Czytaj książkę: «Strona Guermantes, część druga», strona 3

Czcionka:

Mama nie spostrzegła nawet profesora Dieulafoy; wszystko co nie było jej matką, nie istniało dla niej. Przypominam sobie (uprzedzam tutaj wypadki), że na cmentarzu, gdzie, niby nadprzyrodzona zjawa, zbliżyła się nieśmiało do grobu i zdawała się patrzeć na odlatującą istotę, już będącą daleko od niej, ojciec powiedział jej: „Stary Norpois był w domu, w kościele, na cmentarzu, opuścił bardzo ważną dla siebie komisję, powinnabyś mu coś powiedzieć, toby go bardzo wzruszyło”. Ale, kiedy ambasador skłonił przed nią głowę, matka zdołała jedynie pochylić ze słodyczą twarz bez śladu łez. Dwa dni przedtem – znów uprzedzam wypadki, nim wrócę do łoża chorej w momencie konania – podczas gdy czuwano nad babką, już zmarłą, Franciszka, która, nie zaprzeczając bezwzględnie istnieniu duchów, płoszyła się za najmniejszym szelestem, rzekła: „Zdaje mi się, że to starsza pani”. Ale, zamiast przestrachu, słowa te obudziły w mamie uczucie bezmiernej słodyczy: takby pragnęła żeby umarli wracali, aby mieć czasem matkę obok siebie!

Ale wróćmy do agonji. „Czy wiesz, co nam jej siostry zatelegrafowały?” spytał dziadek kuzyna.

– Tak, Beethoven, mówiono mi; to warto oprawić w ramki. Nie dziwi mnie to zresztą.

– Biedna żona, która je tak kochała, rzekł dziadek ocierając łzę. Nie trzeba im tego mieć za złe. To skończone warjatki, zawszem to mówił. Co się tam dzieje, nie dają już tlenu?

Matka rzekła:

– To mamie znów będzie trudno oddychać.

Lekarz odparł:

– Och, nie, działanie tlenu potrwa jeszcze dobrą chwilę; zaraz zaczniemy znowu.

Miałem wrażenie, że nie powiedziałoby się tak o umierającej; że skoro to działanie ma trwać, to znaczy iż można utrzymać ją przy życiu. Świst tlenu ustał na parę chwil. Ale szczęśliwa skarga oddechu wzbijała się wciąż, lekka, zawiła, niedokończona, nieustanna, powrotna. Chwilami, zdawało się, że wszystko skończone; oddech wstrzymał się, czy to przez te same zmiany oktaw jakie zachodzą w oddechu śpiącego, czy przez naturalne wahanie, pod wpływem znieczulenia, wzmożonej duszności, niedomogi serca. Lekarz ujął puls babki, ale już – jakgdyby jakiś dopływ zasilił wysychający strumień – nowy śpiew zlał się z przerwaną frazą. I ta rozpoczynała się w innej tonacji, z tą samą niewyczerpaną energją. Kto wie, czy bodaj bez świadomości babki – owe szczęsne i tkliwe stany, zduszone cierpieniem, nie wydzielały się z niej teraz niby lekki gaz, długo zdławiony w zamknięciu. Możnaby rzec, że wszystko co ona ma nam do powiedzenia, dobywa się z niej, że to do nas się zwraca z tą wymową, z tą żarliwością, z tem wylaniem.

U stóp łóżka, skręcana konwulsyjnie każdym podmuchem tej agonji, nie płacząc ale chwilami zalana łzami, matka miała bezduszną rozpacz liści smaganych deszczem i miotanych wiatrem. Kazano mi otrzeć oczy, zanim się zbliżę aby uścisnąć babkę.

– Ależ ja myślałem, że ona już nie widzi, rzekł ojciec.

– Nie można nigdy wiedzieć, odparł lekarz.

Kiedy moje wargi dotknęły jej, ręce babki poruszyły się; przebiegł ją całą długi dreszcz, czy to odruchowy, czy że pewne przywiązania mają swoje przeczulenie, poznające poprzez zasłonę nieświadomości to, do czego kochania prawie nie trzeba im zmysłów. Naraz babka podniosła się nieco, uczyniła gwałtowny ruch, jak ktoś kto broni własnego życia. Franciszka nie mogła znieść tego widoku, wybuchnęła płaczem. Przypominając sobie to co powiedział lekarz, chciałem ją usunąć z pokoju. W tej chwili babka otwarła oczy. Rzuciłem się ku Franciszce, aby zasłonić jej łzy, podczas gdy rodzice będą mówili do chorej. Świst tlenu zamilkł, lekarz odszedł od łóżka. Babka nie żyła.

W kilka godzin później, Franciszka mogła ostatni raz i bez obawy bólu uczesać te piękne włosy, które ledwie zaczynały siwieć i które dotąd zdawały się młodsze od babki. Ale teraz, przeciwnie, one jedne nakładały wieniec starości twarzy, która znów stała się młoda, z której znikły zmarszczki, skurcze, nalania, fałdy, mnożone od tylu lat przez cierpienie. I tak jak niegdyś, dawno, wówczas gdy rodzice wybrali jej męża, znów miała rysy delikatnie wyrzeźbione czystością i poddaniem, policzki lśniące zbożną nadzieją, marzeniem o szczęściu, nawet niewinną wesołością, wszystkiem co stopniowo zniweczyły lata. Odchodząc, życie uniosło z sobą zawody życia. Zdawało się, że uśmiech zstąpił na wargi babki. Na tem żałobnem łożu, śmierć, niby średniowieczny rzeźbiarz, ułożyła ją w postaci młodej dziewczyny.

Rozdział drugi

Wizyta Albertyny. Widoki bogatego małżeństwa paru przyjaciół Roberta de Saint-Loup. „Duch Guermantów” wobec księżnej Parmy. Dziwna wizyta u pana de Charlus. Coraz to mniej rozumiem jego charakter. Czerwone pantofelki księżnej.

Mimo iż była to poprostu jesienna niedziela, czułem się odrodzony, życie rozciągało się przedemną nietknięte, bo rano, po szeregu ciepłych dni, panowała zimna mgła, która podniosła się aż koło południa. Otóż, odmiana pogody wystarcza aby odrodzić świat i nas samych. Niegdyś, kiedy wiatr świstał w kominku, słuchałem uderzeń, które wstrząsały zasuwą, z takiem wzruszeniem, jak gdyby, podobne słynnym pociągnięciom smyczka, któremi się zaczyna Symfonja c mol, były one nieubłaganem wołaniem tajemniczego losu. Wszelka widoczna zmiana w przyrodzie staje się dla nas podobnem przeobrażeniem, zestrajając nasze sharmonizowane pragnienia z nowym porządkiem rzeczy. Od samego rana, mgła robiła ze mnie w tym odmiennym świecie – w miejsce odśrodkowej istoty, jaką jesteśmy w piękny czas – człowieka zwiniętego w sobie, łaknącego kącika przy ogniu i podzielonego z kimś łóżka, zmarzniętego Adama w poszukiwaniu jakiejś domatorki Ewy.

Między szarym i łagodnym kolorem rannych pól a smakiem filiżanki czekolady zawarłem całą odrębność fizycznego, intelektualnego i duchowego życia, jaką zawiozłem blisko rok przedtem do Doncieres. Odrębność ta, naznaczona – niby herbem podłużnym kształtem łysego pagórka – wciąż obecnego, nawet kiedy był niewidzialny – tworzyła we mnie serję uciech całkowicie różną od wszystkich innych, nie możliwych do opowiedzenia przyjaciołom, w tym sensie że bogato tkane i splatające się wrażenia które je instrumentowały, wyrażały je dla mnie i bez mojej wiedzy o wiele lepiej niż fakty, którebym mógł opowiedzieć. Z tego punktu widzenia, nowy świat, w którym mnie pogrążyła mgła tego ranka, był światem już mi znanym (co mu jedynie przydawało prawdy) i zapomnianym od jakiegoś czasu (co mu wracało całą jego świeżość). I mogłem się przyglądać kilku szkicom mgły, które pamięć moja nabyła – „Porankom w Doncières” – czy to pierwszego dnia w koszarach, czy innym razem w sąsiednim zamku, dokąd Saint-Loup zabrał mnie z sobą na dwadzieścia cztery godzin. Z okna, którego firanki uchyliłem o świcie zanim się położyłem znowu, w pierwszym szkicu żołnierz na koniu, w drugim (na wąskiej granicy stawu i lasu, których cała reszta tonęła w jednostajnej i płynnej słodyczy mgły) stangret czyszczący rzemienie, zjawili mi się jako nieliczne postacie ludzkie – ledwie rozpoznawalne dla oka, zmuszonego dostroić się do tajemniczej mglistości półmroku – wyłaniające się z zatartego fresku.

Patrzałem dziś na te wspomnienia z łóżka, bo położyłem się z powrotem, aby doczekać chwili, kiedy, korzystając z nieobecności rodziców bawiących przez kilka dni w Combray, wybiorę się wieczorem na komedyjkę graną u pani de Villeparisis. Po powrocie rodziców nie śmiałbym może tego uczynić. Matka, przez pietyzm dla pamięci babki, pragnęła, aby oznaki żalu po niej były dobrowolne i szczere; nie zabroniłaby mi też tej wizyty, ale zganiłaby ją. Przeciwnie z Combray, gdybym się jej poradził, nie odpowiedziałaby mi smutnem: „Rób jak chcesz, jesteś dosyć duży, aby wiedzieć coś powinien robić”, ale, wyrzucając sobie, że mnie zostawiła samego w Paryżu i sądząc moją zgryzotę miarą swojej, pragnęłaby dla mnie rozrywek, których wzbroniłaby sobie samej, a które (tak mama myślała) babka, dbająca przedewszystkiem o moje zdrowie i o moją nerwową równowagę, byłaby mi doradziła.

Od rana zapalono w nowym kaloryferze. Jego nieprzyjemny dźwięk, przechodzący od czasu do czasu w rodzaj czkawki, nie miał żadnego związku ze wspomnieniami mojemi z Doncières. Ale jego przydługa styczność we mnie z temi wspomnieniami owego popołudnia miała mu stworzyć takie z niemi powinowactwo, że za każdym razem kiedy, odzwyczajony trochę od tego dźwięku, usłyszałbym na nowo centralne ogrzewanie, przypomniałoby mi ono Doncières.

Była w domu tylko Franciszka. Szary dzień padający niby drobny deszcz, snuł bez przerwy przeźroczyste siatki, w których niedzielni przechodnie jakgdyby się srebrzyli. Rzuciłem na ziemię „Figaro”, kazałem je codzień sumiennie kupować od czasu jak tam posłałem artykuł, który się nie ukazał. Mimo nieobecności słońca, nasilenie dnia wskazywało mi, że jesteśmy dopiero w pełni popołudnia. Tiulowe firanki przy oknach, mgliste i kruche (nie byłyby takie w pogodę), miały to samo połączenie czegoś miękkiego i łamliwego, co skrzydła ważek i szkła weneckie.

Ciężyło mi być samemu w tę niedzielę, tem bardziej że tego rana kazałem zanieść list do panny de Stermaria. Saint-Loup, którego matka doprowadziła – po bolesnych i daremnych próbach – do zerwania z kochanką i którego od tego czasu posłano do Maroko aby zapomniał o tej, której już nie kochał, napisał do mnie słówko (odebrałem je w wilję), gdzie mi oznajmiał swoje przybycie do Francji na bardzo krótki urlop. Ponieważ miał tylko zawadzić o Paryż (rodzina bała się zapewne, aby nie wrócił do Racheli), uprzedzał mnie – na dowód że myślał o mnie – iż spotkał w Tangerze pannę, lub raczej panią de Stermaria, bo rozwiodła się po trzech miesiącach małżeństwa. I Saint-Loup, przypominając sobie to com mu mówił w Balbec, poprosił w mojem imieniu tej młodej kobiety o spotkanie. Odrzekła, iż chętnie zjadłaby ze mną obiad, jednego z dni które spędzi w Paryżu, zanim się uda do Bretanji. Saint-Loup pisał, abym się czemprędzej porozumiał z panią de Stermaria, bo z pewnością już przyjechała.

List Roberta nie zdziwił mnie, mimo że nie miałem wiadomości od niego od czasu gdy w chwili choroby babki obwiniał mnie o przewrotność i zdradę. Zrozumiałem wybornie wówczas co zaszło. Rachela, która lubiła podsycać jego zazdrość miała też uboczne żale do mnie – wmówiła w Roberta, że ja robiłem zamachy na nią w czasie jego nieobecności. Bardzo być może, że on wciąż w to wierzył; ale przestał kochać Rachelę, tak iż prawda lub fałsz w tym względzie stały mu się całkiem obojętne i jedynie przyjaźń nasza przetrwała. Kiedy raz, widząc go, próbowałem wspomnieć o jego wymówkach, odpowiedział jedynie poczciwym i serdecznym uśmiechem, jakgdyby chciał się nim usprawiedliwić; poczem odmienił rozmowę.

Nie znaczy to, aby nieco później, w Paryżu, nie miał jeszcze czasami spotykać Racheli. Istoty, które grały taką rolę w naszem życiu, rzadko wychodzą z niego nagle i ostatecznie. Zjawiają się w niem znowuż chwilami (tak iż niektórzy podejrzewają nawrót miłości), nim je opuszczą na zawsze.

Zerwanie Roberta z Rachelą stało mu się rychło mniej bolesne, dzięki kojącej przyjemności, jaką dawały mu jej nieustanne żądania pieniędzy. Zazdrość, będąca przedłużeniem miłości, nie może zawierać o wiele więcej niż inne formy naszej wyobraźni. Jeżeli, puszczając się w podróż, weźmiemy z sobą trzy lub cztery obrazy, które zgubimy zresztą w drodze (lilje i anemony z Ponte Vecchio, perski kościół we mgle etc. ), walizka jest już całkiem pełna. Kiedy się rzuca kochankę, chciałoby się – aż do chwili, gdy się o niej potrosze zapomni – aby się ona nie stała łupem trzech lub czterech nabywców, których sobie wyobrażamy, to znaczy o których jesteśmy zazdrośni: wszyscy których sobie nie wyobrażamy, są niczem. Zapewne, częste żądania pieniędzy ze strony porzuconej kochanki nie dają nam kompletnego pojęcia o jej życiu, tak jak wykresy gorączki nie dałyby nam pojęcia o jej chorobie. Ale jak te wykresy byłyby bądź co bądź znakiem że jest chora, tak owe żądania stanowią dowód (dość mglisty, coprawda), że ta, którąśmy rzucili lub która nas rzuciła, nie musiała znaleźć bogatego protektora. Toteż każdą jej prośbę przyjmujemy z radością, jaką nam daje pauza w cierpieniach zazdrości; skwapliwie posyłamy jej pieniądze, bo chcielibyśmy aby jej nie brakło niczego, prócz kochanków (jednego z owych trzech, których sobie wyobrażamy), przez czas potrzebny na to abyśmy przyszli nieco do siebie i abyśmy mogli bez bólu usłyszeć nazwisko naszego następcy.

Czasem Rachela zjawiała się dość późno wieczorem, aby prosić dawnego kochanka o pozwolenie przespania się obok niego do rana. Było to bardzo słodkie dla Roberta, bo zdawał sobie sprawę, jak bardzo jednak oni blisko żyli z sobą. Czuł to bodaj w tem, że nawet gdy zajął sam większą część łóżka, nie przeszkadzał jej bynajmniej spać. Rozumiał, że jej jest obok jego ciała wygodniej niż gdziekolwiek indziej; że się czuje przy jego boku – nawet w hotelu – niby w znanym oddawna pokoju, do którego się przywykło, gdzie nam się lepiej śpi. Czuł, że jego ramiona, nogi, on cały, to są dla niej – nawet kiedy się zanadto ruszał pod wpływem bezsenności lub natrętnych myśli – rzeczy tak doskonale podręczne, że nie mogą jej zawadzać i że ich poczucie zwiększa jej jeszcze wrażenie odpoczynku.

Ale trzeba się nam cofnąć wstecz. List Roberta wzruszył mnie tem bardziej, że między wierszami czytałem to, czego on nie śmiał napisać wyraźniej. „Możesz ją doskonale zaprosić do gabinetu, pisał. To urocza młoda osoba, przemiły charakter; porozumiecie się doskonale; z góry jestem pewien, że spędzisz wyborny wieczór”. Ponieważ rodzice wracali z końcem tygodnia, w sobotę lub w niedzielę, poczem musiałbym jadać codzień w domu, natychmiast napisałem do pani de Stermaria, proponując jej dowolny dzień, do jej wyboru, aż do piątku. Kazała powiedzieć, że napisze do mnie jeszcze tego wieczora, koło ósmej. Byłbym doczekał wieczora dość szybko, gdybym miał, w ciągu dzielącego mnie od niego popołudnia, ratunek jakiejś wizyty. Kiedy godziny spowijają się gawędą, nie możemy ich już mierzyć, nawet widzieć; znikają, i nagle – bardzo daleko od punktu w którym się nam umknął – znów zjawia się naszej uwadze chyży i oszukany czas. Ale kiedy jesteśmy sami, napięcie myśli, przywodząc nam odległą jeszcze i wciąż oczekiwaną chwilę z częstością i jednostajnością tykania zegara, dzieli lub raczej mnoży godziny przez wszystkie minuty, których nie liczylibyśmy w towarzystwie przyjaciół. I popołudnie to, w nieustannym nawrocie mojego pragnienia konfrontowane z palącą rozkoszą jakiej miałem kosztować – niestety aż za kilka dni! – z panią de Stermaria; to popołudnie, którego miałem dokończyć sam, wydawało mi się bardzo puste i melancholijne.

Chwilami słyszałem łoskot jadącej w górę windy, ale po nim następował drugi odgłos, nie ten, któregom się spodziewał, zwiastujący zatrzymanie się na mojem piętrze, ale inny, bardzo odmienny, jaki sprawiała winda wznosząc się wyżej. Odgłos ten – ponieważ tak często oznaczał mijanie mojego piętra, kiedym oczekiwał wizyty – został dla mnie później, nawet wówczas gdym już nie pragnął wogóle żadnej wizyty, hałasem w samej swojej istocie bolesnym, w którym rozlegał się jakby wyrok opuszczenia. Zmęczony, zrezygnowany, zajęty na kilka godzin jeszcze swojem odwiecznem zadaniem, szary dzień prządł swój perłowy haft; myślałem ze smutkiem, że zostanę sam na sam z tym dniem który mnie nie znał, tak samo jak robotnica, która, siedząc przy oknie aby lepiej widzieć przy swojej robocie, nie zajmuje się wcale osobą obecną w pokoju.

Naraz (nie słyszałem dzwonka), Franciszka otworzyła drzwi i wprowadziła – Albertynę. Weszła uśmiechnięta, milcząca, pulchna, zawierająca w obfitości swego ciała – przygotowane na to abym je przeżywał nadal, przybywające do mnie – dni spędzone w owem Balbec, dokąd nigdy nie wróciłem.

Bezwątpienia, za każdym razem kiedy oglądamy osobę, z którą stosunki – choćby najpowierzchowniejsze – zmieniły się, staje się to dla nas niby konfrontacją dwóch epok. Nie potrzeba na to aby dawna kochanka zaszła nas odwiedzić jako przyjaciółka; wystarczy aby się zjawił w Paryżu ktoś, z kim dzieliliśmy jakieś przygodne i potoczne życie, i aby to życie ustało, choćby od tygodnia. W każdym roześmianym, pytającym i zakłopotanym rysie Albertyny mogłem wyczytać te pytania: „A pani de Villeparisis? A nauczyciel tańca? A cukiernik?” Kiedy usiadła, grzbiet jej robił wrażenie że mówi: „Cóż, niema tutaj skał i morza, ale pozwolisz abym usiadła koło ciebie tak jakbym to zrobiła w Balbec?” Albertyna była niby wróżka, podsuwająca mi zwierciadło czasu. Była w tem podobna do wszystkich osób które widujemy rzadko, ale które niegdyś żyły z nami bliżej. Ale z Albertyną było nietylko to. Zapewne, nawet w Balbec, w czasie naszych codziennych spotkań, zawsze byłem zaskoczony jej widokiem, tak zmieniała się zależnie od dnia. Ale teraz ledwie ją można było poznać. Rysy jej, wyłonione z różowego oparu który je spowijał, stały się wydatne nakształt posągu. Miała inną twarz, lub raczej wreszcie miała twarz; ciało jej urosło. Nie zostało już prawie nic z powłoki, która ją spowijała i na której powierzchni w Balbec przyszły jej kształt zaledwie się rysował.

Tym razem Albertyna wróciła do Paryża wcześniej niż zazwyczaj. Zwykle wracała dopiero na wiosnę, tak iż niepokojony już od kilku tygodni burzami przy pierwszych kwiatach, w przyjemności jakiej doznawałem, nie odzielałem powrotu Albertyny od powrotu cieplejszych dni. Wystarczało, by mi powiedziano, że Albertyna jest w Paryżu i że zaszła do mnie, abym ją ujrzał niby różę nad brzegiem morza. Nie bardzo wiem, czy to, co mnie ogarniało wówczas, było pragnieniem Balbec czy jej; może samo pragnienie Albertyny było luźną i niepełną formą posiadania Balbec, jakgdyby posiadać materjalnie jakąś rzecz, zamieszkać w jakiemś mieście, równało się jego duchowemu posiadaniu. Zresztą, nawet materjalnie, kiedy Albertyny nie kołysała już moja wyobraźnia na tle widnokręgu morza, ale kiedy siedziała nieruchomo koło mnie, wydawała mi się często bardzo biedną różą, przy której byłbym rad zamknąć oczy, aby nie widzieć jakiejś skazy jej płatków i aby wierzyć że oddycham powietrzem plaży.

Mogę to powiedzieć tutaj, mimo że nie wiedziałem wówczas tego co miało się zdarzyć później. Zapewne, rozsądniej jest poświęcić życie kobietom niż markom pocztowym, starym tabakierkom, nawet niż obrazom i posągom. Ale przykład innych kolekcyj powinienby nas skłonić do tego aby zmieniać; aby mieć nie jedną kobietę, lecz wiele kobiet. Urocze kombinacje, jakie stwarza młoda dziewczyna z plażą, z zaplecionemi włosami posągu w kościele, z jakimś sztychem, ze wszystkiem tem co sprawia że kochamy w tej dziewczynie – za każdym razem kiedy wchodzi – jakiś uroczy obraz, kombinacje te nie są zbyt stałe. Wystarczy żyć całkowicie z kobietą, aby przestać widzieć cokolwiek z tego co nam ją kazało pokochać. Te dwa rozszczepione składniki może niewątpliwie zespolić na nowo zazdrość. Jeżeli po długim okresie wspólnego życia miałem widzieć w końcu w Albertynie jedynie zwykłą kobietę, jakaś jej miłostka ze znajomym jej z Balbec wystarczyłaby może, aby w nią znów wcielić i stopić z nią plażę i bryzg fal. Ale te wtórne połączenia nie czarują już naszych oczu; w zamian stają się wyczuwalne i złowrogie dla naszego serca. Odnowienie się cudu w tak niebezpiecznej formie nie może być pożądane!

Ale uprzedzam lata. I muszę jedynie tu żałować, żem nie pozostał na tyle rozsądny, aby mieć poprostu w życiu swoją kolekcję kobiet, jak się ma kolekcję dawnych lorynetek, nigdy dość licznych za gablotką, gdzie zawsze puste miejsce oczekuje jakiejś nowej i rzadszej lorynetki.

Na wspak porządkowi swoich wilegiatur, tego roku Albertyna przybywała prosto z Balbec; a i tak bawiła tam o wiele krócej niż zwykle. Nie widziałem jej oddawna. Że zaś nie znałem – nawet z nazwiska – osób z któremi przestawała w Paryżu, nie wiedziałem nic o niej w okresach kiedy mnie nie odwiedzała. Okresy te bywały czasem dość długie. Potem, pewnego pięknego dnia, wyłaniała się nagle Albertyna, której różowe zjawienie się i milczące wizyty dość skąpo mnie informowały o tem co mogła robić w przerwach, pogrążonych w owym mroku życia, którego oczy moje nie siliły się przebić.

Tym razem, pewne oznaki zdawały się wskazywać, że musiały zajść w jej życiu jakieś nowe rzeczy. Ale może poprostu nastręczały one wniosek, że w wieku Albertyny człowiek zmienia się bardzo szybko. Naprzykład inteligencja jej objawiała się wyraźniej; skorom jej przypomniał dzień, gdy włożyła tyle zapału w dowodzenie że Sofokles powinien był pisać: „Mój drogi Racine”, pierwsza roześmiała się serdecznie. „To Anna miała rację, byłam idjotka – rzekła; oczywiście Sofokles powinien był napisać: Monsieur!” Odpowiedziałem, że „panie” i „drogi panie” Anny były nie mniej komiczne niż jej „drogi Racine” i niż „drogi przyjacielu” Gizeli, ale że naprawdę niemądrzy byli w tem profesorowie, każący jeszcze Sofoklesowi pisywać listy do Racine'a. Tego już Albertyna nie chwytała. Nie rozumiała absolutnie, co w tem jest głupiego; inteligencja jej rozchylała się, ale nie była rozwinięta. Były w niej nowości bardziej pociągające; czułem w tej samej ładnej dziewczynie, która oto usiadła koło mego łóżka, coś odmiennego; w owych linjach, które w spojrzeniu i rysach twarzy zwykły wyrażać wolę, czułem jakąś zmianę frontu, niemal ustępliwość, jakgdyby znikły już opory, o które łamałem się w Balbec, pewnego tak odległego już wieczora, kiedyśmy tworzyli parę symetryczną do dzisiejszej, ale odwrotną, gdyż wówczas Albertyna leżała w łóżku, a ja siedziałem przy niej. Pragnąc i nie śmiejąc sprawdzić czy teraz pozwoliłaby się pocałować, ilekroć Albertyna wstawała aby iść, prosiłem żeby została jeszcze. Nie było to zbyt łatwe do uzyskania, bo, mimo iż Albertyna nie miała nic do roboty (inaczej byłaby uciekła), była to osóbka punktualna i zresztą niezbyt czuła dla mnie, niezbyt zdająca się smakować w mojem towarzystwie. Mimo to, za każdym razem, spojrzawszy na zegarek, siadała na moją prośbę z powrotem, tak iż spędziła ze mną kilka godzin bez żadnych zakusów z mojej strony; słowa moje wiązały się z tem com mówił w ciągu poprzednich godzin i nie spotykały się nigdy z tem com myślał, czegom pragnął – niby równoległe linje idące w nieskończoność. Nic bardziej od pragnienia nie przeszkadza, aby rzeczy które mówimy były w czemkolwiek podobne do tego co mamy w myśli. Czas nagli, a mimo to zdawałoby się, że chcemy zyskać na czasie, mówiąc o przedmiotach zgoła obcych temu co nas zaprząta. Ot, gawędzi się, podczas gdy zdaniu które chcielibyśmy wyrzec, towarzyszyłby już gest nawet przyjąwszy, że aby sobie stworzyć rozkosz bezpośredniości i aby nasycić ciekawość reakcji jaką to wywoła bez jednego słowa, bez proszenia o pozwolenie, nie uczyniliśmy tego gestu. Z pewnością nie kochałem wcale Albertyny; zrodzona z dzisiejszej mgły, mogła ona jedynie zaspokoić imaginacyjne pragnienie, zbudzone we mnie zmianą pogody, będące czemś przejściowem między pragnieniami jakie może zaspokoić z jednej strony sztuka kucharska a z drugiej monumentalna rzeźba, kazało mi bowiem marzyć równocześnie o złączeniu z mojem ciałem substancji odmiennej i ciepłej, i o spojeniu jakimś punktem odrębnego ciała z mojem wyciągniętem ciałem: tak ciało Ewy zaledwie nogami trzyma się biodra Adama, do którego ciała jest ona niemal prostopadła na owych romańskich płaskorzeźbach katedry w Balbec, szlachetnie i spokojnie, niemal jak antyczny fryz, przedstawiających stworzenie kobiety; Bogu towarzyszą tam wszędzie, niby dwaj ministrowie, dwa aniołki, w których poznajemy na całej fasadzie kruchty – niby skrzydlate i wirujące twory lata, zaskoczone i oszczędzone przez zimę amorki z Herkulanum, jeszcze żywe w pełni XIII wieku i lecące swoim ostatnim lotem, zmęczone ale nie zadające kłamu wdziękowi, jakiego się można po nich spodziewać.

Tej przyjemności, która, zaspokajając moją żądzę, uwolniłaby mnie od tego marzenia, szukałbym równie chętnie u jakiejbądź innej ładnej kobiety. I gdyby – w ciągu tej nieskończonej paplaniny, w której taiłem przed Albertyną to jedno o czem myślałem – mnie zapytano, na czem się wspiera moja optymistyczna hipoteza jej możliwej ustępliwości, odpowiedziałbym może, że ta hipoteza zrodziła się (podczas gdy zapomniane rysy głosu Albertyny kreśliły mi na nowo kontur jej osobowości) z pojawienia się pewnych słów, nie należących do jej słownika, przynajmniej w sensie takim, jaki im dawała obecnie. Kiedy powiedziała że Elstir jest głupi, a ja zaprotestowałem żywo, odrzekła z uśmiechem:

– Nie rozumiesz mnie; ja chcę powiedzieć, że się okazał głupi w danej okoliczności, ale wiem doskonale, że to jest człowiek zupełnie niepospolity.

Tak samo, chcąc powiedzieć o golfie w Fontainebleau, że jest elegancki, oświadczyła:

– Pierwszorzędny dobór.

Mówiąc o jakimś dawniejszym pojedynku, powiedziała o moich świadkach: „To są sekundanci zupełnie prima”; przyglądając mi się, oświadczyła, że byłoby mi do twarzy z małym wąsikiem. Posunęła się nawet – i moje szanse wydały mi się w tej chwili ogromne – do powiedzenia, że, od czasu jak nie widziała Gizeli, upłynęło „iks czasu”. (Przysiągłbym, że w zeszłym roku nie znała tego zwrotu). Nie znaczy to, aby już za mojej bytności w Balbec Albertyna nie posiadała pokaźnego zasobu wyrażeń, które świadczą natychmiast że się pochodzi z dostatniej rodziny i które, z roku na rok, matka przekazuje córce, tak jak jej daje, w miarę jak córka rośnie, w uroczystych momentach własne klejnoty. Zrozumiano że Albertyna przestała być małem dzieckiem, kiedy pewnego dnia, dziękując obcej pani za jakiś prezent, powiedziała: „Pani mnie zawstydza”. Pani Bontepms mimowoli spojrzała na męża, który odparł:

– Ha, cóż, idzie jej na czternasty rok!

Wyraźniejsza jeszcze dojrzałość ujawniła się, kiedy Albertyna, mówiąc o młodej pannie nieco wątpliwych manier, rzekła: „Trudno nawet poznać, czy ona jest ładna, ma na cal różu na policzkach”. Wreszcie, mimo iż będąc młodą panną, już przybierała wzięcie kobiet swego świata i swojej klasy, powiadając np. kiedy ktoś robił miny: „Nie mogę patrzyć na nią, bo i ja mam ochotę robić miny”, lub też, jeśli ktoś bawił towarzystwo imitacjami: „Najzabawniejsze jest, że kiedy ją udaje, robi się do niej podobny”. Wszystko to jest zaczerpnięte ze skarbca towarzyskości. Ale właśnie sfera Albertyny nie mogła – wedle mego wyczucia – dostarczyć jej owego „niepospolity”, w sensie w jakim ojciec mój mówił o którymś z nieznanych mu jeszcze kolegów, którego inteligencję mu chwalono: „Zdaje się, że to ktoś zupełnie niepospolity”. Dobór, nawet dla golfu, wydal mi się równie nieharmonizujący z rodziną Simonet, jak, w towarzystwie przymiotnika „naturalny”, nie harmonizowałby z tekstem poprzedzającym o kilka wieków prace Darwina. „Iks czasu” wydało mi się jeszcze lepszą wróżbą. Wreszcie, oczywistość przewrotów, nie znanych mi jeszcze ale zdolnych uprawnić we mnie wszystkie nadzieje, ujawniła mi się niezbicie, kiedy Albertyna oświadczyła mi z zadowoleniem osoby, której sąd nie jest czemś obojętnem:

– Wedle mego przeświadczenia, nie mogło się zdarzyć nic lepszego… Mniemam, że to jest najlepsze rozwiązanie, rozwiązanie eleganckie.

To było tak nowe, było tak widocznie napływem pozwalającym przypuszczać kapryśne wędrówki przez tereny niegdyś jej nieznane, że przy słowach „wedle mego przeświadczenia” objąłem Albertynę, a przy „mniemam” posadziłem ją na łóżku.

Bezwątpienia, zdarza się, że kobiety bez kultury, zaślubiając człowieka niezwykle wykształconego, otrzymują od męża, jako wiano, takie wyrażenia. I wkrótce po metamorfozie sprowadzonej przez noc poślubną, kiedy składając wizyty zachowują pewien dystans wobec dawnych przyjaciółek, widzimy ze zdziwieniem, że stały się kobietami, kiedy, oceniając zalety czyjegoś intelektu, dają dwa l przy słowie intellekt; ale to jest właśnie cecha odmiany. W słowniku Albertyny, którą znalem niegdyś, największą śmiałością było powiedzieć o osobie nieco ekscentrycznej: „To jest typ!”; lub, kiedy proponowano Albertynie grę: „Nie znajduję pieniędzy na ulicy”, lub wreszcie, kiedy przyjaciółka robiła jej wymówkę, jej zdaniem niezasłużoną: „Doprawdy, ty jesteś kapitalna!” – zwrot podyktowany w takich okolicznościach rodzajem mieszczańskiej tradycji, niemal równie starej jak sam kapitał, zwrot z gatunku tych których młoda dziewczyna nieco poirytowana używa, jak się to mówi, „całkiem naturalnie”, to znaczy dlatego że się ich nauczyła od matki, jak się nauczyła mówić pacierz i kłaniać się. Wszystkie te wyrażenia pani Bontemps wszczepiła jej równocześnie z nienawiścią do Żydów i z szacunkiem dla czarnego koloru, który jest „zawsze na miejscu i zawsze dystyngowany”; to znaczy nawet nie wyuczyła jej ich formalnie, ale tak jak szczygle pisklęta wzorują się na szczebiocie szczygłów-rodziców, aż same wyrosną w prawdziwe szczygły. Mimo wszystko, „dobór” wydał mi się nabytkiem z obcego plemienia a „mniemam” pełne zachęty. Albertyna nie była już ta sama, zatem nie postąpiłaby może tak samo, nie reagowałaby tak samo.

Nie tylko jej już nie kochałem, ale nawet nie potrzebowałem się obawiać, jak w Balbec, że zniweczę w niej przyjaźń dla mnie – przyjaźń, która od dawna nie istniała. Nie było wątpliwości, żem się jej stał oddawna obojętny. Zdawałem sobie sprawę, że nie stanowię już dla Albertyny części „bandy”, do której niegdyś tak pragnąłem należeć, tak szczęśliwy później, żem się w niej znalazł. Przytem, ponieważ Albertyna nie miała już nawet, jak w Balbec, wyrazu szczerości i dobroci, nie czułem zbytnich skrupułów; mimo to, sądzę, że w rezultacie zdecydowało mnie ostatnie odkrycie filologiczne. Jakby wciąż przydając jakieś nowe ogniwo do powierzchownego pasma rozmów, pod któremi kryłem swoje sekretne pragnienie, mówiłem, obejmując równocześnie Albertynę siedzącą na łóżku, o jednej z dziewcząt z „bandy”, drobniejszej od innych, ale wcale ładnej. „Tak, odparła Albertyna; robi wrażenie małej gejszy”. Z wszelką pewnością, kiedym poznał Albertynę, słowo gejsza było jej obce. Można przypuszczać, że gdyby rzeczy poszły normalnym torem, nigdyby go nie poznała; co do mnie, nie widziałbym w tem nieszczęścia, bo niema dla mnie słowa bardziej uprzykrzonego. Słysząc je, czuję ten sam ból zębów, co kiedy się włoży do ust za wielki kawałek lodu. Ale Albertyna była tak ładna, że nawet „gejsza” nie raziła mnie u niej zbytnio. W zamian, słowo to wydało mi się oznaką jeżeli nie faktycznej defloracji, to bodaj ewolucji wewnętrznej. Na nieszczęście, była już pora, w której musiałem wyprawić Albertynę, o ile chciałem aby wróciła na czas na obiad i abym ja wstał dość wcześnie na swój obiad. Gotowała mi Franciszka, która nie lubiła aby obiad czekał. Już to musiało obrażać jeden z artykułów jej kodeksu, że Albertyna przyszła do mnie w nieobecności rodziców, że siedzi bez końca, tak że wszystko się przez nią spóźni. Ale wobec „gejszy” wszystkie te racje upadły; powiedziałem skwapliwie: