Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

111. Odjazd

Ostatnie wydarzenia zajmowały cały Paryż.

Emanuel z żoną roztrząsali w swoim saloniku z zupełnie zrozumiałym zdziwieniem owe trzy katastrofy, które równie nagle, co nieoczekiwanie spadły na panów Morcerfa, Danglarsa i Villeforta. Maksymilian, który właśnie przebywał u nich z wizytą, słuchał ich rozmowy lub raczej tylko biernie przy niej towarzyszył. Nic nie było w stanie wyrwać go z martwej obojętności, w której od dłuższego już czasu był pogrążony.

– Nie masz wrażenia Emanuelu – rzekła Julia – że wszyscy ci bogaci ludzie, jeszcze wczoraj tak szczęśliwi, w założeniach, na jakich oparli całą swoją fortunę, pomyślność i poważanie, zapomnieli uwzględnić jakiegoś geniusza zła, który teraz, niczym zła wróżka z bajek Perraulta, nieopatrznie niezaproszona na ślub lub chrzciny, zjawia się, by zemścić się za owe fatalne przeoczenie?

– Ile katastrof! – ozwał się Emanuel, mając na uwadze Morcerfa i Danglarsa.

– Ile cierpienia! – dodała Julia, myśląc o Valentine, której imienia, kierowana kobiecym instynktem, wolała nie wymawiać przy bracie.

– Jeśli rzeczywiście dotknęła ich ręka boska – rzekł Emmanuel – znaczy to, że Bóg, który jest najwyższą dobrocią, nie znalazł w ich przeszłości nic, co mogłoby im wyjednać złagodzenie kary. Widocznie byli już potępieni.

– Czy nie jesteś przypadkiem zbyt pochopny w swych sądach? Gdyby ktoś, widząc mojego ojca z pistoletem w ręku, gotowego się zastrzelić, stwierdził, jak ty teraz: „Widocznie ten człowiek zasłużył sobie na karę”, czy nie pomyliłby się grubo?

– Masz rację, ale Bóg nie dopuścił, by twój ojciec poddał się temu pragnieniu, tak jak nie pozwolił, by Abraham złożył syna w ofierze. W obu tych przypadkach zesłał anioła, by ten podciął skrzydła śmierci i zatrzymał ją.

Gdy to domawiał, u drzwi rozległ się dźwięk dzwonka.

Odźwierny dawał w ten sposób znak, że ktoś przybywa z wizytą.

Niemal w tej samej chwili otwarły się drzwi salonu i stanął w nich hrabia de Monte Christo. Państwo Morrel wydali okrzyk radości.

Maksymilian podniósł głowę i znowu ją opuścił.

– Maksymilianie – rzekł hrabia, zdając się nie zauważać, jak różne reakcje wywołało jego przybycie. – Właśnie po ciebie przyjechałem.

– A dokąd chcecie jechać? – zapytała Julia.

– Najpierw do Marsylii.

– Do Marsylii! – powtórzyli zgodnie Julia i Emanuel.

– Tak i zabieram ze sobą Maksymiliana.

– Och, panie hrabio – rzekła Julia – niech go nam pan zwróci zdrowym!

Morrel odwrócił głowę, by ukryć nagły rumieniec.

– Zauważyłaś pani, że mocno cierpi?

– Tak – odpowiedziała młoda kobieta – boję się też, że z nami tylko się nudzi.

– Dopilnuję, by się rozerwał.

– Jestem gotów, panie hrabio – rzekł Maksymilian. – Bądźcie zdrowi, moi kochani! Bądź zdrów, Emanuelu! Żegnam cię, Julio.

– Jak to? Już się żegnasz? – zawołała Julia. – Ruszacie natychmiast, bez przygotowań, bez paszportów?

– Zwłoka podwoiłaby tylko smutek rozstania – rzekł Monte Christo. – A co do przygotowań, to myślę, że Maksymilian pomyślał już o wszystkim, tak jak mu zalecałem.

– Paszport mam przy sobie, a walizki już spakowane – rzekł Morrel z tym samym obojętnym spokojem.

– Bardzo dobrze – uśmiechnął się Monte Christo. – Znać w tej słowności dobrego żołnierza.

– Więc opuszczacie nas już teraz? – zaprotestowała Julia. – Nie darujecie nam choćby dnia, choć godziny?

– Mój powóz czeka już przed bramą. Za pięć dni muszę być w Rzymie.

– Ale Maksymilian przecież nie jedzie do Rzymu? – powiedział Emanuel.

– Jadę, gdzie tylko hrabia zechce mnie ze sobą zabrać – smutno uśmiechnął się Morrel. – Przez najbliższy miesiąc należę do niego.

– Na Boga, panie hrabio, jak on to mówi!

– Maksymilian będzie mi towarzyszył – odpowiedział hrabia tonem uprzejmej, łagodnej perswazji. – Proszę się więc o niego nie martwić.

– Żegnam, siostro! – powtórzył Morrel. – Bądź zdrów, Emanuelu.

– Serce mi się kraje na tę jego obojętną uprzejmość – rzekła Julia. – Maksymilianie, ty coś przed nami ukrywasz.

– Proszę się uspokoić – rzekł Monte Christo. – Zobaczy pani, wróci wesoły, uśmiechnięty i szczęśliwy.

Maksymilian rzucił w jego kierunku spojrzenie niemal pogardliwe, prawie gniewne.

– Chodźmy – rzekł hrabia.

– Zanim jeszcze odjedziecie – rzekła Julia – proszę pozwolić, panie hrabio, że powiem wszystko, co wówczas…

– Łaskawa pani – odpowiedział hrabia, biorąc jej ręce. – Cokolwiek mogłabyś mi powiedzieć, nie będzie nigdy tak wymowne jak to, co czytam w pani oczach, co czuje pani serce, a co moje. Powinienem zapewne postąpić tak jak dobroczyńcy w powieściach: odjechać bez pożegnania. Ale taka wielkoduszność byłaby ponad moje siły – jestem człowiekiem słabym i próżnym. Wzruszenie i radość w oczach moich bliskich sprawiają, że mnie również jest dobrze. A teraz wyjeżdżam i taki ze mnie egoista, że powiem wam: nie zapominajcie o mnie, przyjaciele, bo najprawdopodobniej nigdy się już nie zobaczymy.

– Jak to, nigdy? – zawołał Emanuel; po policzkach Julii potoczyły się dwie wielkie łzy. – Mamy już nigdy się nie spotkać? Czyli nie jesteś pan człowiekiem, lecz Bogiem, który zagościł na ziemi tylko na krótką chwilę, by czynić dobro, a teraz wraca do nieba!

– Nie mówcie tak o mnie – rzekł żywo Monte Christo. – Proszę, nigdy tak nie mówcie. Bogowie nigdy nie wyrządzają zła, zatrzymują się tam, gdzie chcą się zatrzymać. Przypadek nie jest silniejszy od ich woli, to oni nim rozporządzają.

Przyciskając do ust rękę Julii, która padła mu w objęcia, drugą rękę podał Emanuelowi. Następnie, wyrywając się siłą niemal z tego domu, istnej oazy szczęścia, wyszedł, dając znak Maksymilianowi, który usłuchał biernie i obojętnie – jak przyjmował wszystko od śmierci Valentine.

– Przywróć szczęście i radość mojemu bratu! – szepnęła Julia na ucho hrabiemu.

Monte Christo uścisnął jej dłoń tak, jak zrobił to jedenaście lat wcześniej na schodach prowadzących do gabinetu Morrela.

– Czy ufasz pani ciągle Sindbadowi Żeglarzowi? – zapytał z uśmiechem.

– Tak!

– Dobrze więc, śpij spokojnie i miej ufność w Panu!

Jak już powiedzieliśmy, powóz już czekał przed bramą. Cztery tęgie konie wstrząsały grzywami i niecierpliwie stukały kopytami w bruk.

Przed schodami czekał Ali. Na jego twarzy perlił się gęsty pot, jakby właśnie przybiegł z daleka.

– I jak? – zapytał go hrabia po arabsku. – Zastałeś starca?

Ali potwierdził skinieniem głowy.

– Pokazałeś mu list, tak jak ci przykazałem?

– Tak – i niewolnik skinął z szacunkiem głową.

– A on, co na to?

Ali stanął w świetle, tak by hrabia mógł go dobrze widzieć i zamknął oczy, jak zwykł to robić Noirtier, gdy chciał powiedzieć: tak.

– Więc zgadza się – rzekł Monte Christo. – Dobrze, możemy jechać.

Ledwie padły te słowa, a powóz już się toczył; konie ruszyły galopem, krzesząc na bruku skry. Maksymilian usiadł w kącie, ani jedno słowo nie padło z jego ust.

Upłynęło pół godziny. Powóz nagle się zatrzymał. Hrabia pociągnął za jedwabny, sznurek, który przywiązany był do palca Alego.

Nubijczyk zsiadł z kozła i otwarł drzwiczki powozu.

Noc lśniła gwiazdami. Znajdowali się na wzgórzu Villejuif. Z rozległego wzniesienia widać było cały Paryż, przypominający ponure morze, z milionem drżących świateł układających się w fosforyzujące fale; fale hałaśliwsze, bardziej oszalałe, namiętne i zachłanne niż grzywy rozzłoszczonego oceanu; fale, które nie znają spokoju, nieustannie spienione w ciągłej walce, nieustannie żądne nowej ofiary.

Hrabia został sam; na jego znak powóz podjechał nieco do przodu.

Skrzyżowawszy ramiona, Monte Christo przyglądał się dłuższą chwilę tej kuźni, gdzie stapiają się, mieszają i kształtują wszelkie idee, by – wydostawszy się stąd – wstrząsać światem. Następnie, gdy już nasycił swój wzrok widokiem owego Babilonu, gdzie natchnienie znajdzie zarówno religijny poeta jak i materialistyczny prześmiewca, szepnął do siebie skłoniwszy głowę, a ręce złożywszy jak do modlitwy:

– Wielkie miasto, minęło prawie sześć miesięcy, odkąd wjechałem w twoje mury. Myślę, że przywiódł mnie tu Duch Boży i to dzięki niemu wyjeżdżam teraz triumfujący. Tajemnicę mojego pobytu tutaj zawierzyłem tylko Bogu i tylko On może czytać w moim sercu. Tylko On wie, że odchodzę bez nienawiści i bez pychy, ale i bez wyrzutów sumienia. Mocy, którą mi powierzył, nie wykorzystałem ani we własnym interesie, ani do żadnych próżnych celów. O wielkie miasto, w twoim niespokojnym łonie znalazłem to, czego szukałem. Niczym cierpliwy górnik przekopałem twe wnętrzności, by wypłoszyć z nich zło. Moja misja już dobiegła końca, dzieło skończone. Nie możesz mi już dać radości, ani zadać bólu. Żegnaj! Żegnaj!

Monte Christo raz jeszcze ogarnął spojrzeniem, niczym geniusz nocy, rozległą równinę. Przeciągnął dłonią po czole i wsiadł do powozu; gdy tylko drzwi zamknęły się za hrabią, ekwipaż szybko zjechał zboczem, pozostawiając za sobą jedynie tuman kurzu i echo turkotu kół. Przejechali dziesięć mil; w tym czasie żadne słowo nie zakłóciło ciszy.

Morrel milczał zamyślony, hrabia przyglądał się jego zadumie.

– Maksymilianie – rzekł hrabia – żałujesz, że pojechałeś ze mną?

– Nie, panie hrabio, ale opuścić Paryż…

– Gdybym wiedział, że to w Paryżu czeka na ciebie szczęście, nie proponowałbym ci wyjazdu.

– Tutaj spoczywa Valentine, wyjechać stąd, to jak stracić ją po raz drugi.

– Maksymilianie – rzekł hrabia – przyjaciele, których utraciliśmy, nie spoczywają w ziemi. Ich miejsce jest w naszym sercu. Bóg urządził to w ten sposób, by nigdy już nas nie opuścili. Ja na przykład mam dwóch przyjaciół, którzy nieustannie są przy mnie: jeden dał mi życie, drugi nauczył myśleć. Duch obu żyje we mnie.

– Przyjacielu, serce powiada mi smutnym głosem, że nie czeka mnie już nic prócz nieszczęścia.

 

– Gdy osłabł w kimś duch, ów ktoś widzi wszystko w żałobnych kolorach. Każda dusza wykreśla sobie własne horyzonty, a że twoja jest posępna, widzi nad sobą tylko czarne, burzliwe niebo.

– Być może to prawda – rzekł Maksymilian.

I zamyślił się ponownie.

Podróż odbywała się z nadzwyczajną szybkością – to prędkość między innymi stanowiła o potędze hrabiego. Rano dotarli do Châlons, gdzie czekał już parowy statek hrabiego. Nie tracąc ani chwili, przetransportowano powóz na pokład. Podróżni znajdowali się już na statku.

Statek niczym indiańska piroga był stworzony do rozwijania dużych prędkości. Jego dwa koła przypominały skrzydła, którymi ciął wodę lekko jak wędrowny ptak przestworza. Szybkość upoiła nawet Morrela.

Hrabia natomiast, im byli dalej od Paryża, nabierał coraz większej pogody ducha. Patrząc na niego, można by powiedzieć, że to wygnaniec, co powraca do ojczyzny.

A oto i stanęła przed ich oczami Marsylia, biała, łagodna, pełna życia. Marsylia, młodsza siostra Tyru i Kartaginy i ich następczyni w panowaniu nad Morzem Śródziemnym; Marsylia, z upływem czasu coraz młodsza. Widok ten wywołał mnóstwo wspomnień w obu podróżnikach: okrągła wieża, fort Świętego Mikołaja, ratusz projektu Pugeta i sam port o ceglanym nadbrzeżu, gdzie bawili się w dzieciństwie.

Za obopólną zgodą zatrzymali się na ulicy Cannebière.

Jakiś statek wypływał właśnie do Algieru. Paczki, podróżni tłoczący się na pokładzie, rodzice, przyjaciele, którzy ich żegnają, niektórzy krzyczą, inni płaczą, całe to widowisko, poruszające nawet dla tych, którzy oglądają go codziennie, nie było w stanie odwrócić myśli Maksymiliana od jednego wspomnienia. Uderzyło go to, gdy tylko postawił stopę na płytach nabrzeża.

– Panie hrabio – rzekł, ujmując Monte Christa pod ramię – w tym miejscu stał mój ojciec, gdy „Faraon” wpływał do portu. To tutaj ów dzielny człowiek, którego ocaliłeś od śmierci i hańby, przywitał mnie, biorąc w swoje ramiona. Jeszcze dziś pamiętam, jak jego łzy spływały mi na twarz. Nie płakał zresztą sam, wiele osób miało łzy w oczach na nasz widok.

Monte Christo uśmiechnął się.

– Ja zaś stałem tam – rzekł, wskazując Morrelowi zakręt uliczki.

Gdy to mówił, z kierunku, który wskazywał, dobiegł ich bolesny jęk. Stała tam kobieta, machając do jednego z pasażerów. Twarz kobiety zasłaniała woalka.

Monte Christo spojrzał na nią wyraźnie poruszony; gdyby Morrel nie obserwował właśnie statku, z pewnością zauważyłby to jego wzruszenie.

– Na Boga! – zawołał Morrel. – Nie, nie mylę się. Mężczyzna na statku, ten, co właśnie pozdrawia kogoś kapeluszem, ten w mundurze, to przecież Albert de Morcerf!

– Zgadza się – rzekł Monte Christo. – Rozpoznałem go.

– Jak to? Przecież patrzyłeś w przeciwną stronę.

Hrabia uśmiechnął się, jak zwykł czynić, gdy nie miał zamiaru odpowiadać. I spojrzał z powrotem tam, gdzie stała kobieta. Ta jednak znikła już za rogiem ulicy.

Odwrócił się więc do Morrela i rzekł:

– Przyjacielu, nie masz tutaj nic do załatwienia?

– Chciałbym pójść na grób ojca – odpowiedział stłumionym głosem Morrel.

– Dobrze, idź i poczekaj tam na mnie. Niedługo przyjdę.

– Opuszczasz mnie pan?

– Tak, ja również muszę złożyć pewną… sentymentalną wizytę.

Monte Christo poczekał, aż Maksymilian się oddali i dopiero gdy zniknął mu z oczu, ruszył w kierunku Alei Meilhańskich do małego domku, znanego naszym czytelnikom z początków tej historii. Dom stał w cieniu wielkiej alei lipowej, która służy za miejsce przechadzek dla mieszkańców Marsylii. Dwa kamienne stopnie, wygładzone krokami mieszkańców, prowadziły do drzwi wejściowych zbitych z trzech niemalowanych desek. W domu tym, tak uroczym i wesołym, choć ubogim, mieszkał niegdyś ojciec Dantèsa. Staruszek zajmował jedynie mansardę – hrabia cały dom oddał do dyspozycji Mercedes.

I to tutaj weszła kobieta, którą wypatrzył Monte Christo. Gdy zza rogu wyłonił się hrabia, zamykała właśnie drzwi.

Znał doskonale wytarte stopnie. Nikt też lepiej od niego nie radził sobie z drzwiami zamykanymi na żelazny skobel. Wszedł więc, nie pukając, nie uprzedzając, jak dobry przyjaciel lub gospodarz domu.

W końcu brukowanej alei znajdował się ogródek, pełen ciepła, słońca i światła. To tutaj Mercedes znalazła sumę, którą hrabia ofiarował jej w swej delikatności po dwudziestu czterech latach. Drzewa rosnące w ogródku widać było już przy bramie od strony ulicy.

Przestąpiwszy próg, Monte Christo usłyszał westchnienie, które przypominało cichy szloch. Mercedes siedziała w altance oplecionej jaśminem wirgińskim, o gęstym listowiu i długich, purpurowych kwiatach. Lekko pochylona, płakała. Zdjęła woal, twarz skryła w dłoniach i folgowała teraz łzom, tak długo powstrzymywanym w obecności syna. Monte Christo postąpił parę kroków. Piasek zazgrzytał pod jego stopami.

Mercedes uniosła głowę, a widząc nieznajomego mężczyznę, krzyknęła.

– Pani – rzekł hrabia – nie mogę już dać ci szczęścia, ale mogę ofiarować pociechę. Czy zechcesz ją przyjąć? Pochodzi od przyjaciela.

– Jestem bardzo nieszczęśliwa – odpowiedziała Mercedes. – Sama na świecie… Pozostał mi jedynie syn i ten właśnie mnie opuścił.

– Dobrze zrobił – odrzekł hrabia. – Ma szlachetne serce. Zrozumiał, że każdy mężczyzna winien spłacić dług wobec swej ojczyzny, jedni talenty, inni znów siłę, ci czuwają w nocy, tamci oddają krew. Gdyby z tobą został, pani, strawiłby tylko swą młodość, a na twoją boleść nie mógłby patrzeć spokojnie. Z czasem własna niemoc stałaby się dla niego nieznośna, a tak stanie się silny i wielki, walcząc z przeciwnościami, które sam zmieni w powodzenie. Proszę mu pozwolić na nowo zbudować przyszłość dla niego samego i dla ciebie, pani. Śmiem twierdzić, że jest ona teraz w dobrych rękach.

– Z całej duszy błagam Boga o taką przyszłość dla Alberta – odparła biedna kobieta, smutno potrząsając głową – ale nie będzie ona moim udziałem. Tak wiele rzeczy runęło we mnie i wokół mnie, że mam wrażenie, iż zaczynam zbliżać się do grobu. Jestem panu wdzięczna, że dałeś mi możliwość powrotu do miejsca, gdzie kiedyś byłam tak szczęśliwa. Powinno się umierać tam, gdzie zaznało się szczęścia.

– Każde pani słowo pali mi serce i napełnia je goryczą, tym bardziej że nienawiść, którą do mnie żywisz, jest w pełni uzasadniona. To ja jestem przyczyną wszystkich twoich nieszczęść. Wolę, żebyś mnie oskarżała, niż mi współczuła. Twoje współczucie byłoby nie do zniesienia.

– Ja, Edmundzie, miałabym cię nienawidzić i oskarżać? Człowieka, który ocalił życie mojemu synowi, choć przecież twoim zamiarem było zabić syna hrabiemu de Morcef, który był tak z niego dumny… Popatrz na mnie, czy widzisz choćby cień wyrzutu?

Hrabia podniósł wzrok i zatrzymał go na Mercedes, która wyciągnęła do niego ręce.

– Tak, spójrz na mnie – rzekła, a w jej głosie dało się wyczuć głęboką melancholię. Moje oczy utraciły dawny blask. Minął już czas, gdy przychodziłam tutaj i uśmiechałam się do Edmunda Dantèsa, który wypatrywał mnie z okienka mansardy… Wiele bolesnych dni dzieli nas od tamtych czasów… Między osobą, którą byłam wówczas, a tą, którą masz przed sobą teraz, jest przepaść nie do przebycia. Nie mogłabym cię ani oskarżać, ani nienawidzić. To siebie oskarżam i nienawidzę. Jakaż jestem nikczemna – zawołała, załamując ręce i wznosząc oczy ku niebu. – I słusznie poniosłam karę. Miałam to wszystko, co mają tylko aniołowie: wiarę, niewinność i miłość, a mimo to zwątpiłam w Boga.

Monte Christo zbliżył się do niej i w milczeniu podał jej rękę.

– Nie – rzekła, cofając łagodnie swoją dłoń. – Nie, mój przyjacielu, nie dotykaj mnie. Oszczędziłeś mnie, a przecież ze wszystkich osób, na które spadł twój cios, to ja byłam najbardziej winna. Oni wszyscy kierowali się nienawiścią, żądzą, egoizmem. Tylko ja stchórzyłam. Oni pragnęli, ja się bałam. Nie, nie ściskaj mojej ręki. Wiem, że szukasz jakiegoś czułego słowa, na próżno. Zachowaj je dla innej kobiety, bo ja już nie jestem godna, by je usłyszeć. Popatrz – tu odkryła całkiem swoją twarz – popatrz, od nieszczęścia posiwiały mi włosy. Wylałam tyle łez, że pod oczyma mam fioletowe sińce. A ty, Edmundzie, jesteś ciągle młody, piękny i dumny. Zachowałeś wiarę i siłę, i ufność w Bogu – i On ci dopomógł. Ja byłam słaba i zaparłam się Go. Opuścił mnie i widzisz, co się ze mną stało.

Mercedes zalała się łzami. Jej serce nie wytrzymało ciężaru wspomnień.

Monte Christo ujął jej dłoń i z szacunkiem ucałował. Ona sama poczuła, że pocałunek ten pozbawiony był namiętności. Z takim nabożeństwem całuje się kamienną dłoń świętych posągów.

– Los niektórych ludzi jest z góry przesądzony – podjęła Mercedes – wystarczy jeden fałszywy krok, by cała przyszłość w proch się rozsypała. Sądziłam, że umarłeś. I powinnam była też umrzeć. Na co zdało się, że w sercu zawsze nosiłam żałobę po tobie? Mam trzydzieści dziewięć lat, a czuję się jak kobieta pięćdziesięcioletnia. I czemu, skoro tylko ja cię rozpoznałam, ocaliłam jedynie syna? Czyż nie powinnam była ocalić również życia tamtemu człowiekowi? Choćby nie wiem jak winny, był moim mężem. A jednak pozwoliłam mu umrzeć… Co mówię! Przecież sama przyczyniłam się do jego śmierci, okazując mu tchórzliwą nieczułość, gardząc nim, nie chcąc pamiętać, że to dla mnie został zdrajcą i krzywoprzysięzcą. I po cóż przyjechałam aż tutaj za synem, skoro pozwoliłam, by wyjechał? Skoro oddaję go na pastwę tej żądnej krwi afrykańskiej ziemi? Tak, byłam tchórzem, wyrzekłam się miłości i jak wszyscy zaprzańcy, przynoszę moim bliskim jedynie nieszczęście.

– Nie, Mercedes, nie – rzekł Monte Christo. – Zbyt surowo się oceniasz. Jesteś szlachetną i pobożną kobietą. Twój ból wytrącił mi broń z ręki. Ale za mną stał Bóg, rozgniewany, niedostrzegalny i nieznany. Byłem jedynie jego wysłannikiem; a on nie chciał powstrzymać ciosu, który wymierzyłem. Klnę się na tego Boga, przed którym od dziesięciu lat zginam kolana, że całe moje życie złożyłem w ofierze dla ciebie. A z życiem i wszystkie plany na przyszłość. Ale – i mówię o tym z dumą, Mercedes – Bóg potrzebował mnie i przeżyłem. Przyjrzyj się przeszłości, popatrz na teraźniejszość, spróbuj przeniknąć przyszłość i powiedz sama, czy nie byłem narzędziem w ręku Boga? Najstraszliwsze nieszczęścia, najokrutniejsze cierpienia, zdrada ze strony tych, którzy mnie kochali, prześladowania – taki był pierwszy etap mojego życia. Ale nagle los się odwrócił i po więzieniu, samotności, nędzy – świeże powietrze, wolność i fortuna, tak świetna, ogromna i cudowna, że byłbym ślepcem, gdybym nie pomyślał, że Bóg przeznaczył mnie do wielkich celów.

Odtąd zacząłem myśleć o własnym losie jak o boskim posłannictwie. Ani jednej myśli nie poświęciłem już życiu, którego uroki ty, pani, czasem kosztowałaś… Nie zaznałem ani godziny spokoju. Byłem jak ognista chmura, którą Bóg zsyła na przeklęte miasta. Jak żądni przygód żeglarze; którzy ruszają w niebezpieczną podróż, przygotowywałem zapasy, ładowałem broń, opracowywałem strategie obrony i ataku, poddawałem ciało najtrudniejszym próbom i ćwiczeniom, przyzwyczajałem serce do najcięższych prób, uczyłem ramię zabijania i nakazywałem ustom, by się uśmiechały, gdy oczy patrzyły na najstraszliwsze sceny. Z człowieka dobrego, ufnego, łatwo przebaczającego stałem się mściwy, skryty, perfidny lub raczej nieugięty jak głuche i ślepe fatum. Wówczas ruszyłem w drogę, przekroczyłem granice czasu i przestrzeni, dotarłem do samego końca i biada tym, których napotkałem w podróży.

– Dosyć – przerwała Mercedes. – Dosyć, Edmundzie! Wierz mi, tylko ja mogłam cię rozpoznać i tylko ja mogłam cię zrozumieć. Edmundzie, nawet gdybyś spotkał mnie na tej drodze, gdybyś zniszczył mnie bez wahania, i tak musiałabym cię wielbić! Powiedziałam ci, że między osobą, którą jestem teraz, i tą, którą byłam kiedyś, istnieje przepaść. Ta sama przepaść dzieli ciebie od innych ludzi. I najgorszą męką jest dla mnie to właśnie porównanie, bo nie znam nikogo, kto mógłby się z tobą mierzyć i kto by cię choć trochę przypominał. A teraz pożegnaj mnie… i rozstańmy się.

– Zanim się rozstaniemy, powiedz, czy czegoś nie pragniesz?

– Pragnę tylko, aby mój syn był szczęśliwy.

– Proś Boga: tylko On dzierży w ręku losy ludzi, tylko On może oddalić śmierć od twojego syna, ja zajmę się resztą.

– Dziękuję ci.

– A co z tobą?

– Ja nie potrzebuję niczego. Żyję już tylko między dwoma grobami. W jednym pochowany jest Edmund Dantès. Kochałam go. Wiem, te słowa nie przystoją już moim zwiędłym wargom, ale wspomnienie o tym ciągle żyje w moim sercu i nie wyrzeknę się go za nic w świecie. Ten drugi grób należy do człowieka, którego Edmund Dantès zabił. Uznaję, że zrobił to słusznie, ale winna jestem zmarłemu modlitwę.

– Twój syn, pani, będzie szczęśliwy – powtórzył obietnicę hrabia.

 

– Więc i ja będę szczęśliwa, tak jak tylko potrafię.

– Ale… w końcu… co ty poczniesz ze sobą?

Mercedes uśmiechnęła się smutno.

– Nie uwierzyłbyś, jeślibym powiedziała, że wrócę do dawnego życia i zacznę pracować. Umiem już tylko modlić się. Nie muszę też na siebie pracować. W miejscu, które mi wskazałeś, znalazłam pieniądze. Ludzie tutaj będą zapewne pytać, kim jestem i będą chcieli dowiedzieć się, co robię, ale nie ma to już znaczenia. Wszystko pozostanie między Bogiem, mną i tobą.

– Mercedes – rzekł hrabia – nie chcę bynajmniej czynić ci wyrzutów, ale wyrzekając się całego majątku pana de Morcerf, za daleko posunęłaś poświęcenie. Połowa tej fortuny słusznie ci się należała za twoją oszczędność i zarządzanie domem.

– Wiem, do czego zmierzasz, Edmundzie. Ale nie mogę przyjąć nic, czego syn mógłby mi zabronić.

– Toteż bez zgody pana Alberta nie zrobię dla ciebie nic. Dowiem się, co o tym sądzi i podporządkuję się jego woli. Ale jeżeli uzyskam zgodę, czy pójdziesz w jego ślady i przyjmiesz bez oporu moją pomoc?

– Wiesz, Edmundzie, nie jestem już istotą myślącą. Nie umiem podejmować decyzji, podjęłam więc jedną: aby o niczym już nie decydować. Bóg tak mnie doświadczył, że nie ma już we mnie śladu woli. Jestem w jego ręku jak wróbel w szponach orła. Jeżeli ciągle żyję, to widocznie tylko dlatego, że taka jest Jego decyzja. Jeżeli zechce zesłać mi pomoc, to ją przyjmę.

– Strzeż się, pani, bo nie w ten sposób czci się Boga. On chce, byśmy starali się go zrozumieć i uczyli się jego potęgi. Dlatego dał nam wolną wolę.

– Nieszczęsny! – zawołała Mercedes. – Nie mów tak do mnie. Jeżeli uwierzę, że Bóg obdarza nas wolną wolą, co ocali mnie od rozpaczy?

Monte Christo nieznacznie zbladł i spuścił głowę, przybity aż tak wielkim cierpieniem.

– Nie chcesz mnie pożegnać? – zapytał, wyciągając ku niej dłoń.

– Owszem, pożegnam się z tobą, powiem ci do widzenia – odpowiedziała i wskazała uroczyście niebo. – I niech będzie to dowód, że nie straciłam całej nadziei.

I dotknąwszy drżącą dłonią ręki hrabiego, wbiegła na schody i znikła.

Monte Christo powoli wyszedł z domu i zawrócił drogą do portu.

Mercedes nie widziała jednak, jak się oddala, choć stała w oknie pokoiku starego Dantèsa. Jej oczy szukały w oddali statku, na którym odpłynął jej syn.

Lecz usta, jakby wbrew niej samej, powtarzały szeptem:

– Edmundzie! Edmundzie! Edmundzie!

Inne książki tego autora