Czytaj książkę: «Pogrobek», strona 10

Czcionka:

Nareszcie wieczora jednego udało jej się zastąpić mu drogę.

– Cóż to?! – zawołała. – Mam już na pośmiewisko ludziom pozostać opuszczoną?

Przemko nie odpowiedział.

– Wy mnie znacie, że ja dobrą i złą być umiem! Ja się nie dam tak na śmiecisko wyrzucić!

Książę ręką starał się ją usunąć na stronę, lecz nie ruszyła z miejsca.

– Potrzebuję rozmówić się z wami! – dodała.

– A ja nie chcę mówić z tobą! – zawołał Przemko. – Słyszysz!

Niemka z bólu i gniewu zdrętwiała.

– Tamta ci już milsza! – krzyknęła. – Ten trup blady! Wolisz teraz swoją księżnę panią niż prostą dziewkę, którą można wygnać precz, choć z niewoli, a może od śmierci ocaliła!

Wołała tak, nie zważając na to, iż w podwórcu ludzie przechodzili, książę stał dumny, coraz groźniej się marszcząc i widoczniej niecierpliwiąc. Oziębłość ta i pogarda wzmagały gniew Miny.

– Tak! Teraz znać mnie nie chcesz! – wołała głośno, nie ruszając się z miejsca. – Wstydzisz się mnie. A gdyby nie ja, Łysy by cię był zgnoił lub ubił w lochu.

Przemko, nie mogąc się jej pozbyć, zawrócił się i wszedł do pierwszej izby, jaka mu się nastręczyła. Mina pognała za nim, było to jej nowe mieszkanie.

Niemka miała czas na zamku zagospodarować się jak pani. Wiele sprzętu pozabieranego bez wiadomości Lukierdy przystrajało jej izby i stoły. Suknie nawet, których księżna prawie nigdy nie kładła ani pytała o nie, poprzechodziły do niej.

Bertocha i Mina nie bały się rabować Lukierdę, bo ta, oprócz kilku skromnych pamiątek przywiezionych z domu, do niczego nie przywiązywała ceny. Niemka, przepychem lubiąc się chwalić przed ludźmi, zagarniała, co mogła. Uderzyło księcia porównanie ubóstwa i zaniedbania żony ze zbytkiem, w jaki ta opływała. Nie powiedział nic, ale powlókł wzrokiem dokoła i ta myśl, że jakaś służebna roiła sobie może, iż zasiądzie obok niego, dumę jego obraziła. Patrzał stojąc zadumany. Mina czekała na słowo jakieś, co by dawną miłość przypomniało – na próżno.

Siadł potem znużony, opierając się na ręku, twarz miał zasępioną.

Mina z załamanymi rękami stała wciąż przed nim. Zaczęła probować uśmiechu, lecz spojrzenie, które rzucił na nią, zwarzyło go.

– Ani dobrego słowa! – zawołała.

Przemysław zmierzył ją oczyma, nie powiedział nic, poruszył się tylko niecierpliwie i odwrócił od niej. Niemka naprzeciw niego usiadła, założyła ręce na piersiach, nie spuszczała go z oka.

– Widzę – rzekła – żeście, choć późno, pokochali się w żonie!

I tym jeszcze nie wywołała odpowiedzi.

– Jej dni policzone! – dodała. – Ledwie dysze.

Rzucił się książę, lecz ta oznaka nowa niecierpliwości ust jej nie zamknęła.

– Jak nie ją i nie mnie, to przecie sobie inną może znaleźliście do kochania? – odezwała się Niemka.

Książę się rozśmiał pogardliwie.

– Wam ino to bzdurstwo w głowie! – zamruczał.

– Bez niego i wy też nie wyżyjecie – ciągnęła dalej Mina. – Wszyscyście jednacy, książęta i chłopi! Gdy się wam stare twarze uprzykrzą, myślicie, że już kochania koniec, a wam nowego się chce tylko!

I na to książę nie rzekł nic.

Mina, widząc, że go słowy nie rozchmurzy, poruszyła się przyjmować winem i łakociami. Książę przyjął kubek, twarz mu się nieco rozpogodziła. Zręczna Niemka żarcikiem swawolnym i śmiechem starała się go zabawić. Poskutkowało to, i książę zdawał się zapominać o trosce, z którą tu przyszedł.

Uśmiechnął się nawet, choć dosyć chłodno, ale i to był znak dobry. Mina pochwyciła go za rękę.

– Darmo! – zawołała. – Nikt was tak jak ja kochać nie będzie, i wy nikogo jak mnie! Nad tamtą chorą litość mieć możesz, ale serca dla niej nigdy!

Chciała go wyciągnąć na słowo, lecz Przemysław słuchał roztargniony. Myślami był gdzie indziej, szczebiotanie to i przypominanie żony męczyło go.

– Tamta – mówiła Mina – to widmo już tylko straszne, co się nie wiedzieć na co włóczy po świecie, a nam wszystkim życie zatruwa. Rozum postradała, sama nie wie, co się z nią dzieje, to płacze, to śpiewa, to narzeka na cały świat i na was, na was, żeście jej życie zatruli i zgubili.

Przemko w końcu rzucił się i wybuchnął, ręką bijąc o stół.

– I od was, i od niej rad bym, żeby mnie kto uwolnił! Dosyć już mam i tego trupa, i tego narzekania! Póty!

Wskazał na gardło. Dopił kubka, cisnął nim i wyszedł z izby.

Miny oczy zaświeciły.

– Powiedział, powiedział, żeby go od tego trupa uwolnić!

Uśmiechnęła się, spoglądając na drzwi.

– Mam słowo! Uwolnim cię od niego!

Tom Drugi

Rozdział I

Zarębów i Nałęczów ród już naówczas po całej Polsce był rozsiadły. Dosyć ich znajdowało się na dworach śląskich, w Poznaniu, Krakowie, na Mazowszu, ale daleko więcej obojga tego zawołania120 ziemian po dworach swoich i gródkach siedziało.

Dziś, gdy człowiek każdy co najrychlej stara się być niezależnym i starczyć sam sobie, bo bezpieczeństwo od napaści dają mu prawa, nie mamy już pojęcia, czym w tamtych wiekach był ród, rodzina, zawołanie jedno, znamię i krwi związek.

Zwali się ludzie imionami tylko, przydomkami, jakie im dawano, nazwy od wsi brali, na których siedzieli, dla rozróżnienia, ale związek krwi łączył najdalszych członków jednego plemienia w wielką całość, stanowiącą niby obóz obronny.

Widzieliśmy tak Odrowążów i Jaksów wojnę z sobą wiodących, a co krok na kartach kronik spotykamy zawołania ziemian; gromadami służące książętom albo przeciwko nim występujące. Często, możny ród mając przeciwko sobie, książę we własnym domu spokoju nie miał. Ziemianie, liczebnie silni a majętni, ciągnęli za sobą spowinowacone rody i grozili panującym.

Z najdalszych krańców ziem różnych, na dane hasło odzywali się swoi. Trzymano się za ręce w złym i dobrym losie, pilnowano wzajem, posiłkowano, nie dano sponiewierać się ni upaść. Za jednego pokrzywdzonego mścili się wszyscy. Książę Przemysław rozumiał to dobrze, iż Zarębę obraziwszy, cały jego ród i współplemienników przeciw sobie zburzy, do których przybywali Nałęcze, od nich silniejsi jeszcze, a liczniej rozrodzeni.

Michno Zaręba rodzinę mógł znaleźć w pobliżu o mil parę na drodze do Śremu, lecz u niej łatwo go było poszlakować121 i doścignąć. Puścili się więc oba z Nałęczem, większe pomijając gościńce, lasami, z początku niedobrze wiedząc, gdzie ich oczy niosły. Szło o to, aby się co rychlej oddalić od Poznania. Oba baczni wielce, lękając się pogoni, nasłuchiwali dobrze, a gdy w lesie tętent koni posłyszeli, przypadli cichaczem w gęstwinie, dając się czeladzi zamkowej wyprzedzić, co się im łatwo udało.

Nałęcz miał w okolicy Gniezna stryja starego, na wsi osiadłego, do którego czasem dojeżdżali dla łowów i spoczynku. Zwano go Włodkiem, a że niegdy w radzie książęcej zasiadał, comesem122 go czczono. Człowiek był dawniej krewki do zbytku, broił dużo, szalał długo, nawrócony, teraz życiem niezmiernie surowym starał się okupić dawne życie swoje. Schronić się doń zdawało bezpiecznym, gdyż tam mało kto kiedy zaglądał. Domu reguła ostra była i dwaj młodzi niechętnie by się poddali jej na czas dłuższy, lecz na krótko i ten przytułek był pożądany. W Nałęczynie bez mała klasztor Włodek założył.

Stary comes, chociaż żonaty z dziewicą znakomitego rodu, ojciec dwóch synów i po zgonie żony, a i za jej życia pono swawolnie sobie poczynał, tak że pobocznego potomstwa kilkanaścioro się znalazło. Wszystko to teraz z nim pod jednym dachem mieszkało i za niego pokutę musiało odprawiać. Wyprosił był sobie Włodek ofiarą dla kościoła księdza Niemca zakonu świętego Franciszka, który u niego kapelanem był i rygor mu tu klasztorny wprowadził. Ojciec Franc, którego tu poufale Ojczulem zwano, obchodził się z Włodkiem i jego rodziną bardzo surowo. On tu był teraz panem.

Po krótkiej z Zarębą naradzie, Pawłek Nałęcz pociągnął go z sobą do stryja, chociaż długo tu przebywać nie myśleli. Zaręba gorączkowy i niecierpliwy zabierał się zaraz wszystek ród objeżdżać i przeciw księciu Przemysławowi go zbroić, opierając się na którym z książąt śląskich. Nie wiedział Michna spełna, co począć, lecz poprzysiągł, że na księciu pomścić się musi. Nałęcz umiarkowańszy i chłodniejszy powstrzymywał go i starał się uspokajać, co niewiele pomagało.

– Ani dziś, ani jutro może nie dokażę tego, co chcę – zawołał Zaręba – lecz póki żyw mu nie daruję za księżnę i za siebie!

Zjechali z drogi ku Nałęczynowi, do którego Pawłek prowadził. Potrzeba było nocować w lesie, a choć jesień była późna i chłód dojmujący, ognia nawet naniecić nie śmieli, aby ten ich nie zdradził. Odzieży ciepłej nie mając, otulili się, jak mogli, a nim konie u cudzego stoga popaśli, kilka godzin przesiedzieli, drzemiąc, w myślach zatopieni. Nade dniem puścili się w dalszą drogę i przemykając się bezdrożami dojechali do Nałęczyna. Dwór starego pokutnika leżał, jak na wysepce, pomiędzy jeziorkami dwoma, które umyślnie przekopami połączono. Broniło go to od napaści i odgradzało od świata. Włodek zerwał z nim był wszelkie prawie stosunki, duszą swą grzeszną zajmując się jedynie.

Z dala ponad obszernie rozstawionymi domostwy i drzewami, teraz z liści opadłymi, widać było drewnianą sterczącą w górę wieżyczkę kościoła z krzyżem sporym drewnianym także, wedle obyczaju zakonu świętego Franciszka. Przejechawszy długą hać123 rozgrzęzłą, którą zaniedbano poprawiać i woda ją w miejscach wielu poprzerywała, przebywszy kilka mostków lichych i podziurawionych, stanęli u wrót, w które dobrze bić musieli, nim Nałęcz się odźwiernego dowołał. Temu oznajmił się jako bratanek pana, domagając z towarzyszem gościny. Stróż poszedł do pana, ale ten na modlitwie był, której mu przerywać nie śmiano. Musieli więc czekać długo. Wpuszczono potem samego Pawłka, kazawszy Zarębie z końmi zostać za wroty.

Wszedłszy w podwórce, znalazł się Nałęcz naprzeciw męża ogromnego wzrostu, u wrót już stojącego, który na sobie miał suknię barwy siermiężnej, sznurem prostym podpasaną. Tym się tylko ona od mniszej różniła, że kaptura nie miała. Był to Włodek, bosy, w trepkach, z rękami obnażonymi, tak że widocznym było, iż gzła nie nosił, a twarda odzież za włosiennicę mu służyła. Twarz mimo postów i umartwień miał krągłą, pełną i zdrową, a brwi, jak dwie wiechy półsiwe.

Z dala postrzegł Pawłek parami idących kilka dziewcząt różnego wzrostu, także w sukniach burych, a za nimi w pewnej odległości tak samo odzianych chłopców dorosłych i małych, za którymi szedł Ojczulo w kapturze na głowie, kijem w ręku, człek wychudły, silny jednak i oblicza surowego. Chłopcy z księdzem szli ku jednemu budynkowi na prawo, a dziewczęta ze starą niewiastą, chustą ciemną osłoniętą i przygarbioną, zwracały się na lewo. Włodek na zbliżającego się bratanka patrzał z uwagą i zdawał się go poznawać. Pawłek pospieszył rękę jego ucałować.

– Bóg z tobą! Z czymże ty do mnie? – nie odstępując ode drzwi, które sobą zasłaniał, rzekł stary.

– Stryju miły – odparł Nałęcz, który natury był powolnej i do każdego zastosować się umiał.. – Stało się, o czym by długo bajać przyszło. Ano, ja i Zaręba, pobratym mój, potrzebujemy schronienia, bośmy przez księcia ścigani.

Włodek się strasznie żachnął.

– Pogańskie syny! Bezbożnik! Cóżeście to zrobili?! – zakrzyczał.

– Nic kary godnego! Zaręba się ważył księciu na oczy wyrzucać życie jego nierządne a poniewieranie żony. Rozgniewał się Przemko, trzeba było z życiem uchodzić.

Włodek głową zaczął kręcić.

– Kłamiesz! – rzekł.

– Prawdem powiedział, jak mi Bóg miły!

– A u mnie, myślicie, dla dwu łotrów z rozpustnego dworu schronienie?! – zawołał Włodek. – Ja dla was życia nie zmienię, a wy tu nie wytrwacie. Czy ty nie wiesz, jakie u mnie życie?

– Wiemy, że u was klasztor – rzekł Nałęcz – ale i po klasztorach przyjmują ludzi do izb gościnnych.

– Klasztoru u mnie nie ma – przerwał stary – ale chrześcijańskie życie jest, takie, jakie wszędzie powinno być! Modlitwa, od której nikomu się nie dam uwolnić, post, karność. Co mnie tu po takich dwu trutniach, nawykłych do dworskiej rozpusty! Co wy tu robić będziecie?

– Odpoczniemy dzień jaki.

Włodek mruczał.

– Nie odpędzę was od wrót – rzekł – ale pamiętajcie, u mnie jedno prawo dla wszystkich. Kto tu wszedł, musi ze mną Boga chwalić na wszelki sposób.

– Toć i my nie poganie!

– A, poganie, poganie! Tak jakem ja był, dopókim nie przejrzał! – odezwał się stary. – Cielsko u was Bogiem, brzuch ołtarzem, rozpusta nałogiem! Poganie jesteście. Byłem ja wam podobnym, za to teraz pokutuję.

– My też do pokuty czas mamy.

– Co ty wiesz! – ofuknął stary. – Odebrałeś od śmierci posła, kiedy masz zdechnąć? Zawsze czas kajać się.

Pawłek stał milcząc, bo ze starym spierać się niedobrze było.

– No… wjedźcie, wjedźcie – dodał gospodarz – ale ja was, owiec zarażonych, do mojej trzody nie puszczę. Jest u wrót domostwo puste, tam sobie mieszkajcie. Ażebyście mi po dworze się nie włóczyli, młodzieży mi nie bałamucili! Na chleb wspólny do dworu możecie przyjść, zobaczym, jak się sprawiać będziecie, albo jedzcie osobno. My tu waszej społeczności nie żądni!

Nałęcz chciał coś powiedzieć, stary mu usta zamknął.

– U mnie posłuszeństwo pierwsze prawo – dodał. – Chcecie przytułku, nagnijcie karku.

Pawłek się skłonił, Włodek krzyknął poza się do dworu:

– Zadra! Sam tu!

Zjawił się stary człek, także buro i ubogo odziany, w czapeczce na łysej głowie, z oczyma przymrużonymi.

– Masz oto gości dwu – rzekł Włodek do niego – gospoda dla nich podle wrót, a konie do szopy! Siana posłać, strawa ta, co dla wszystkich! Tacy ludzie, jak i my, muszą, co i my, pożywać i być radzi.

Wtem z różańcem w ręku nadciągnął Ojczulo, który się z dala przybyszom przypatrywał.

Pawłek, wiedząc, kto był, skłonił mu się pokornie.

– A w rękę duchownego nie możesz pocałować?! – krzyknął Włodek.

Trzeba było pójść do ręki, którą mnich go pobłogosławił.

W twarzy ascety widać było pokój z apatią graniczący, dobroć chłodną. W ciągu powitania szeptał modlitwę i różaniec z dużych pacierzy złożony, w chudych, czarnych rękach przesuwał. Włodek z wielkim poszanowaniem opowiedział mu o przybyłym, co mnich przyjął obojętnie. Gdy Pawłek ze starym rozmawiał, Zadra wpuścił już Zarębę z końmi do środka. Michno, z konia zsiadłszy, którego chłopak przybył wziąć do stajen, podstąpił do gospodarza domu.

Szedł ze swą zwykłą butą, teraz jeszcze gniewem urosłą, która się nie miała czasu uspokoić, bez tej pokory i uniżoności, jakiej wymagał Włodek trochę dla siebie, a więcej dla Ojczula.

– Druh mój i pobratym – odezwał się – już powiedzieć musiał, co nas tu za bieda zagnała. Miłościwy Panie, daj nam do czasu schronienie! Zwadziłem się z panem moim, ale sromać się nie mam czego. Bezlitośny jest, a żywie w jawnym grzechu. Nie napominają go inni, że żonę nieszczęśliwą daje na łup nierządnicy. Serce mi się ścisnęło widokiem cnotliwej pani, rzekłem mu prawdę w oczy i przed gniewem uchodzić muszę.

Włodek i Ojczulo, który, choć Niemiec, mowę polską rozumiał, słuchali pilnie.

– Pięknie mówicie! Ho ho! – odparł stary. – Ale mi się to coś dziwnym zda, żeście tak księżnę cnotliwą umiłowali, a panu się stawili jeżem! Są tam duchowni ojcowie przecie!

– Duchowni są, a milczą – zawołał Zaręba – więc gdy ludzie nie mówią, kamienie krzyczeć muszą! Com uczynił, nie żałuję tego ani się wstydam. Pan jest bez serca, okrutny, a księżna już zamęczona przez niepoczciwych!

Ojczulo przysłuchiwał się modląc po cichu.

Włodek na dwór u wrót wskazał i rzekł krótko:

– Idźcież spocząć!

Z tą odprawą dumny Zaręba, nie czekając dłużej, zawrócił się nasępiony, skinąwszy na towarzysza, i poszedł, kędy mu wskazano.

– Hę? – odezwał się, idąc, do Pawłka. – My tu pono długo nie będziemy popasali. Wytrwać będzie trudno. Z biedy i pod suche drzewo człowiek się chowa.

We dworku pod wrotami zimno było, pusto, niegościnnie. Służba chodziła milcząca i jak wystraszona. Ledwie legli spoczywać, gdy dzwonek się dał słyszeć do obiadu. Rzędami znowu szły dziewczęta i chłopcy, którym z dala goście się przypatrywali; dziewczęta z głowami pospuszczanymi, ręce na piersiach poskładane, chłopcy podobnie. Wszystko to we drzwiach dworu znikło.

Nie wiedzieli jeszcze, czy i oni dzwonkowi posłuszni być mieli, gdy ich do stołu wspólnego zawołano. W ogromnej izbie, której całą ścianę wielki krzyż czarny zajmował, opodal od siebie ubogo nakryte stoły czekały na biesiadników. Około drzwi z jednej strony dziewczęta już stały różnego wzrostu, ale w jednej odzieży, z włosami krótko poostrzyganymi, z drugiej chłopcy bosi i w trepkach. Z boku podwyższony pulpit czekał na lektora. Na stołach już stały misy i mało co kubków drewnianych, a że dzień postny był, z dala zachodziła woń mąki i oleju.

W głębi Ojczulo i Włodek czekali na gości, aby siąść. Tymczasem wyrostek z bystrymi oczyma, z głową już wygoloną jak u mnicha, zabierał się do czytania, a raczej do opowiadania językiem łamanym i mało zrozumiałym, co przed sobą miał po łacinie. Zaręba i Nałęcz, patrząc na ten osobliwy klasztor, weszli i na wskazanych przy gospodarzu miejscach stanęli. Ojczulo mruczał już Benedicite124 i żegnał stoły. Milczenie panowało w jadalni; gdy dokończył, usiedli wszyscy.

Zaręba spojrzał, co na misach stało, bo byli głodni. Post był. Kasza z olejem, polewka owsiana z kluskami i małe płotki przyskwarzone w oleju a mocno cuchnące składały całą zastawę. We dzbankach woda stała i piwo cienkie. Zaczęto pożywać, a Zaręba do chleba się zabrał, choć czarny był, bo mu się najpożywniejszym wydał.

– Nie zasmakuje wam jadło moje – rzekł uśmiechając się, Włodek. – U nas post, grzechu pod moim dachem nie ścierpię, jedzenie, co Bóg dał.

W milczeniu dziewczęta z jednej, chłopcy z drugiej strony chwytali z mis, co mogli, kromkami chleba pomagając sobie zamiast łyżek, chlepiąc i chrupiąc. Wyrostek przy pulcie plótł jąkając się, czego pewnie sam nie rozumiał; słuchali wszyscy. Jedzenie nie trwało długo, bo z mis znikło wszystko, co na nich stało, a nowych nie przyniesiono. Ojczulo powstał, dziękczynną odmawiając modlitwę. Dziewczęta ustawiły się w rząd i pociągnęły pierwsze, chłopcy w pewnym oddaleniu za nimi. Zostali tylko Ojczulo, gospodarz i goście.

– My wkrótce do kaplicy na modlitwę idziemy – rzekł Włodek. – Kto chce, może z nami, nikogo nie zmuszam. Zabawy u mnie innej nie ma.

To mówiąc stary pocałował księdza w rękę. Zaręba się skłonił, skinął na Pawłka i wyszli.

– Ty, co lepiej pana stryja znasz – zapytał Michno w podwórzu – powiedz mi: chyba tu nie co dzień takie gody, na jakieśmy dziś trafili?

– Owszem, porządek to powszedni, a czasem i gorzej bywa – rozśmiał się Pawłek. – To tylko adwent, a w wielkim poście we dwoje ostrzejszy post, w dwójnasób dłuższa modlitwa dzienna i nocna.

– Wolałbym już naprawdę mnichem zostać! – rzekł Zaręba.

– Mnie się też zda, że stryj na tym skończy, iż dwa klasztory założy, córki w jednym, a synów w drugim zamykając – odezwał się Pawłek. – Dwaj prawi synowie, nie mogąc tu życia znieść, poszli na inne wioski i rycersko służą.

– Do tych by i nam potrzeba – zakończył Zaręba – bo rychło z głodu poumieramy.

Wrócili do dworku, gdy już dzwoniono na modlitwę i parami znowu ciągnęły dzieci do kaplicy. Dwaj pobratymy podzielili się i Zaręba spoczywać, a Pawłek poszedł się modlić.

Kapliczka była nie wytworna, ale schludna. U wielkiego ołtarza stał sam Ojczulo, a Włodek w komży mu posługiwał. Śpiewano pieśni, odmawiano modlitwy, padano na twarz i nabożeństwo niemal do nocy się przeciągnęło.

Wieczorne jadło przysłano gościom do dworku, a było tak chude i biedne, jak ranne, tylko mniej niż pierwszym razem. Zaręba do innego stołu nawykły, bo jadał i pił dużo, posmutniał.

– Jeśli ci tu życie smakuje – odezwał się ocierając usta – siedź sobie, a ja jutro w świat; nie wytrwam.

– Przecie wiesz, że razem być musiemy – rzekł Nałęcz. – Jutro pójdziemy innego kąta szukać, a pogoń nas może minie.

Pokładli się spać głodni. Pawłek, który był wyszedł pode dwór raz jeszcze, aby się z Włodkiem rozmówić, dowiedział się od czeladzi, że to była godzina biczowania. Chłostę z dala nawet posłyszawszy, prędko do dworku powrócił.

Rano trąbka nader wesoło grająca u wrót zbudziła ich obu. Porwali się na nogi prawie przestraszeni, nie mogąc zrozumieć, kto w tym smutnym dworze tak się śmiał odzywać wesoło. We wrotach stał konny ze psy i kilku ludźmi, śmiało jak do domu wtargnąwszy. Młody był, przystojny mężczyzna. Ten na mnicha wcale nie wyglądał i twarz miał wesołą, a na tutejsze prawo domowe mało baczyć się zdawał.

Domyślili się łatwo, że syn być musiał starszy gospodarza, o którym wiedzieli, że w bliskości na wsi mieszkał. Tomko mu było na imię. Znał go Pawłek dawniej i, zarzuciwszy na się kożuch, wybiegł przeciw niemu. Myśliwiec nierychło go sobie przypomniał i poznał, ale gdy przemówił, zsiadł zaraz do niego, aby uścisnąć. Stary Włodek, który już był na modlitwie, nie wychodził do syna.

– Ty tu?! – zawołał młody. – A skądżeś się wziął? Co cię tu przyniosło? Wpadłeś, biedaku, na post i umartwienie, na pokutę do ojca mego!

Nałęcz prędko spowiadać mu się począł ze wszystkiego i zaprowadził go do izby, w której Zaręba odziewał się dopiero. Powitali się. Tomko, który na dworze książęcym probował żyć, a nie powiodło mu się, Przemysława nie bardzo lubił. Słuchał więc powieści gorąco potakując i biorąc ją do serca.

– Wy tu nie macie co robić – rzekł – jedźcie ze mną. Ja, choć ojca kocham i szanuję, z nim bym pono nie wyżył. On teraz tak się do nieba dobija, jak dawniej żywot pełnymi ustami spijał. Wola jego! Wszystkim jednak tak żyć trudno. Z tej dziatwy, którą w mnisze habity pozaszywał, zawczasu już mu dwoje starszych dziewcząt i ze trzech chłopców przez tyny125 pouciekało.

Tomko śmiał się, ale u drzwi posłyszawszy kroki, zamilkł. Stary Włodek z rękami rozpostartymi wchodził witać syna. Był to jego najmilszy, którego on tak kochał, że mu nawet jego światowe usposobienie przebaczał mówiąc, że mu nawrócenie wymodli. Ścisnął go za kolana Tomko, a ten, drżąc, głowę mu ujął i całował.

– Cóż, już na łowy? Od rana? A mszy słuchałeś?

– Nie zdążyłem na nią – rzekł Tomko.

Włodek, milcząc, na gości ukazał, jakby chciał powiedzieć: „Uwolnijże ty mnie od nich!”

– Ja Pawłka i Zarębę do siebie namawiam – zawołał, domyśliwszy się, Tomko. – Oni tu u was umrą z głodu i tęsknicy.

Stary poruszył ramionami.

– Poganieście wy wszyscy, poganie – rzekł. – Gdybyśmy my się za was nie modlili, Pan Bóg by tę ziemię karał srożej jeszcze.

Westchnął, ale, spojrzawszy na syna, wnet poweselał. Ściskał go, przyglądał mu się z widoczną pociechą. Piękny był, życia pełen. Myśl pobożnego ojca mimo woli tą bujną młodością się radowała.

– Do stołu ja ciebie i tych gości dziś nie wzywam – mruknął po namyśle. – My dziś z suchotami126 a ty, poganinie, z ojca i z postu, i z nas gotóweś sobie drwiny stroić. Przyślę wam tu co przekąsić.

Gubcie dusze, ale niech ja na to nie patrzę. U nas dziś suchoty.

– Dobrze, ojcze kochany – odparł Tomko. – A ja za pozwoleniem twym sam pójdę do piwnicy i na kuchnie pogospodarować.

– Idź, ale bez pozwolenia – rzekł Włodek.

Dano do dworku dnia tego obficiej jadła i lepszego, co Tomkowi zawdzięczali. Po obiedzie rannym pożegnali gospodarza i wyruszyli z Nałęczyna. Młody zawiózł ich do swojego dworu. Nowy on był na wydartych świeżo trzebieżach127 w puszczy, nie obronny, bo las dokoła go osłaniał. Mało się tu najazdu obawiano. Dostatnio było na nowosiedlinach, wesoło i ochoczo.

Wyszła przeciw przybywającemu młoda żona, Sulisława, nie wiedząc, że gości z sobą prowadził. Zobaczywszy ich, skryła się zaraz, bo po domowemu odzianą była, a do obcych musiała wystąpić inaczej. I przyjęcie ich też dostatniejsze nakazać trzeba było niż chleb powszedni. Zaręba tu odżył i poweselał dopiero, gdy siedli za stół dobrze zastawny, do którego wyszła piękna i strojna gospodyni, którą małżonek tak miłował, że jej to i przy obcych okazywał.

Zaczęła się rozmowa o dworze, o Lukierdzie, o życiu Przemysława, Zaręba z serca mówił i gorąco, a młoda pani płakała rzewnymi łzami nad losem księżnej. Tomko się oburzał.

– Twoja sprawa – rzekł w końcu – nasza sprawa! Nałęcze i Zarębowie razem pójdą mścić się za krzywdę pani i za waszą. O pomstę do Boga woła takie okrucieństwo.

– Tyranem jest dla żony i tyranem dla wszystkich! – zawołał Zaręba. – Dalej ziemianie u niego nic znaczyć nie będą i pójdą w niewolę. Pamiętajmy, że nasi ojcowie ich wybierali i podnosili na księstwa, a zrzucali, gdy chcieli. Dziś my co? Sługi tylko, którym co każą, to robić muszą. Rodu tego Piastowego dosyć jest. Mamy w kim wybierać. Czy to nowa rzecz będzie, gdy go wygnamy, a posadzim innego?

– A nowy pan zawsze lepszy! – dodał Tomko.

Pawłek obyczajem swym milczał. Co dla Zaręby dobrym było, to i on przyjmował chętnie. Umówiono się więc do Orlika Zaręby, który w głębi Kaliskiego mieszkał, Nałęczów zwołać i Zarębów, aby się naradzić, jak przeciw księciu Przemysławowi występować mieli i co czynić.

– Cicho tylko a rozumnie – zamruczał ostrożny Pawłek. – Gdy zawczasu wrzawy narobimy, połapią nas i pojmą a pościnają bez sądu. Leszek za lada co ziemian na głowie, imieniu i czci karze. Cicho musimy iść, aby do swego dojść.

Zasiedli więc u Tomka, skąd Zaręba po kryjomu począł na różne strony się wymykać, swoich i Nałęczów podburzając przeciw księciu.

120.zawołanie (daw.) – okrzyk identyfikujący ród. [przypis edytorski]
121.poszlakować (daw.) – wytropić. [przypis edytorski]
122.comes (łac.) – zarządca prowincji w śrdw. Polsce. [przypis edytorski]
123.hać a. gać (rus.) – tama. [przypis edytorski]
124.benedicite (łac.) – pobłogosławcie (pierwsze słowo modlitwy). [przypis edytorski]
125.tyn – wał obronny z częstokołem. [przypis edytorski]
126.suchoty – tu: ścisły post. [przypis edytorski]
127.trzebież – grunt oczyszczony z zarastających go drzew. [przypis edytorski]
Ograniczenie wiekowe:
0+
Data wydania na Litres:
19 czerwca 2020
Objętość:
300 str. 1 ilustracja
Właściciel praw:
Public Domain
Format pobierania:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip