Czytaj książkę: «Pogrobek», strona 8

Czcionka:

Rozdział VIII

Z niewoli u Rogatki wróciwszy, Przemko lat kilka spoczywał, zemstę w sobie karmiąc i starając się wzmóc w siły. Gdy w niewieścich komnatach baby przeciw nieszczęśliwej Lukierdzie spiski knowały, książę, zupełnie dla niej zobojętniały, myślał o czym innym. Żony nie widywał prawie.

Chociaż wygnanie Orchy postanowione się zdawało i Bertocha o nie nalegała, książę nie wydał rozkazu i wszystko po staremu zostało. Obawiał się może skarg żony i poróżnienia z jej rodziną, zwłaszcza z Mszczujem, który mu się już wówczas obiecywał odkazać106 Pomorze, a nawet ze stryjem, ujmującym się za Lukierdę.

Lata upływały na tym męczeństwie powolnym biednej ofiary, a Przemysław nie zdawał się ani go widzieć, ani dbać o nie. On i Bolesław marzyli o jednym, o wielkim państwie, które dla Przemka się przepowiadało. Obok tej myśli zaprzątającej ich, czymże były domowe niesnaski i swary niewieście!

W następnych latach Bolesław Pobożny zlecił synowcowi strzec swoją dzielnicę, wychodząc przeciw nienawistnym Brandeburczykom, Ottonowi Długiemu, który mu ziemię wydzierał, a sam do Czech i do cesarstwa ciągnął. Wprędce potem zmarł w Kaliszu ów Bolesław, co mu był opiekunem i drugim ojcem, a dzielnicę swą, umierając przekazał. Było to pierwsze wzmożenie się, wzrost potęgi Przemysława. Jolanta, wdowa po księciu starym, pospieszyła do siostry Kingi, aby z nią razem resztę życia spędzić w spokojnym klasztorze.

Po śmierci stryja Przemko się uczuł swobodniejszy. Dojrzewał też i duma a chęć wielkiego panowania w nim rosła. Przewidywał już chwilę, gdy będzie najsilniejszym z polskich książąt; inni się coraz rozrabiali, jemu przypadły osierocone dzielnice. Nim się jednak ziściły te nadzieje, Przemko raz jeszcze miał być wystawianym na ciężką próbę, padłszy ofiarą tych rozbojów książęcych i zdrad, które naówczas były chlebem powszednim.

Cioteczny brat jego, z siostry ojca urodzony, Henryk, którego jakby na szyderstwo Prawym i poczciwym zwano (Probus), poszedł w ślady Rogatki i innych swych powinowatych. Pod pozorem wspólnej narady dla oparcia się nieprzyjacielowi zaprosił wszystkich książąt do Baryczy.

Gdy wezwanie to przyszło do Poznania, Przemko bez namysłu do drogi się kazał sposobić. Świetnie i pańsko, jak zawsze, chciał wystąpić. Beniamin, ówczesny wojewoda poznański, Tomisław kasztelan, pamiętni nieraz wypróbowanej złej wiary książąt śląskich, podróż tę odradzali. Nadjechał za nimi i Teodoryk, i Wincenty kanclerz poznański, prosząc pana, aby się wymówił od zjazdu w Baryczy. Naleganie to właśnie Przemkowi, który wolę swą chciał utrzymać, a nieustraszonym się okazać, nie było do smaku.

– Zaprawdę – rzekł – są to babskie strachy! Jesteśmy z Henrykiem w powinowactwie i przyjaźni, nicem mu nie winien. Dlaczego bym ja nie miał jechać, gdy inni jadą?

– Wątpliwa to, czy się tam inni udadzą – odparł wojewoda. – Ślązakom nikt nie wierzy. Nie przebierają oni w środkach, dali dowody tego, iż zdradzić dla nich niczym, byle coś zyskać na zdradzie.

Książę się śmiał z przestróg. Obawy zdawały mu się płonne. Postanowił jechać do Baryczy i odwieść się nie dał od tego. Co najdzielniejsze rycerstwo i najświetniejszy dwór wyznaczył do swego boku. Zaręba i Nałęcz jechali z drugimi, choć pierwszemu w podróż się wybierać nie bardzo chciało. Od owego turnieju, a potem zniechęcony do księcia tym, że się źle z żoną obchodził, Zaręba coraz się na niego dąsał więcej.

Bertocha i Mina, dowiedziawszy się o podróży księcia, zmawiały się już, aby z niej korzystając, nienawistnej pozbyć Orchy. Zaręba pilno przez dziewczęta wywiadujący się o tym, co się na dworze Lukierdy działo, miał już przeczucie, iż się tam zamach jakiś przeciw niej gotował. Pragnął zostać na straży, aby zapobiec temu. Gdy mu zapowiedziano, by się do drogi gotował, przyjął to niechętnie i szedł sam do księcia wymawiać się od podróży.

Przemko czuł dawno niechęć jego ku sobie, choć jej niczemu innemu nie przypisywał, tylko turniejowi. Dumnym był nadto, aby się go starał przejednać. Gdy dosyć niezręcznie Zaręba się począł niedobrym zdrowiem i niepokaźnym koniem wymawiać, książę spojrzał nań ostro i rzekł:

– Rozkaz dany nie może być zmieniony. Służba u mnie posłuszną być musi!

Nie rzekłszy słowa, oddalił się Zaręba, bo wyboru nie było, lub dwór porzucić, czego nie chciał, albo wolę pana spełnić. Rozpaczając prawie, stanął przed druhem Nałęczem czekającym, co przyniesie z posłuchania.

– Na złość mi jechać z sobą każe – odezwał się. – Rady nie ma na to. A te baby coś knują i mojej pani krzywdę jakąś wyrządzą, tegom pewny. Gdybym tu był… Kto wie? Nie dopuściłbym może. Dałbym życia kawał, aby tu pozostać!

Nałęcz, nie bardzo wierząc w przeczucia, uśmiechał się.

– Tobie bo się roi zawsze coś z tej głupiej miłości, która ci się na nic nie zdała – rzekł. – Ileż to lat te baby coś knują, a ty podglądasz, przecież nic nie zrobiły. Pana się boją, bo choć jej nie kocha, a krzywdy wyrządzić nie da. Bodaj i Minie.

– On, on! – przerwał Zaręba. – Ja go lepiej znam niż ty. Gdy się co stanie, słowa nie powie. A co ona go obchodzi! Dawniej się na stryja oglądał, dziś rad by może pozbyć się tej, aby sobie szukać królównej! Pochlebcy mu w to dmą, że mógłby i cesarską dziewkę zaślubić.

Posprzeczali się z Nałęczem, który nie wierzył niczemu, a Zaręba przy swoim stał, iż coś złego się gotuje. Wybrali się nazajutrz, radzi czy nie, z księciem do Baryczy, pocztem wielkim i wspaniałym.

Tegoż wieczora, ledwie księcia nie stało, między babami w istocie żywa się krzątanina jakaś tajemnicza poczęła. Bertocha latała do Miny, ludzi jakichś kryjomo na zamek sprowadzono, przygotowania jakieś czyniono niezwykłe. Nad wieczór siedziała w izbach swych księżna Lukierda, zaniepokojona nieco wyjazdem małżonka. Chociaż rzadko go u siebie widywała, bytność jego na zamku była dla niej rękojmią107 bezpieczeństwa; czuła, że w jego obecności żaden gwałt popełnionym być nie może, a do tego już przyszło, że się i przemocy obawiała. Bertocha coraz zuchwalszą się stawała, odgrażała się i szydziła jawnie. Ze starą Orchą gryzły się i łajały wobec księżnej.

Wśród tej pustki i ciszy na zamku pod wieczór trwoga jakaś ogarnęła ją, starej Orsze na chwilę oddalać się od siebie nie pozwoliła. Piastunka na próżno uspokoić się ją i rozerwać piosenkami ulubionymi starała. Po wieczerzy księżna rozpoczęła w swojej izbie modlitwy, Orcha wysunęła się na chwilę, jak mówiła. Łzawe to było nabożeństwo nieszczęśliwej sieroty, skazanej na samotność wśród wrogów. Trwało ono zwykle długo, a po nim księżna, doczekawszy piastunki, szła do łoża. Orcha u nóg jej miała posłanie i nie opuszczała nigdy.

Dnia tego modlitwa trwała może dłużej niż innych, noc już była, gdy Lukierda wstała i zdziwiona postrzegła, że piastunki jeszcze nie było. Godzina, o której wracała, przeszła dawno, księżna niespokojna wychyliła się na podsienia. Tu gromadka niewiast stała około Bertochy, jakby na coś czekała. Lukierda, nierada odzywać się do nich, nie zapytawszy o nic, drzwi zamknęła, czekała. Orchy nie było. Noc już była późna. Weszła nareszcie Bertocha z miną zuchwałą, nadętą.

– Cóż to pani do snu nie idzie? – zapytała.

– Orchy nie ma – drżącym głosem odpowiedziała Lukierda.

– Albo to bez niej posługi brak! Ona przecież nie jedna! – burknęła Niemka.

– A gdzież ona jest?

– Albo ja za nią chodzę? Czy ja wiem? Ona mnie, ja się jej nie pytam.

Obawa coraz rosła większa. Zapłakana, łamiąc ręce, zbliżyła się księżna do swej nieprzyjaciółki.

– Na miłość Chrystusa Pana! Każcie jej poszukać! Co się z biedną moją stało? – rzekła płacząc.

– Gdzie się ludzie mają za nią po nocy rozbijać! – zawołała Bertocha. – Cóż to? Na zamku ją przecież nie zabito, a starej nikt nie porwał. Legła gdzie pijana i śpi.

W rozpaczy Lukierda rzuciła się na siedzenie, zachodząc od łez, a Bertocha, krzycząc i szydząc, wyszła drzwiami trzasnąwszy. Biedna stara piastunka więcej już wrócić nie miała. O mroku wychodzącą od księżnej w ciemnym zakącie podwórza porwali nasadzeni ludzie, usta jej zawiązali i wyciągnęli precz z zamku. Co się z nią później stało, wywieziono ją, czy zabito, nie wiedział nikt oprócz tych, którzy milczeli, nie przyznając się do niczego.

Lukierda całą noc spędziła siedząc na ławie i oczekując piastunki. Błagania, aby jej szukano, były próżne. Bertocha, gwałtem się do sypialni wdarłszy, na jej miejscu spać się układła. Dwóm służebnym kazała zostać przy drzwiach – obejmowała panowanie. Na księżnę zważała tak mało, jakby nie ona nad nią, ale Bertocha panowała tu samowładnie. Lukierda mogła tylko skarżyć się przed kimś, lecz starszyzna, która pozostała na straży zamku, cała była po Niemek stronie.

Gdy na pierwszą mszę ranną zadzwoniono, spłakana pani zerwała się co prędzej, narzucając na siebie płaszcz. Chciała iść do kościoła, spodziewając się tam zastać księdza Teodoryka, który z księciem nie jechał. Przed nim lub jednym z duchownych żalić się chciała nieszczęśliwa. Nie wątpiła już, że starej piastunce coś się stać musiało. Ksiądz Teodoryk w istocie znajdował się w kościele, ale w ślad za księżną pobiegła Bertocha wprost do zakrystii. Zaraz po mszy zaprosiła do siebie Lukierda lektora. Ten, przyszedłszy, znalazł tu już stojącą w progu i narzucającą się ciągle Niemkę.

Księżna ze łzami w oczach zaczęła przed Teodorykiem żale rozwodzić. Ten słuchał z politowaniem dwuznacznym, zakłopotany, starając się ją uspokoić. Wtem Bertocha wtrąciła się do rozmowy głosem krzykliwym, nie zważając na panią.

– Niewielka szkoda, żeśmy się pozbyli baby pijaczki i czarownicy! Nie ma co za nią przepadać. Co za dziw, że zginęła gdzieś? Polazła po nocy, zatoczyła się gdzieś w rów i utopiła pewnie.

– Orcha nigdy pijaną nie była! – zawołała księżna.

Zamiast odpowiedzi Niemka się urągliwie śmiać poczęła. Ksiądz Teodoryk słuchał, milcząc, ze spuszczonymi oczyma, półgębkiem potem przyrzekając, że się postara, aby Orchy szukano. Ale z mowy jego poznać było łatwo, że sprawy zbyt do serca nie weźmie, a z nikim się o nią zadzierać nie zechce.

Służba żeńska głośno tymczasem objawiała, że się czuje obrażoną, jakby tu jedna stara piastunka godna była zaufania. Lukierda spokoju nie miała od swych kobiet. Wchodziły, wychodziły, narzekały, Bertocha śmiała się dodając, że choćby na nie skargi poszły do pana, wszystko to na nic się nie zda.

Męczeństwo biednej pani od dnia tego straszniejszym się jeszcze stało. Rządziły tu sługi, nie ona. Bertocha wszystkim rozporządzała, objęła panowanie, starając się jak najboleśniej dokuczyć swej ofierze. Lukierda jednym milczeniem pogardliwym mogła odpowiadać na to.

W ciągu dnia ksiądz Teodoryk starając się okazać czynnym, kilkakroć z duchowną pociechą przybywał. Zaręczał, że czynił, co tylko było można, dla wyszukania piastunki, że zamkowy dozorca wysyłał ludzi, trzęsiono po okolicach i w mieście, ale śladu żadnego nie znaleziono.

Byli tacy, co utrzymywali, iż późnym wieczorem widziano kobietę jakąś przez most idącą, która słaniała się, zataczała i do wody wpaść miała. Było to kłamstwem wierutnym, gdyż Orcha, z obawy gwałtu jakiego, nigdy za wrota nie wychodziła. Bertocha, szydząc, powtarzała, że ją szatan porwał pewnie, gdy przyszła na nią godzina, bo taki zwykle czarownicom koniec bywa.

Wkrótce zaszła w usłudze około księżnej zmiana większa jeszcze a najboleśniejsza dla niej. Razem z Bertochą weszła niby dla posługi Mina, od progu mierząc Lukierdę mściwymi oczyma złości pełnymi. Księżna widywaną przez okna ulubienicę męża łatwo poznała.

Niemka korzystała ze zręczności od dawna wyczekiwanej, aby tu zająć miejsce przy pani i napaść oczy widokiem swej ofiary. Nie śmiała jednak zbliżyć się do Lukierdy, której wzrok ją odepchnął. Przeszła się po komnacie, nucąc sobie półgłosem i rozmawiając głośno z Bertochą, jak gdyby sama tu była.

Działo się teraz, co one chciały. Przynoszono jedzenie takie umyślnie, aby go księżna w usta wziąć nie mogła, znęcały się nad nią śmieszkami, nadskakiwały pozornie, aby jej usłużnością dokuczyć.

W nocy Lukierda nie śmiała się do snu położyć, siedziała na ławie drżąc i nie mogąc zmrużyć oka. Skargi przed księdzem Teodorykiem nie miały żadnego skutku. Lektor starał się przed księżną sługi obwinione tłumaczyć i umniejszać ich winę. Ratunku nie było nigdzie! Tych, co by się może ujęli, trzymano z dala.

Postawiona na straży przez Bertochę dziewczyna i komornik108 przychodzących odprawili ode drzwi tym, że księżna nikogo widzieć nie chciała i puszczać nie dozwoliła. Oprócz tych stróżów bezlitosnych więcej nikogo nie widziała Lukierda.

Dni kilka się tak przewlekło, gdy ranka jednego powracając z kościoła księżna usłyszała na zamku wrzawę połączoną z lamentami i płaczem. Nie wiedząc, co się jeszcze straszniejszego stać mogło nad to, co było, przerażona postradała prawie przytomność. Zamek rozlegał się wołaniem i wyrzekaniem. Wszystkie sługi odbiegły księżnę. W dziedzińcu widać było ludzi łamiących ręce i rzucających się na wszystkie strony, zbrojącą się załogę, wydających rozkazy dowódców. Zamykano wrota. Starszyzna otaczała dworzec biskupi. Widocznym było, wypadek jakiś groźny trwożył wszystkich.

Lukierda mimowolnie pomyślała, iż mężowi jej coś stać się mogło. O niej zapomnieli tak ludzie, jakby jej na świecie nie było. Prześladujące ją nawet Niemki zbiegły, widziała je zawodzące i rozpłakane w podwórzu. Wynijść nie śmiała, aby pytać, drżące usta powtarzały jakąś modlitwę, a spłakane oczy, nie widząc nic, po izbie smutnej błądziły. Wrzawa i bieganie nie ustawało, do niej nie przychodził nikt.

Przeszła tak godzina obiadu, a o niej zapomniano. Gdy już osłabła dyszała ledwie, nierychło zjawił się ksiądz Teodoryk z twarzą pochmurną i czołem zasępionym. Zaledwie mogła słabym głosem zapytać go, jakie nowe nieszczęście ich spotkało.

– A! Nieszczęście wielkie! – zawołał lektor. – Przewidywaliśmy je wszyscy, pragnąc pana naszego odwieść od tej podróży. Niegodziwy Henryk pochwycił w Baryczy lignickiego, głogowskiego i naszego księcia, bo więcej żaden nie przybył. Odesłano ich na zamek do Wrocławia więźniami. Grozi zbój, że żadnego z nich nie wypuści, dopóki mu się nie wykupią ziemią.

Lukierda nie zrozumiała może całej grozy tego wypadku, wiadomość prawie ją uspokoiła. Przemko żył i życie jego nie było w niebezpieczeństwie.

– Więc niech da tę ziemię! – zawołała. – Ksiądz Teodoryk głową potrząsł.

– Znam dobrze księcia – ozwał się – ziemi on nie ustąpi. Woli być więźniem, niż dobrowolnie uszczuplić dzielnicę. O zdradzie tej dano już znać Leszkowi i Mszczujowi, nieochybnie przyjdą mścić się za nią na ziemi Henryka, na Wrocławiu.

Księżna zamilkła. Lektor obiecywał, iż wszystko rychło i dobrze skończyć się musi, bo Bóg zdradę ukarze. Niewiele to nieszczęśliwą mogło obchodzić, widziała tylko pogorszone położenie swe, przedłużone osamotnienie bezbronne. Mogła trwać niewola aż do wyczerpania sił i życia. Nikt zresztą teraz nią się nie zajmował, myślano o księciu i o niebezpieczeństwie, na jakie pod nieobecność jego Poznań był wystawiony.

Wojewoda Beniamin, Tomisław kasztelan, urzędnicy i panowie zbierali się, myśląc tylko o obronie ziemi. Ochłonęli jednak wprędce, dowiadując się na pewno, że Mszczuj, który Przemysława sobie za następcę przybrał, ruszył się przeciwko Henrykowi, a i Leszka się spodziewano. Niepoczciwa zdrada oburzała wszystkich, nie było już wiary, bezpieczeństwa, ni prawa, ni pewności pokoju.

Na wiadomość o powtórnym uwięzieniu księcia Mina porwała się, chcąc bieżeć do Wrocławia. Zdało się jej, że jak z Rogatką da sobie radę z Henrykiem. Trzeciego dnia, pożyczywszy pieniędzy, w kilka koni puściła się wprost na Wrocław, ale powróciła niebawem z niczym. Odpędzono ją precz od miasta, i z tego, co miała, odarto. Dowiedziała się tylko, że książę siedział na zamku osobno, bo Probus uwięzionych porozdzielał i zamknął tak, że do nich nawet księdza nie puszczano. Mina z gniewem w sercu bezsilnym wróciła.

Los księżnej nie zmieniał się. Wystawiona na znęcanie się niepoczciwych sług, które tym więcej dokuczały jej, im cierpliwiej to znosiła, zeszła do tego stopnia odrętwienia, co z obłąkaniem graniczy. Gdy została sama, co się często zdarzało, gdyż sługi, zamknąwszy ją, szły, gdzie chciały, wśród łez nuciła czasem pieśni, które jej młodość i piastunkę przypominały. Od łez wzrok prawie straciła, a do krosien siadłszy, widziała je jak mgłą okryte. Modlitwa nawet stała się oziębła, bo się jej zdało, że Bóg już słuchać nie chce.

Mina, która kręcąc się wypatrywała, co się z nią dzieje, cieszyła się, widząc obumierającą.

– Schnie, schnie! – mówiła. – Duszę w końcu wypłacze i zemrze. Już w niej życia niewiele.

Cień to był tylko młodej niedawno niewiasty, na którą bez bólu nikt spojrzeć nie mógł, oprócz tych, co ją męczyły. Gdy szła do kościoła, ludzie przypatrujący się jej rychły zgon wróżyli, tak zżółkłą miała płeć, wpadłe oczy i policzki, zbladłe usta, ręce wychudzone, krok chwiejny, oddech ciężki. Sama ona życzyła już sobie tylko rychłego końca. W katach nie obudzała litości. Patrzały na nią, cieszyły się, Mina się uśmiechała zwycięsko. Nieraz nad usypiającą, gdy po długiej bezsenności twardy sen ją ogarnął, stawały przyglądając się, upatrując, rychło-li oddychać przestanie.

Ale młodość ma siły olbrzymie. Z największą boleścią, gdy ta się przedłuża, człowiek obyć się musi i zahartować cierpieniem samym, jeśli go ono w pierwszej nie dobiło chwili. Stało się to, czego nie rozumiały na śmierć jej czyhające Niemki. Lukierda, przeżywszy pierwsze chwile męczarni, stała się na nią obojętną prawie. Żyła już cała w sobie zamknięta, nie dopuszczając do duszy, co by ją na nowo zranić mogło. Śmiech niegodziwych służebnic, ich urąganie, już ją nie raziło, obchodzenie się zuchwałe przechodziło nie postrzeżone.

Przesuwała się wpośród nich jak skamieniała, nieprzytomna. Niekiedy na widok tego odrętwienia Bertochę zabobonny strach ogarniał. Myślała, że miała jakąś siłę w sobie niezmożoną, którą nie tylko obronić się, ale pomścić mogła. Mina szalała niemal, gdyż na śmierć jej pewną rachowała i spodziewała się sama być tu panią. Wszystkie możliwe środki udręczenia wyczerpane zostały; nie wiedziały, co poczynać, na co się już uzuchwalić.

Miesiącami przeciągało się więzienie Przemysława. Dowiedziano się w Poznaniu, że Leszek i Mszczuj, mszcząc się za niego, ogniem i mieczem zniszczyli Wrocławia okolice, ale zamku obronnego wziąć nie mogli. Spustoszenie było wielkie, straty ogromne, a Henryk tym uparciej dopominał się ustępstwa ziemi jako wynagrodzenia. Przemysław nic dać nie chciał. Wojewoda i kasztelan, niepokojąc się przedłużonym bezpaństwem, ziemian zwołali na radę. Znaczniejsza część domagała się, aby książę kawał ziemi dał, zaklinając się, że ją odbiorą rychło.

– Nie zechce on – wołali – my pójdziemy sami i odzyszczemy, co nasze!

Tomisław kasztelan w poselstwie wyruszył do Wrocławia. Mąż był poważny, który w dworskie sprawy pomniejsze się nie mięszał. Dowiedziawszy się, iż jedzie, Mina pobiegła doń, aby jej pozwolił do orszaku się przyłączyć, polegając na tym, że raz już wywiodła Przemka z niewoli. Tomisław przyjął ją pogardliwym uśmiechem.

– Nie wasza to rzecz – odezwał się – pilnujcie krosien i kądzieli.

– Jam kądzieli nigdy w ręku nie miała! – hardo odparła Mina.

– Tym ci gorzej – rzekł Tomisław. – Niewiastą być nie umiałaś, a mężczyzną nie możesz. Ani mnie przystało panu miłośnice wodzić.

Mina zawstydzona i oburzona płakać i grozić poczęła, ale Tomisław pozostał niewzruszony. Odprawił ją tym, żeby czyniła, co chce, oskarżyła go, ale on jej znać nie myśli. Wyruszył Tomisław sam, choć Mina nasłała i innych, aby za nią prosili. Kasztelan słuchać nie chciał.

Do Wrocławia przybywszy trzeba było u wrót stać długo, nim pod strażą, jakby w niewolę ich wziąwszy, na zamek wpuszczono. Nierychło potem książę Henryk dał się nakłonić, aby posła do więzienia wprowadzono. Spustoszenie okrutne wrocławskich włości mściwym go i zajadłym czyniło. Dopiero, gdy mu Tomisław zaręczył, że on sam do ustąpienia kawałka ziemi nakłaniać będzie, zaprowadzono kasztelana do izby, w której wynędzniałego Przemysława trzymano.

Spodziewał się księcia znaleźć na duchu upadłym, zdumiał widząc zmienionym, lecz nie tak, jak sądził. Gdy Tomisław, w progu stojąc, żale rozwodzić zaczął, Przemysław wstał i z dumnym obliczem przerwał mu:

– Nie nade mną żale rozwódźcie, ale nad tą ziemią naszą, którą nie dość, że nękają Tatarowie, Litwa, Prusacy, jeszcze jej od własnych dzieci zguba przychodzi! Nasza wina, wielka wina nasza, żeśmy jedności pozbyli i siły z nią, do niej powrócić trzeba lub zginąć nam.

– Nie dziś o tym mówić – odparł Tomisław.

– Dziś i zawsze na pamięci to mieć potrzeba – rzekł z goryczą książę.

A po chwili spytał:

– Co mi przynosicie?

– Prośbę od ziemian naszych – odezwał się przybyły – abyście do nas wracali, choćby najcięższym okupem wyzwolić się trzeba. Drożsi wy nam niż powiat jaki.

Tu głos zniżając, szepnął:

– Daliśmy wszyscy rycerskie słowo, iż powiat odbierzemy, was nie pytając, my sami.

Zadumał się Przemko.

– Serce mi pęknie, gdy taką umowę podpisywać przyjdzie – zamruczał – lecz muszę. Wolnym być potrzebuję, aby o przyszłości innej myśleć.

Stanęło więc na tym, aby ziemię rudzką z Wieluniem dać, na co się ziemianie godzili. Poszedł Tomisław do księcia Henryka, który więcej chciał, targował się, lecz umowa wreszcie spisaną została. Ślązak zażądał, aby mu wnet grody zdawano.

Gdy pakt przypieczętowano, a Przemko miał wolność odzyskać, Henryk zażądał jak Rogatka, aby się przejednani rozstali. Wyprowadzonego z więzienia niemal gwałtem musiano wieść do izby, w której nań czekał Probus. Stał oparty o stół, nie jak zwycięzca, ale jak zasromany złoczyńca, spoglądając z ukosa i nieśmiało na ciotecznego, który wchodził dumny, z obliczem surowym. Ślązak przed wzrokiem jego oczy spuścić musiał. Nie przemówili do siebie rychło.

– Zmogliście mnie – odezwał się w końcu Przemysław – zdradą i niewolą, bierzcież ziemię, która wam nie przyniesie szczęścia.

– Inaczej… inaczej być… nie mogło – odparł, jąkając się, Probus. – Przebaczcie mi.

Widać było wstyd, nie umiał się tłumaczyć.

– Dajcie mi stąd odejść – dodał polski książę – jednać się nie potrzebujemy. Nie po bratersku postąpiliście ze mną, serca też ku wam mieć nie mogę.

– Nie oszczędziłem was – przebąknął Henryk – ale i bliższych mnie tenże los spotkał.

Spojrzeli na się. Przemko zimno i pogardliwie, Henryk z pewną trwogą.

– Ziemi tej, której tak żądni jesteście – dodał książę – nie będziecie mieli nawet komu zostawić.

Z dala skłonili się sobie.

Przemko zaraz konia dosiadł, otoczyli go uwolnieni dworzanie, a Zaręba pobiegł pytać znajomych, co się na zamku działo. Od nich dowiedział się, że Orcha kędyś przepadła, a Mina się do księżnej wcisnęła, która chorą była i nieszczęśliwą. Zaciął usta, usłyszawszy to, Zaręba i nie otwarłszy już ich, jechał tak gniewny do Poznania, iż nikt się doń przybliżyć nie śmiał.

106.odkazać (daw.) – przekazać. [przypis edytorski]
107.rękojmia (daw.) – gwarancja. [przypis edytorski]
108.komornik (daw.) – urzędnik dworski opiekujący się pokojami i sprzętami. [przypis edytorski]
Ograniczenie wiekowe:
0+
Data wydania na Litres:
19 czerwca 2020
Objętość:
300 str. 1 ilustracja
Właściciel praw:
Public Domain
Format pobierania:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip