Czytaj książkę: «Czerwone i czarne», strona 22

Czcionka:

Nazajutrz pisząc listy w bibliotece, myślał jeszcze o rozmowie z hrabią Altamira.

„W istocie – opowiadał sobie po długim dumaniu – gdyby hiszpańscy liberałowie związali z sobą lud wspólnictwem zbrodni, nie wymieciono by ich tak łatwo. To były zarozumiałe i gadatliwe dzieci… jak ja! – wykrzyknął nagle Julian, budząc się jakby ze snu. – Cóż zdziałałem takiego, co by mi dawało prawo sądzić tych nieboraków, którzy bądź co bądź raz w życiu odważyli się działać? Jestem jak człowiek, który wstając od stołu, powiada: «Jutro nie będę jadł obiadu; co mi nie przeszkodzi być silnym i rześkim jak dziś». Kto wie, czego doznaje człowiek w pół drogi do wielkiego czynu?…”

Te górne myśli zmąciło niespodziane zjawienie panny de la Mole, która weszła do biblioteki. Julian był tak przepełniony podziwem dla wielkości Dantona, Mirabeau, Carnota, którzy umieli nie dać się pokonać, że wzrok jego zatrzymał się na pannie de la Mole zupełnie bez myśli: nie ukłonił się jej, nie widział jej prawie. Skoro wreszcie wielkie jego oczy, tak szeroko rozwarte, spostrzegły jej obecność, zgasły nagle. Panna de la Mole zauważyła to z goryczą.

Na próżno poprosiła go o Historię Francji Velly'ego, umieszczoną na najwyższej półce, co zniewoliło Juliana do sięgnięcia po drabinkę. Julian wszedł na drabinę, znalazł tom, oddał go pannie, jeszcze nieprzytomny. Odnosząc drabinę uderzył w pośpiechu łokciem w szybę bibliotecznej szafy; brzęk szkła obudził go wreszcie. Zaczął skwapliwie przepraszać pannę de la Mole; chciał być grzeczny, ale był tylko grzeczny. Matylda widziała wyraźnie, że zaszła go nie w porę i że wolałby zostać ze swymi myślami niż z nią rozmawiać. Popatrzywszy nań długo, odeszła z wolna. Julian spoglądał za odchodzącą. Z przyjemnością stwierdził kontrast między prostotą jej stroju a wczorajszym wykwintem. Różnica fizjonomii była równie uderzająca. Młoda dziewczyna, tak wyniosła na balu, miała w tej chwili wzrok niemal błagalny. „Tak – myślał Julian – ta czarna suknia jeszcze lepiej uwydatnia jej kibić. Postawę ma królewską, ale czemu jest w żałobie? Jeśli spytam kogo o to, może znów popełnię niezręczność?”.

Julian ochłonął zupełnie. „Muszę odczytać wszystkie listy pisane dziś rano: Bóg wie, ile znajdę nonsensów!” Gdy zmuszając się do uwagi, czytał pierwszy list, usłyszał szelest jedwabnej sukni; odwrócił się żywo; panna de la Mole stała o dwa kroki i śmiała się. To ponowne wtargnięcie podrażniło Juliana.

Matylda uczuła wyraźnie, że jest niczym dla tego chłopca; śmiechem chciała pokryć zakłopotanie, co jej też się udało.

– Widzę, że pana zaprząta coś bardzo zajmującego, panie Sorel. Czy nie jaka ciekawa anegdota tycząca spisku, któremu Paryż zawdzięcza obecność hrabiego Altamira? Niech mi pan powie, o co chodzi, straszniem ciekawa: będę dyskretna, przysięgam!

Zdziwiła się sama, słysząc własne słowa. Jak to! Ona błaga domownika! Zakłopotanie jej wzrosło, dodała lekko:

– Co mogło z pana, zazwyczaj tak zimnego, uczynić istotę natchnioną, coś na kształt proroka z Michała Anioła?

To niedyskretne pytanie, raniąc Juliana głęboko, wtrąciło go z powrotem w niepoczytalność:

– Czy Danton dobrze zrobił, że kradł? – rzekł gwałtownie z coraz dzikszym wyrazem. – Czy rewolucjoniści w Piemoncie, w Hiszpanii powinni byli wciągnąć lud do zbrodni? Oddać ludziom, nawet niegodnym, rangi, ordery? Czy ludzie, którzy by przywdziali te ordery, nie musieliby się lękać powrotu króla? Czy należało wydać skarb w Turynie na grabież? Słowem, pani – rzekł, zbliżając się ze straszną twarzą – czy człowiek, który chce wygnać z siebie głupotę, zbrodnię, powinien przejść jak burza i zadawać ciosy na oślep?

Matylda zlękła się, nie mogła wytrzymać jego spojrzenia, cofnęła się. Popatrzyła nań chwilę; następnie, wstydząc się swego lęku, lekkim krokiem wyszła z pokoju.

XL. Królowa Małgorzata

Miłości, w jakimż szaleństwie każesz nam znajdować rozkosz?

Listy zakonnicy portugalskiej.

Julian odczytał listy; rozległ się dzwon na obiad. „Jakiż ja musiałem się wydać śmieszny tej lalce! – myślał – cóż za szaleństwo mówić jej szczerze to, o czym myślałem. Ba, może nie takie szaleństwo. W tej chwili szczerość była kwestią godności”.

Po cóż zresztą pytała o rzeczy poufne! To była niedyskrecja, brak taktu. Moje poglądy na Dantona nie wchodzą w zakres świadczeń, za które jej ojciec mi płaci.

Kiedy Julian wszedł do jadalni, wyrwała go z dumań żałobna suknia panny de la Mole; uderzyła go tym więcej, iż nikt z rodziny nie był ubrany na czarno.

Po obiedzie uczuł, że egzaltacja, w której spędził cały dzień, minęła zupełnie. Szczęściem był tego dnia na obiedzie ów łacinnik, członek Akademii.

„Ten może najmniej będzie sobie drwił ze mnie – pomyślał Julian – jeśli, jak przypuszczam, pytanie moje o żałobę panny de la Mole okaże się głupstwem”.

Matylda spoglądała nań dziwnie. „Oto zalotność kobiet wielkiego świata, jak mi je odmalowała pani de Rênal – myślał Julian. – Byłem opryskliwy dziś rano, nie uległem jej kaprysowi, kiedy miała chętkę do rozmowy. Nabrałem ceny w jej oczach. Ale to wróci, wróci, jej arystokratyczna pycha potrafi znaleźć odwet. Ha, niech próbuje. Cóż za różnica z tą, którą straciłem! Co za urocza naturalność! Co za prostota! Znałem jej każdą myśl wcześniej niż ona sama; czytałem w jej duszy. W sercu jej walczyła przeciw mnie jedynie obawa śmierci którego z dzieci; zrozumiałe i naturalne przywiązanie, sympatyczne nawet dla mnie, który przez nie cierpiałem. Byłem głupiec. Rojenia moje o Paryżu nie pozwoliły mi ocenić tej wzniosłej kobiety. Cóż za różnica, wielki Boże! A tutaj, co? Oschła i wyniosła próżność, wszystkie odcienie miłości własnej i nic więcej”.

Ruszono od stołu. „Nie dajmy nikomu zagarnąć pana akademika” – myślał Julian. Zbliżył się doń, gdy wszyscy przechodzili do ogrodu, przybrał słodką i pokorną minę i jął wtórować jego oburzeniom na powodzenie Hernaniego.

– Gdybyśmy żyli w czasach Bastylii!… – rzekł.

– Wówczas nie odważyłby się! – wykrzyknął akademik z gestem godnym Talmy.

Patrząc na jakiś kwiat, Julian przytoczył parę słów z Georgik Wergilego, wykrzykując, że nic nie dorówna wierszom księdza Delille. Słowem, przymilał się akademikowi na wszystkie sposoby; po czym odezwał się najobojętniej:

– Widać panna de la Mole dostała spadek po jakim wuju i dlatego nosi żałobę.

– Jak to! Należysz pan do tego domu – rzekł akademik, przystając – i nie znasz jej dziwactwa? W istocie, dziwi mnie, że matka pozwala na to; ale, mówiąc między nami, siła charakteru nie należy do głównych cnót w tym pałacu. Panna de la Mole góruje nad innymi w tym względzie i wodzi wszystkich na pasku. To dziś 30 kwietnia! – tu akademik zatrzymał się, spoglądając na Juliana z wiele mówiącą miną. Julian uśmiechnął się dwuznacznie.

„Co może być za związek między wodzeniem na pasku, czarną suknią a 30 kwietnia?” – pytał w duchu. Muszę być jeszcze tępszy niż mniemałem.

– Przyznam się… – rzekł do akademika wciąż pytająco.

– Przejdźmy się po ogrodzie – odparł ten, zachwycony, że będzie miał sposobność rozwinąć dłuższe opowiadanie w wytwornym stylu. – Jak to! Czy możliwe, abyś pan nie wiedział, co zaszło 30 kwietnia 1574?

– Gdzie? – spytał Julian zdziwiony.

– Na placu de Grève.

Julian był tak zdumiony, że to słowo nie objaśniło go w niczym. Ciekawość, oczekiwanie tragicznego wzruszenia, tak zgodne z jego charakterem, dawały oczom jego ów blask, tak sympatyczny dla opowiadającego. Akademik zachwycony, że znalazł wdzięcznego słuchacza, opowiedział obszernie, jak to 30 kwietnia 1574 najładniejszy kawaler swego czasu, Bonifacy de la Mole, oraz Hannibal de Coconasso, szlachcic z Piemontu, dali głowy na placu de la Grève.

– La Mole był ubóstwianym kochankiem królowej Małgorzaty Nawarskiej; a zauważ pan – ciągnął akademik – że panna de la Mole nosi imię Matyldy Małgorzaty. La Mole był równocześnie ulubieńcem księcia d'Alençon oraz serdecznym przyjacielem króla Nawarry, później Henryka IV, męża kochanki. W tłusty wtorek owego roku 1574 dwór znajdował się w Saint-Germain wraz z biednym Karolem IX, który dogorywał. La Mole chciał wyrwać z niewoli owych książąt, swych przyjaciół, których Katarzyna Medycejska trzymała pod strażą na dworze. Puścił się w dwadzieścia koni na Saint-Germain; książę d'Alençon stchórzył, la Mole oddał głowę katu.

Co zaś do panny Matyldy (sama mi to wyznała swego czasu, kiedy miała ledwie dwanaście lat; o, bo to jest charakterek!…) – tu akademik podniósł oczy do nieba – otóż, w całej tej awanturze najbardziej ją uderzyło, że królowa Małgorzata ukryta w jakimś domu na placu de Grève odważyła się wyprosić u kata głowę kochanka. I następnego dnia o północy, wziąwszy tę głowę do powozu, sama pojechała ją zagrzebać w kapliczce u stóp Montmartre.

– Czy podobna? – wykrzyknął Julian ze wzruszeniem.

– Panna Matylda gardzi bratem, ponieważ, jak pan widzi, nie myśli zgoła o tej starożytnej historii i nie wdziewa żałoby 30 kwietnia. Od czasu owej głośnej śmierci, i aby upamiętnić serdeczną przyjaźń Bonifacego de la Mole dla Coconassa (który to Coconasso jako szczery Włoch miał na imię Hannibal), wszyscy mężczyźni w rodzinie noszą to miano. Ów Coconasso zaś – dodał akademik, zniżając głos – był wedle słów samego Karola IX, jednym z najokrutniejszych siepaczy w dniu 24 sierpnia 157255. Ale jak to możliwe, drogi panie, abyś pan, mieszkając tutaj, nie wiedział o tym wszystkim?

– Więc to dlatego dwa razy podczas obiadu panna de la Mole nazwała brata Hannibalem… Zdawało mi się, żem się przesłyszał.

– To był wyrzut. Dziw, że margrabia cierpi te szaleństwa… Mąż tej pannicy będzie miał ciężkie życie!

Słowom tym towarzyszyło jeszcze kilka satyrycznych uwag. Złośliwość i niechęć błyszcząca w oczach akademika niemile uderzyły Juliana. „Jesteśmy niby dwaj lokaje obmawiający swoich państwa – pomyślał. – Ale nic nie powinno mnie dziwić ze strony tego filara Akademii”.

Jednego dnia Julian zastał go na kolanach przed margrabiną de la Mole; prosił ją o trafikę dla siostrzeńca na prowincji. Wieczorem garderobiana panny de la Mole, robiąc słodkie oczy do Juliana jak niegdyś Eliza, objaśniła go, że żałoba Matyldy nie jest bynajmniej obliczona na pokaz. Dziwactwo to tkwi głęboko w jej charakterze. Kochała szczerze owego la Mole, ulubionego kochanka najrozumniejszej i najdowcipniejszej królowej swego czasu, który zginął za to, że chciał wrócić wolność przyjaciołom. I co za przyjaciołom! Królewskiemu bratu i Henrykowi IV!

Przyzwyczajony do idealnej szczerości pani de Rênal, Julian widział w paryżankach jedynie sztuczność; toteż o ile był nastrojony smętnie, nie umiał z nimi rozmawiać. Pana de la Mole stała się wyjątkiem. Z czasem naturalną jej dumę przestał brać za oschłość serca. Miewał z panną de la Mole długie rozmowy, przechadzając się z nią po obiedzie pod oknami salonu. Zwierzyła mu się raz, że czytuje historię d'Aubignégo, również Brantôma. „Osobliwa lektura – pomyślał – a margrabia nie pozwala jej czytać Walter Scotta!”

Jednego dnia z błyskiem szczerego zachwytu opowiedziała Julianowi ów postępek młodej kobiety za Henryka II, wyczytany w Pamiętnikach l'Etoile'a: przekonawszy się o niewierności męża, zasztyletowała go.

Cóż za triumf dla miłości własnej Juliana! Osoba otoczona takim uwielbieniem, która wedle wyrażenia akademika wodzi na pasku cały dom, raczy z nim rozmawiać w tonie niemal przyjaźni.

„Omyliłem się – pomyślał niebawem – to nie serdeczność, jestem jedynie powiernikiem z tragedii, to potrzeba wygadania się. Uchodzę tu za inteligentnego. Muszę przeczytać Brantôma, d'Aubignégo, l'Etoile'a. Będę mógł wówczas sprostować tę i ową z powiastek, które mi opowiada panna de la Mole. Trzeba mi wyjść z roli powiernika”.

Stopniowo rozmowy jego z młodą dziewczyną, tak dumną, a zarazem tak swobodną, stały się bardziej zajmujące. Julian zapomniał o smutnej roli buntującego się plebejusza. Panna okazała się wykształcona, a nawet rozsądna. Zapatrywania jej w ogrodzie bardzo różniły się od tych, które wygłaszała w salonie. Niekiedy miewała wobec Juliana chwile zapału i szczerości, stanowiące kontrast ze zwykłą wyniosłością i chłodem.

– Wojny Ligi to heroiczny okres Francji – mówiła raz z zapałem. – Wówczas każdy bił się o triumf swego stronnictwa, a nie aby zdobyć mizerny krzyżyk, jak za waszego cesarza. Niech pan przyzna, że mniej w tym było egoizmu i małości. Lubię tę epokę.

– A Bonifacy de la Mole był jej bohaterem – rzekł Julian.

– Był przynajmniej bardzo kochany, a słodko jest być tak kochanym. Któraż dzisiejsza kobieta nie wzdrygnęłaby się przed dotknięciem głowy ściętego kochanka?

Pani de la Mole zawołała córkę. Obłuda, jeśli ma być użyteczna, powinna się ukrywać; Julian zaś, jak widzimy, zwierzył się poniekąd pannie ze swym uwielbieniem dla Napoleona.

„Oto olbrzymia przewaga, jaką oni mają nad nami – myślał Julian, zostawszy sam w ogrodzie. – Dzieje przodków wznoszą ich nad pospolite uczucia; przy tym nie muszą myśleć o środkach do życia! Cóż za nędza! – dodał z goryczą. – Niegodny jestem rozprawiać o tak wielkich rzeczach! Życie moje jest pasmem obłudy, dlatego że nie mam tysiąca franków renty na chleb”.

– O czym pan duma? – spytała Matylda, wracając pędem.

Julian znużony był wzgardą dla samego siebie. Przez dumę wyznał szczerze swą myśl. Zaczerwienił się, opowiadając tak bogatej osobie o swym ubóstwie. Hardością tonu starał się podkreślić, że nie prosi o nic. Nigdy nie wydał się Matyldzie tak ładny: w oczach jego błyszczało uczucie i szczerość, których mu często brakło.

W niespełna miesiąc później Julian przechadzał się zamyślony po ogrodzie, ale twarz jego nie miała już owej filozoficznej dumy, w jaką oblekało go ustawne poczucie swej niższości. Odprowadził przed chwilą do pałacu pannę de la Mole, która twierdziła, że potknęła się, biegając z bratem.

„Oparła się na mym ramieniu bardzo szczególnie! – myślał. – Czy jestem śmiesznym zarozumialcem, czy też ona w istocie coś do mnie czuje? Słucha mnie z twarzą tak słodką, nawet wówczas gdy jej zwierzam cierpienia mej dumy! Ona, tak wyniosła! Zdumieliby się goście, gdyby ją ujrzeli z tą fizjonomią. To pewna, że dla nikogo nie ma tej dobroci i słodyczy”.

Julian starał się nie przeceniać tej osobliwej przyjaźni. Sam porównywał ją do zbrojnego pokoju. Za każdym widzeniem, nim wrócili do poufnego tonu z dnia poprzedniego, zadawali sobie jak gdyby pytanie: „Będziemy dziś przyjaciółmi czy wrogami?”. Julian zrozumiał, że dać się raz znieważyć bezkarnie tej hardej dziewczynie, znaczy stracić wszystko. „Jeżeli mamy się poróżnić, czy nie lepiej, aby się to stało od razu, w obronie słusznych praw mej dumy, niż broniąc się przed wzgardą, jaką pociągnąłby najmniejszy kompromis?”

Niejednokrotnie w dniach złego humoru Matylda próbowała tonów wielkiej damy: mimo że czyniła to bardzo zręcznie, Julian odpychał szorstko te zakusy. Jednego dnia przerwał jej wręcz: „Czy panna de la Mole życzy sobie coś rozkazać sekretarzowi ojca?” – spytał; winien jest wysłuchać jej rozkazów i spełnić je z szacunkiem, ale poza tym nie ma jej nic do powiedzenia. Nie bierze pensji za to, aby się jej spowiadał ze swych myśli.

Stosunek ten i towarzyszące mu wątpliwości rozproszyły nudę, jaką Julian odczuwał stale we wspaniałym salonie, gdzie lękano się wszystkiego i gdzie z niczego nie wypadało żartować.

„To by było zabawne, gdyby ona mnie kochała! Kocha czy nie – ciągnął w duchu Julian – mam powiernicę, inteligentną dziewczynę, przed którą drży cały dom, najbardziej zaś margrabia de Croisenois. Ten młody człowiek tak uprzejmy, łagodny, dzielny, kojarzący wszystkie dary rodu i majątku, z których jeden tylko uczyniłby mnie tak szczęśliwym! Kocha się w niej do szaleństwa, ma ją zaślubić. Ileż listów wypisałem na zlecenie pana de la Mole do obu rejentów w sprawie ślubnego kontraktu! A ja, który z piórem w ręku czuję się tak podrzędną figurą, w dwie godziny później tu, w tym ogrodzie święcę triumf nad tym uroczym człowiekiem; ostatecznie sympatia jej do mnie bije po prostu w oczy. Może nie cierpi w nim przyszłego męża: to by się dosyć godziło z jej dumą. Względy, jakie ma dla mnie, zawdzięczam roli powiernika, komparsa!

Ale nie; albo jestem szalony, albo ona durzy się we mnie: im bardziej jestem chłodny i pełen szacunku, tym bardziej ona szuka mego towarzystwa. To by mogło być rozmyślne, udane: ale wszak widzę, jak oczy jej się ożywiają, skoro zjawię się niespodziewanie. Czyżby paryżanki umiały do tego stopnia grać komedię? Ba, cóż! Pozory są za mną, cieszmy się pozorami. Boże, jakaż ona piękna! Ileż uroku mają dla mnie te wielkie oczy, oglądane z bliska, kiedy tak na mnie patrzą! Cóż za różnica tej wiosny z zeszłym rokiem, kiedy żyłem tak nieszczęśliwy, trzymając się jedynie siłą charakteru pośród trzystu złych i plugawych obłudników! Byłem prawie równie nikczemny jak oni”.

Bywały i dni zwątpienia. „Ta dziewczyna drwi sobie ze mnie – myślał. – Porozumiała się z bratem, aby mnie wystrychnąć na dudka. Ale zdawałoby się, że tak szczerze gardzi niedołęstwem brata! «Jest odważny, to i wszystko», powiada. «Nie ma ani jednej myśli, w której by się ważył oddalić od szablonu». Zawsze ja muszę stawać w jego obronie. Dziewiętnastoletnia dziewczyna! Czyż w tym wieku można minutę po minucie trzymać się programu obłudy?

Z drugiej strony, ilekroć ona wlepi we mnie swe duże, niebieskie oczy z pewnym szczególnym wyrazem, zawsze hrabia Norbert oddala się. To mi jest podejrzane; czyż nie powinno by go oburzać, że siostra jego wyróżnia domownika? Bo słyszałem, jak książę de Chaulnes wyrażał się o mnie w ten sposób”. Na to wspomnienie gniew tłumił w Julianie inne uczucia. „Byłżeby to kult staroświeckiego stylu u tego starego maniaka?”

„Więc cóż, ładna jest! – rozmyślał dalej Julian z oczami błyszczącymi jak u tygrysa. – Będę ją miał, a potem pójdę stąd i biada temu, kto mi zastąpi drogę!”

Zagadnienie to pochłonęło Juliana, nie mógł myśleć o niczym innym. Dnie spływały mu jak godziny. Co chwila, kiedy silił się zająć jaką poważną sprawą, myśl jego rzucała wszystko; w kwadrans później budził się z bijącym sercem, z zamętem w głowie, dumając: „Czy ona mnie kocha?”

XLI. Królestwo młodej panny

Podziwiam jej piękność, ale boję się jej rozumu.

Mérimée.

Tak Julian trawił czas na rozpamiętywaniu wdzięków Matyldy lub oburzał się na jej wrodzoną wyniosłość, o której zresztą zapominała dla niego. Gdyby był ten czas obrócił na obserwowanie tego, co się dzieje w salonie, zrozumiałby, na czym polega władza tej panny. Z chwilą gdy ktoś nie był po myśli pannie de la Mole, umiała go skarać za pomocą tak celnego, tak dobrze obmyślonego, tak niewinnego na pozór żarciku, że zadana przez nią rana jątrzyła się długo i boleśnie. Ponieważ nie przywiązywała żadnej wartości do rzeczy będących treścią życia dla całej rodziny, zachowała na wszystko obojętne spojrzenie. Miło jest pochwalić się bytnością w arystokratycznym salonie skoro się go opuści, ale to wszystko; sama grzeczność może mieć urok jedynie przez pierwsze dni. Julian doświadczył tego na sobie; po zachwytach nastąpiło rozczarowanie. „Grzeczność – powiadał sobie – to tylko brak odruchów złego wychowania”. Matylda nudziła się często: może nudziłaby się wszędzie. Wówczas złośliwe żarciki stanowiły dla niej szczerą rozrywkę i przyjemność.

Jeśli dała jakie nadzieje margrabiemu de Croisenois, hrabiemu de Caylus i paru dystyngowanym młodzieńcom, to może dlatego, aby zyskać ofiary nieco zabawniejsze od rodziców, od starego akademika, i od paru podrzędnych figur zabiegających o jej względy. Widziała w nich jedynie nowy cel dla pocisków.

Wyznamy z przykrością – bo mamy słabość do Matyldy – że ten i ów pozwolił sobie pisać do niej i ona odpisywała czasami. Śpieszymy dodać, że osóbka ta stanowi wyjątek w obyczajach jej sfery. Wychowanice szlachetnego klasztoru Sacré-Coeur, jeśli czym na ogół grzeszą, to nie brakiem ostrożności.

Jednego dnia Croisenois zwrócił Matyldzie dość kompromitujący list pisany doń poprzedniego dnia. Sądził, że tym dowodem ostrożności poprawi swoje widoki. Ale Matylda lubiła właśnie nieostrożność. Lubiła igrać z ogniem. Nie odezwała się do margrabiego przez sześć tygodni.

Bawiły ją listy tych młodych ludzi; ale wedle niej wszystkie były do siebie podobne. Zawsze najgłębsza, melancholijna miłość.

– Każdy z nich jest tym samym zwierciadłem doskonałości, każdy gotów puścić się do Palestyny – zwierzała się kuzynce. – Możesz sobie wyobrazić coś nudniejszego? Więc to takie listy będę otrzymywała przez całe życie! Styl zmienia się co dwadzieścia lat, wedle profesji będącej w modzie. Za czasów Cesarstwa musiał być mniej bezbarwny. Wówczas cała ta złota młodzież widziała lub spełniała czyny, które naprawdę miały coś wielkiego. Książę de***, mój wuj, był pod Wagram.

– Czyż to taka sztuka machać szablą? A kiedy się im to zdarzyło, opowiadają o tym tak często! – odparła panna de Sainte-Hérédié, kuzynka Matyldy.

– A jednak lubię te opowiadania. Brać udział w prawdziwej bitwie napoleońskiej, gdzie padało po dziesięć tysięcy ludzi, to dowodzi odwagi. Niebezpieczeństwo podnosi duszę i ratuje ją od nudy, w której toną moi biedni wielbiciele, a ta nuda jest zaraźliwa. Któremu z nich przyszło na myśl zrobić coś niezwykłego? Starają się zyskać mą rękę, wielka historia! Jestem bogata, ojciec mój zapewni zięciowi protekcję. Och! Gdybyż się znalazł jeden trochę zabawniejszy od innych!

Żywy, jasny, obrazowy sposób widzenia psuł, jak czytelnik widzi, język Matyldy. Niejedno słówko raziło uszy jej dwornych wielbicieli. Gdyby panna de la Mole nie była tak w modzie, uznaliby niemal, że styl jej jest nieco jaskrawy jak na skromną panienkę.

Ona znowuż była niesprawiedliwa dla paniczów z Lasku Bulońskiego. Patrzała w przyszłość nie ze zgrozą – to byłoby coś żywego – ale z odrazą bardzo rzadką w jej latach.

Czego mogła pragnąć? Majątek, urodzenie, dowcip, piękność – wedle głosu ogółu, w który wierzyła – wszystko to skupiło się z woli losu w niej.

Oto stan duszy owej panny budzącej zazdrość w całym Saint-Germain w epoce, kiedy zaczynała znajdować przyjemność w przechadzkach z Julianem. Zdziwiła ją jego duma, a zaimponował jej spryt młodego wieśniaka. „Zostanie biskupem, jak ksiądz Maury” – pomyślała.

Niebawem ten szczery i nieudany opór, jaki bohater nasz przeciwstawiał wielu jej myślom, zainteresował ją; myślała o tych rozmowach, opowiadała o nich szczegółowo przyjaciółce z uczuciem, że nigdy nie odda dobrze ich charakteru.

Naraz olśniła ją myśl: „Cóż za szczęście, ja kocham! – pomyślała jednego dnia z niewiarygodnym upojeniem. – Kocham, kocham, to jasne! W moim wieku, młoda, ładna, inteligentna dziewczyna, gdzie może znaleźć wrażenia, jeśli nie w miłości? Daremnie bym się siliła, nigdy nie zdołam pokochać panów de Croisenois, de Caylus i tutti quanti. Są doskonali, za doskonali może, słowem, nudzą mnie”.

Przeszła w głowie wszystkie opisy namiętności, które czytała w Manon Lescaut, Nowej Heloizie, Listach zakonnicy portugalskiej, etc. Chodziło, rozumie się, jedynie o wielką miłość; miłostka była niegodna panny jej lat i urodzenia. Miano miłości dawała jedynie owemu heroicznemu uczuciu, jakie zdarzało się we Francji z czasów Henryka III i Bassompierre'a. Miłość taka nie ustępowała nikczemnie przeszkodom; przeciwnie, popychała do wielkich czynów. „Cóż za nieszczęście – myślała – że nie mamy prawdziwego dworu, jak dwór Katarzyny Medycejskiej lub Ludwika XIII! Czuję się na wysokości wszystkiego, co śmiałe i wielkie. Czegóż nie uczyniłabym z dzielnego króla, jak Ludwik XIII, wzdychającego u mych stóp! Zawiodłabym go do Wandei, jak często mówi baron de Tolly, i stamtąd odzyskałby swoje królestwo; wówczas precz z konstytucją… a Julian byłby mym pomocnikiem. Czego mu zbywa? Nazwiska i majątku. Zdobyłby nazwisko, zdobyłby majątek.

Niczego nie zbywa takiemu Croisenois, a będzie całe życie jedynie książątkiem półultra, półliberałem, istotą zawsze niezdecydowaną i odległą od ostateczności, tym samym zawsze na drugim planie.

Gdzież jest wielki czyn, który by nie był ostatecznością, szaleństwem w chwili, gdy się go podejmuje? Dopiero kiedy się urzeczywistni, wydaje się czymś możliwym pospolitym istotom. Tak, miłość ze swymi cudami będzie władała w mym sercu; czuję ją po ogniu, jaki mnie ożywia. Należała mi się od nieba ta łaska. Nie na próżno skupiło ono na jednej istocie wszystkie swoje dary. Szczęście moje będzie godne mnie. Dni nie będą tak głupio podobne do siebie. Już w tym jest wielkość, jest odwaga, aby się ważyć kochać człowieka stojącego o tyle niżej. Spróbujmy, czy w dalszym ciągu okaże się mnie wart. Za pierwszą słabością, jaką w nim spostrzegę, rzucam go. Dziewczyna mego rodu i z tak rycerskim charakterem (to określenie jej ojca) nie powinna żyć jak gąska.

A czyż nie taką była moja rola, gdybym pokochała margrabiego? Miałabym nowe wydanie szczęścia kuzynek, którymi tak gardzę. Wiem z góry, co by mi powiedział poczciwy Croisenois i co ja bym odpowiedziała. Cóż to za miłość, przy której się ziewa? To już lepsza dewocja. Miałabym wesele takie jak niedawno jedna kuzynka, przy czym czcigodna rodzina roztkliwiłaby się, o ile nie byłaby wściekła o jakiś punkcik kontraktu wsunięty w ostatniej chwili przez rejenta jej oblubieńca”.

55.24 sierpnia 1572 – Noc Św. Bartłomieja. [przypis autorski]
Ograniczenie wiekowe:
12+
Data wydania na Litres:
11 czerwca 2020
Objętość:
580 str. 1 ilustracja
Właściciel praw:
Public Domain
Format pobierania:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip