi się, gdy staną na najbliższej stacji, i drzemał dalej.

Pojazd zatrzymał się. Danglars pomyślał, że dotarli nareszcie do upragnionego celu.

Otwarł oczy i wyjrzał przez okno, myśląc, że są w jakimś mieście lub przynajmniej jakiejś wioszczynie, ale dostrzegł tylko samotną ruderę, a obok niej paru ludzi, którzy kręcili się tu i tam niczym cienie.

Danglars czekał na pocztyliona: pocztylion kończył tu swoją trasę i powinien jeszcze przyjść do niego po opłatę pocztową. Zamierzał też skorzystać z okazji i poprosić nowego pocztyliona o kilka informacji. Lecz choć konie zostały wyprzęgnięte i zastąpiono je nowymi, nikt nie przyszedł do niego po opłatę.

Zdziwiony Danglars otworzył drzwiczki, ale czyjaś silna ręka zatrzasnęła je z powrotem i karetka pocztowa ruszyła w dalszą drogę.

Osłupienie do reszty rozbudziło barona.

– Ej! – krzyknął do pocztyliona – ej, mio caro!

Było to kolejne włoskie słowo zaczerpnięte z muzyki, które Danglars przyswoił sobie, gdy jego córka śpiewała duety z księciem Cavalcanti.

Lecz mio caro nie odpowiedział.

Danglars otwarł więc okno.

– Hej, przyjacielu, dokąd to jedziemy? – zawołał, wystawiwszy głowę.

– Dentro la testa! – wrzasnął ktoś rozkazująco i pogroził pięścią.

Danglars zrozumiał, że dentro la testa miało oznaczać „schowaj głowę”. Robił jak widać szybkie postępy w nauce włoskiego.

Usłuchał niezbyt uspokojony, a ponieważ niepokój rósł w nim z minuty na minutę, po paru chwilach znikła jakoś owa pustka w głowie, co sprowadziła nań sen – gdyż w jego głowie aż zaroiło się od myśli, i to takich, które nie dałyby zasnąć nikomu, a co dopiero człowiekowi w takiej sytuacji, jak Danglars.

Gdy człowiek doznaje jakiejś silnej emocji, nagle wyostrzają mu się zmysły. Szybko jednak przychodzi znużenie i tracimy owe niezwykłe umiejętności. Nim ogarnie nas strach, widzimy rzeczy takimi, jakie są. Przerażeni wyolbrzymiamy je. A gdy strach już nas odejdzie, stają się mętne i niewyraźne. Wyostrzonym nagle wzrokiem Danglars ujrzał, że jakiś człowiek owinięty w pelerynę galopuje przy prawych drzwiczkach powozu.

– To żandarm – szepnął. – Czyżby donieśli o mnie przez telegraf władzom papieskim?

Zdecydował wyzbyć się niepewności.

– Gdzie mnie wieziecie? – spytał.

– Dentro la testa! – odpowiedział mu ten sam złowróżbny głos.

Danglars popatrzył w lewo. Z tej strony także jechał ktoś konno.

– Nie ma wątpliwości – powiedział sobie i pot zrosił mu czoło – złapali mnie.

I skulił się w kącie powozu; tym razem nie po to, by spać, lecz by przemyśleć sytuację.

Chwilę później wstał księżyc.

Popatrzył z głębi kolaski na zewnątrz: mijali ogromne akwedukty, owe kamienne zjawy, na które już wcześniej zwrócił uwagę. Ale tym razem zamiast po prawej, widział je po lewej stronie.

Zrozumiał, że powóz zawrócił i że wieziony jest z powrotem do Rzymu.

– O, ja nieszczęsny! – wymamrotał. – Pewnie uzyskali ekstradycję.

Powóz pędził z zastraszającą szybkością. Upłynęła godzina, a była dla zbiega straszliwa: co chwila znajome widoki przekonywały go na nowo, że jechali z powrotem. W końcu ujrzał jakiś ciemny kształt i zdało mu się, że pędzący powóz rozbije się o ten mur. Powóz skręcił jednak i pojechał wzdłuż tej ciemnej ściany, która okazała się ni mniej ni więcej jak fortyfikacjami opasującymi Rzym.

– Oho! – mruknął Danglars. – Nie wjeżdżamy do Rzymu, czyli to nie wymiar sprawiedliwości mnie pochwycił. O Boże! A więc czyżby to…?

Włosy stanęły mu dęba. Przypomniał sobie owe ciekawe historie o rzymskich bandytach, przyjmowane w Paryżu z takim niedowierzaniem, które Albert de Morcerf opowiadał pani Danglars i Eugenii w czasach, gdy miał jeszcze zostać zięciem pierwszej i małżonkiem drugiej.

– Więc może to bandyci – szepnął.

Nagle powóz potoczył się po czymś twardszym; nie była to już piaszczysta droga. Danglars zaryzykował rzut oka najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Ujrzał budowle o dziwnych kształtach, a przypominając sobie w szczegółach opowieść Alberta, domyślił się, że są na via Appia. Na prawo widniała jakby dolina, a w niej półkoliste zagłębienie. Był to cyrk Karakalli. Jeździec z prawej krzyknął coś i powóz stanął.

Niemal w tym samym momencie otwarły się drzwiczki z lewej strony.

– Scendi – rozkazał czyjś głos.

Danglars natychmiast wysiadł. Jeszcze nie mówił po włosku, ale już rozumiał. Półprzytomny ze strachu, rozejrzał się dookoła. Otoczony był przez czterech mężczyzn, nie licząc pocztyliona.

– Di qua – odezwał się jeden z mężczyzn, schodząc wąską ścieżką, która wiodła między rozpadliny kampanii rzymskiej.

Danglars podążył za przewodnikiem bez słowa protestu; nie musiał się odwracać, by mieć pewność, że za nim szli trzej pozostali mężczyźni.

Wydało mu się jednak, że co jakiś czas zatrzymywali się na chwilę po drodze, niczym wartownicy.

Po dziesięciu minutach marszu, podczas których Danglars nie zamienił ze swoim przewodnikiem ani słowa, znaleźli się przy niewielkim wzgórku, wśród wybujałych traw. Trzej mężczyźni stanęli wokół niego w milczeniu – stanowił środek trójkąta.

Chciał przemówić, lecz nie zdołał wydobyć z siebie głosu.

– Avanti – rozkazał ten sam stanowczy głos.

Tym razem Danglars zrozumiał natychmiast, słowo zostało bowiem poparte gestem: człowiek idący za nim popchnął go tak gwałtownie, że Danglars wpadł na przewodnika.

Przewodnikiem był nasz przyjaciel Peppino; pierwszy zanurzył się w wysokiej trawie i podążył ścieżyną tak wąską, że mogły ją znać chyba tylko jaszczurki i łasice. Zatrzymał się przed skałą, na której rósł gęsty krzak. Pod skałą był podłużny, wąski otwór; wyglądał jak półotwarta powieka. Młodzian zniknął w otworze, jak w naszych baśniach diabeł zapada się pod ziemię. Człowiek kroczący za Danglarsem zmusił go do pójścia w ślady przewodnika. Nie było wątpliwości: francuski bankrut miał do czynienia z rzymskimi bandytami. Czuł się tak, jakby wzięto go w dwa ognie; strach dodał mu odwagi.

Pomimo pokaźnego brzucha, baronowi udało się przecisnąć za Peppinem. Zsuwał się w dół z zamkniętymi oczyma. Otwarł je dopiero, gdy poczuł pod stopami grunt. Dalsza droga była szeroka, ale ciemna. Peppino nie troszczył się już o zachowanie ostrożności – był przecież u siebie; zapalił więc krzesiwem pochodnię.

Dwaj inni zeszli za Danglarsem, tworząc tylną straż. Popychając Danglarsa, jeśli zdarzyło mu się zatrzymać, zaprowadzili go lekko pochylonym w dół korytarzem do skrzyżowania korytarzy.

Widok był ponury. W murach z białego kamienia wydrążone były rzędy ciemnych nisz w kształcie trumien, niczym puste oczodoły trupich czaszek.

Wartownik zabrzęczał kółkami u rzemienia strzelby.

– Kto idzie? – zawołał.

– Przyjaciel! Przyjaciel! – odpowiedział Peppino. – Gdzie naczelnik?

– Tam – rzekł strażnik, wskazując za siebie. Była tam wielka sala wykuta w skale, z której przez wielkie półokrągłe otwory wpadało na korytarz światło.

– Niezła zdobycz, naczelniku, niezła zdobycz – krzyknął Peppino.

I biorąc Danglarsa za kołnierz, podprowadził go do otworu przypominającego drzwi, przez który wchodziło się do kwatery wodza.

– To ten? – spytał naczelnik, odrywając się od lektury Żywotu Aleksandra w księdze Plutarcha.

– Tak, ten, naczelniku.

– Wybornie, pokażcie mi go.

Na ten dość niegrzeczny rozkaz, Peppino zbliżył tak gwałtownie pochodnię do twarzy Danglarsa, że bankier odskoczył w popłochu, by nie opalić sobie brwi. Twarz miał wykrzywioną ohydnym strachem.

– Jest zmęczony – stwierdził herszt. – Zaprowadźcie go do łóżka.

– Oho – mruknął Danglars – to łóżko, to zapewne jedna z trumien, które tkwią w tym murze, a sen, jaki na mnie spłynie, to śmierć od jednego z tych sztyletów, widzę, jak błyskają w ciemnościach.

Istotnie, w mrokach owej wielkiej sali unosili się właśnie na posłaniach z siana lub wilczych skór kompani owego człowieka, którego Albert de Morcerf przyłapał przy lekturze Komentarzy Cezara, a Danglars przy Żywocie Aleksandra.

Bankier jęknął głucho i poszedł za przewodnikiem. Nie próbował błagać ani krzyczeć. Nie miał już sił, odeszła go wola, nie był w stanie myśleć. Szedł, ponieważ go ciągnięto. Potknął się o stopień i domyśliwszy się, że ma przed sobą schody, pochylił instynktownie głowę, by nie uderzyć czołem o strop. Znalazł się w celi wykutej w litej skale. Cela była czysta, naga i sucha, choć znajdowała się głęboko pod ziemią. W kącie leżało posłanie z siana nakrytego kozimi skórami. Dla Danglarsa był to znak, że jest ocalony.

– Chwała Panu – szepnął – to prawdziwe łóżko!

Już drugi raz w ciągu tej godziny zwracał się do Boga; nie zdarzyło mu się to od lat dziesięciu.

Przewodnik wepchnąwszy Danglarsa do celi zatrzasnął drzwi. Zazgrzytał rygiel: Danglars był więźniem.

A zresztą, gdyby nawet nie było tego rygla, sam tylko święty Piotr i do tego ze swoim anielskim przewodnikiem zdołałby przemknąć się wśród owego garnizonu, który okupował katakumby Świętego Sebastiana, dowodzony przez herszta, w którym nasi czytelnicy z pewnością rozpoznali Luigiego Vampę.

Danglars także już wiedział, kim jest ów bandyta, w którego istnienie nie chciał uwierzyć, gdy Morcerf próbował zaszczepić tę postać w świadomości Francuzów. Rozpoznał nie tylko Vampę: jego cela była celą, w której zamknięto Alberta. Najprawdopodobniej często goszczono tu cudzoziemców.

Wspomnienia te, do których powracał zresztą ze sporą radością, uspokoiły go. Jeśli bandyci nie zabili go od razu, wcale nie mieli zamiaru go zabijać. Porwali go, aby go obrabować, a ponieważ nie miał przy sobie nic prócz paru ludwików, wyznaczą za niego okup. Przypomniał sobie, że Morcerf został wyceniony chyba na cztery tysiące dukatów. Własnej osobie przypisywał dużo więcej wagi – i wycenił się sam na osiem tysięcy dukatów. Osiem tysięcy dukatów to czterdzieści osiem tysięcy liwrów. Zostanie mu jeszcze jakieś pięć milionów pięćdziesiąt tysięcy franków. Z taką sakiewką człowiek zawsze spadnie na cztery łapy.

I niemal już pewien, że się jakoś z tego wywinie – bo czy kto słyszał, żeby kogoś otaksowano kiedykolwiek na pięć milionów? – Danglars wyciągnął się na posłaniu i przekręciwszy się parę razy z boku na bok, zasnął z takim spokojem, jaki okazywał bohater, którego losy studiował Luigi Vampa.

Inne książki tego autora