Czytaj książkę: «Litwa za Witolda», strona 13

Czcionka:

1410

Najemni Czechy i Morawcy przyszli w posiłek Polsce i Litwie; a choć i Jan z Tarnowa wielce był przeciwny ściąganiu najemnika, sądząc, że się Polska swojemi synami obejdzie, zdanie Zbigniewa z Brzezia przemogło. Król, poleciwszy rządy arcybiskupowi Mikołajowi Kurowskiemu, ruszył nareszcie przez Mogiłę, Proszowice, Wiślicę do Korczyna, gdzie z królową Zielone Święta i Boże Ciało przepędził. W sobotę przed św. Witem szedł pieszo do św. Krzyża, wszędzie po drodze z gorącem nabożeństwem błagając Boga, aby mu przebaczył, że idzie przeciw tym, którzy znamię Jego noszą na sukni, przeciw mnichom-rycerzom. Zdawał się obawiać, aby go Bóg nie ukarał za to targnienie się na sługi swoje. Przeciwnie Krzyżacy rachowali na pewnę wygraną, nie wątpiąc ani na chwilę, że zwyciężą i dumnie przechwalając się wcześnie. W kilka dni po św. Janie wyszedł król z wojskiem z Wolborza. Po drodze straszne, na owe czasy, przepowiednie przerażać się go zdawały i od wojny odwodzić: w Sejmiczach piorun zabił kilka koni i człowieka, stopiwszy półmisek z rybami, na stole Dobiesława Oleśnickiego.

W Kozłowie nad Bzurą, nadbiegł poseł Witoldów oznajmiając, iż on z Litwą i Tatarami przeszedł Narew, i prosił o kilka chorągwi posiłku na przypadek napadu i dla ukazania drogi. Podesłano przeciwko Litwie dwanaście chorągwi polskich; a Władysław Jagiełło udał się do Czerwieńska, gdzie ustawione były mosty na łodziach i urządzona przeprawa na Wiśle przez niejakiego Jarosława cieślę. Tu wszystkie przewieziono ciężary i wojsko przeszło całe.

Posiłki czeskie i morawskie płatne, i ludzie ks.ks. mazowieckich, zeszły się tu z siłami litewskiemi i Tatarami Witoldowemi pod dowództwem Zedy, syna Tochtamysza; kładnąc się obozem na drugim brzegu Wisły. Witold we trzysta koni z Saladynem carzykiem, wyjechał naprzód do obozu polskiego, przeciw któremu król w poczcie świetnym na ćwierć mili wystąpiwszy, powitał go i wiódł z sobą. Przeprawa wojsk w porządku i powolnie dokonana, trwała trzy dni; żołnierze wyznaczani pilnowali, aby się przeprawiano z kolei bez nacisku i naglenia. Poczem mosty odprawiono do Płocka, gdzie dla powrotu strzec je polecono.

W ciągu tych trzech dni król Władysław w dzień Nawiedzenia N. Panny i następne, w klasztorze czerwieńskim u ks.ks. kanoników regularnych, krzyżem leżąc mszy słuchał i Bogu ślubował ofiary, jeśliby zwyciężył nieprzyjaciół. Modlitwy jego przed obrazem po dziś dzień istniejącym N. Panny, wysłuchanemi zostały.

Jakub biskup Płocki odprawiał nabożeństwo dla króla, poczem miał do wojska przemowę po polsku, dowodzącą słuszności, sprawiedliwości i konieczności przedsięwziętej wojny.

Tu gdy się jeszcze król znajdował, nadbiegł goniec od posłów cesarskich, Dobiesław Skoraczewski, domagając się wyznaczenia dla nich dnia przybycia do króla, aby o pokój umowy rozpoczęli i królewskie wyrozumieli żądania, gdyż już mistrza i Zakonu ostateczne warunki wiedzieli.

Król, naradziwszy się, naznaczył sobotę i niedzielę następne, ale miejsca nie wyraził, gdyż dodał: „Wojsko nigdy nie wie, gdzie stanie, a czekać i leżeć nie może”.

Gdy Dobiesław powrócił do w. mistrza, Krzyżak zaczął się go pytać, gdzie króla znalazł? czy się już z nim Witold połączył? A usłyszawszy, że Witold z wielką liczbą Litwy był już z królem, odparł, uśmiechając się:

– W litewskim obozie więcej jest łyżek i czasz niż oręża, więcej dzbanów i pucharów niż szabli!

Dobiesław na to:

– Litwini dobrze są zbrojni.

– Znamy ich doskonale – rzekł mistrz. – Ale powiedz no nam lepiej o moście, który Polacy w powietrzu sobie zbudować kazali?

– Nie w powietrzu – odpowiedział Dobiesław – ale na wodzie on stoi, przeszły już przezeń wojska i ciężary wielkie.

– Wszystko to kłamstwo, co ten człowiek śmie pleść – rzekł mistrz do posłów – posyłałem szpiegów moich, a ci dokładniej mi donieśli. Król nad Wisłą szuka brodu i już część wojsk jego nasi potopili w rzece, gdy ją przebyć usiłowali; Witold stoi za Narwią i nie śmie jej przestąpić.

Takie było szczególniejsze zaślepienie Krzyżaków, zwykle świadomych doskonale obrotów nieprzyjaciół.

– Jeśli mi nie wierzysz – zawołał oburzony Dobiesław – poślij swoich ze mną, niech się przekonają.

– Nie potrzeba – rzekł mistrz – ty mówisz jako Polak i chcesz mnie siłą polską zastraszyć, ale ja lepiej wiem, co się dzieje.

Chociaż Litwini codziennie lepiej uczyli się wojennego rzemiosła, Krzyżacy przecież lekko jeszcze tych uczniów swoich cenili. Odpowiedź pogardliwa mistrza o Litwinach, że u nich więcej czasz i dzbanów, a łyżek niż oręża, tłumaczy się powszechną widać pogłoską o ich obozach, którą i Wapowski w Kronice swej, pisząc o Litwie przytacza [t. I, 82]. „Gdy na wojnę idą – mówi – 20 000 jazdy stawią i starają się jak najozdobniej wystąpić. Ciurów, wozów i sprzętów, ilość nierównie większa, dla tego obozy ich szeroko roztoczone, ogromnych wojsk mają pozór. Do wojny są pochopni; na pierwsze skinienie księcia winni się stawić bez żołdu, wszakże do najazdów niż do porządnych wypraw zdatniejsi. Aż do południa lud jest trzeźwy, w rannych godzinach narady i sprawy swoje odbywa, dalszą część dnia mu na biesiadach i przy pucharach trawi, niekiedy nawet uczty w późną noc przeciąga” itd.

Z Czerwieńska poszedł Jagiełło do Żochowa, gdzie nadeszła wieść o zasadzce Janusza Brzozogłowa na Krzyżaków pod Świeciem i pobiciu ich (po wyjściu dni dziesięciu rozejmu od św. Jana odnowionego). Ten wypadek pomyślny za dobrą wróżbę i niejako próbkę wojny wojsko przyjęło, serca nabierając. Z Żochowa wyszedłszy, król obozował już na łęgach pruskich, a z dala świeciły obozowi ognie płonących już wsi i lasów, na które się śmielsze przednie straże zapuszczały. Rozbito namioty pod Jeżowem d. 5 lipca. Tu przybyli posłowie cesarscy do króla i Witolda, namawiając do zawarcia pokoju z Zakonem; – Mikołaj z Gara, Ścibor ze Ściborzyc, rodem Polak i Jerzy Gersdorf Szlązak, wielki przyjaciel Krzyżaków. Ci zarówno traktować, jak i o siłach króla naocznie przekonać się chcieli. Na spóźnione rady i wnioski pokoju odpowiedział Jagiełło z umiarkowaniem:

– Niech Zakon odda Żmudź, dawną Litwy posiadłość, Koronie zaś ziemię dobrzyńską, a uczynię z nim pokój. O szkody i koszta osądzić nas może król Zygmunt.

Posłowie grzecznie przyjęci, wezwani do stołu królewskiego, pośpieszyli z warunkami temi do Krzyżaków, sądząc, że one przyjętemi zostaną.

My spójrzmy na obozy krzyżackie.

Ściągniono wojsko posiłkowe na żołd z Niemiec, Miśni, Szlązka, Frankonii, prowincyj nadreńskich i innych krajów zachodu; ks. szczeciński z synem swym Kazimierzem, nadesłał sześćset koni i kilka chorągwi luzaków; przybyły posiłki inflanckie, a w. mistrz w czerwcu wyjechał z Malborga, opatrzywszy go w żywność, osadziwszy ludźmi i działami dostatecznie. Udał się potem do Engelsburga, skąd niedaleko pod Świeciem marszałek żołdaków niemieckich i zbieraninę ludu swego w obozie skupiał. Rozporządzono czujne straże po granicach; komandor Rhejnu strzegł litewskich od puszczy pod Johannisburgiem do Pregeli; w Memlu Ulrich Zenger z ludem ściągnionym z Tylży, Ragnedy i Łabawy pilnował się, napadu wyglądając od Litwy i Żmudzi.

Gdy się o św. Janie rozejm kończył, zebrano kupy zbrojne do obozu pod Świeciem, gdzie główne siły zgromadzały się. Sam w. mistrz pojechał do Torunia, stosowne do okoliczności wydając rozporządzenia, usiłując powstrzymać rozpoczęcie kroków nieprzyjacielskich, póki by komandor toruński nie przywiódł reszty najemnika.

Król także w tej porze oczekiwał na posiłki z Podola i Halicza; przedłużono więc rozejm do dni dziesięciu z królem i Witoldem, to jest do dnia 8 lipca.

W. mistrz na przyniesioną odpowiedź posłów z żądaniem oddania Żmudzi i ziemi dobrzyńskiej, ani słuchać o pokoju nie chciał.

Tymczasem Jagiełło, posuwając się coraz dalej, przeszedł był rzekę Wkrę.

Tu Witold przed Gersdorffem Szlązakiem ukazywał wojsko i urządzał je starym obyczajem litewskim [Długosz, L.X. 224], dzieląc na ufce92 i pułki. Ufce te, pisze Długosz (turmae) składały się w pośrodku z ludzi słabszych, na gorszych koniach, i mniej dobrze zbrojnych; po bokach okrywali ich lepiej orężni, i na pokaźniejszych rumakach. W pośrodku ufce były ściśnięte, ale jeden od drugiego szły szeroko. Każdemu z tych pułków dano tu chorągwie ze Słupami i Pogoniami różnej maści, a było ich czterdzieści; postanowiono im wodzów, przykazano posłuszeństwo. Jan Gastold i Jan Zedzewit brat króla, dowodzili Litwą.

Jakkolwiek chcielibyśmy najlepiej Litwę wystawić, z opisu Długosza przychodzi wnosić, że gdy dopiero tutaj pułki formowano, chorągwie dawano, wodzów stanowiono, Litwa więc przyjść musiała w nieładzie i wojsko to kupą raczej zbrojną niż wojskiem było prawdziwem.

Król wyjechał na górę z Gersdorffem w rozłożone przed sobą zastępy mnogie, a poseł szczególną na Litwę zwracał uwagę. Rzucono trwogę umyślnie, aby wojsku nie dać się zbytecznie zapewnić i ośmielić, oznajmując fałszywie o nieprzyjacielu, aby na wszelki wpadek każdy był gotów. Wojska króla polskiego, wedle liku Krzyżaków, były ogromne. Samych Polaków 60 000 hełmów, 42 000 Litwinów, Żmudzi i Rusi (około 50 chorągwi ostatnich), oprócz tego 40 000 Tatar93 posiłkowych Zedy Carzyka, i 21 000 najemnika z Czech, Morawii, Węgier i Szlązka, w ogóle 163 000, ludu; piechoty około 97 000, reszta zaś jazdy. Dział wiedli z sobą Polacy sztuk około sześćdziesięciu. Wojsko Zakonu liczyło tylko 50 000 hełmów z Prus i innych ziem Zakonu, 33 000 zagranicznego żołnierza i żołdaków z Niemiec, ogółem 113 000 ludu zbrojnego pod 65 chorągwiami; w którem piechoty 57 000, a reszta jazdy. Wojsko krzyżackie rozproszone było, gdy polska siła zjednoczona cała. Pośpieszono do obozu pod Kawernikami ściągnąć dział, jak najwięcej na nie rachując, a razem na wtargnienie w granice Polski, które przyrzekł król węgierski, dla oddzielenia części wojsk w tę stronę.

Sprzymierzeńcy króla, ks.ks. mazowieccy i inni panowie udzielni, listy wypowiadające wojnę wysłali Krzyżakom z obozu pod Płockiem. Mistrz przez to o położeniu wojsk i przejściu Wisły dostatecznie uwiadomiony, kierunku przecież pochodu zmiarkować nie mógł.

Dnia 7 lipca król do Bądzina nad Wkrą ruszył. Ziemia ta należała do Ziemowita ks. mazowieckiego, który ją Zakonowi był zastawił, w 5 000 kop groszy praskich. Tatarzy po swojemu, sądząc się już na nieprzyjacielskiej ziemi, poczęli rozpuszczać zagony, ludzi aż do niemowląt wybijać i w niewolę zabierać, co zachwycili94.

Wtem matki, starcy, z płaczem i potarganemi włosami, przyszły pod namiot królewski, płacząc i narzekając na zbójców. Wszyscy uradzili poskromić tę rozwiązłość przykładnie i ukarać Tatarów, na co król i Witold po części zgodzili się, a oswobodzonych jeńców oddano w ręce Wojciecha Jastrzębca, biskupa poznańskiego, aby przy nim przez noc pozostali. Że zaś biskup nazajutrz wracał nazad, poruczono mu odprowadzenie ich na miejsce bezpieczne.

Dnia 9 lipca z Bądzina król i Witold weszli w ziemię nieprzyjacielską, a uszedłszy mil dwie lasem sosnowym, wystąpili na obszerne pola. Tu pierwszy raz osiemdziesiąt i dwie chorągwie rozwinięto, modląc się ze łzami. Widok to był poruszający. Król wzywał Boga na świadectwo, że nie wywołał wojny i przeciw świętemu znamieniowi zbawienia nie idzie. Wziąwszy w ręce chorągiew z Orłem Białym, z skrzydły rozpiętemi, dziobem rozdartym, szpony zakrzywionemi i głową ukoronowaną, zawołał z głębi serca:

– Ty co wszystkich serc tajemnice, wprzódy jeszcze nim się narodzą, widzisz z wysoka, łaskawy Boże, wiesz, żem tę wojnę zmuszony do niej przedsięwziął, ufając w opiekę Twoję i łaskę Syna Twego Jezusa Chrystusa. Starałem się nie żałując pracy, starań i kosztu, pokój ze wszystkiemi wiernemi i Zakonem dochować; chociaż nań za jego przeciw mnie postępki, zajęcie ziem i zdradzone przymierza, najbardziej gniewem przejęły byłem. Pogardzili sprawiedliwemi warunki, zmusili mnie dobyć oręża i dobijać się nim u pysznych i zuchwałych upokorzenia i sprawiedliwości.

Twoje imię Pańskie, na obronę sprawiedliwości i narodu mojego, rozwijam tę chorągiew. Ty najłaskawszy Boże, bądź mnie i ludowi memu obroną i pomocą, a wylanej krwi katolickiej nie u mnie, ale u nieprzyjaciół się moich dopomnij!

Wszyscy słuchając słów tych, donośnie wyrzeczonych, płakali i łkali. Witold i książęta mazowieccy rozwinąć podobnie kazali znamiona swoje, a potem całe wojsko jednem głosem starą pieśń bojową Bogarodzico zanuciwszy, cały ją dzień śpiewało [Długosz].

Zyndram Maszkowski, doświadczony żołnierz, wziął dowództwo nad Morawcami i Czechami; niewielki postawą, ale odważny i czynny, zajął to miejsce, którego podjąć się żaden z najemników nie odważał.

Tu rozpuściwszy znaki, poszło wojsko dalej między jeziora Tszczyn (Tczcino) i Chełst pod Lutherburg, pokładając się obozem w okolicy już przez przednie straże wprzód zajętej i opatrzonej. Tymczasem Litwa i Tatary posiłkujący Witolda, znowu w okolicy plądrować, kościoły rabować i rzeczy święte zabierać i bezcześcić poczęli. Kilku z nich przenajświętszy Sakrament na ziemię rzucili i zdeptali; to świętokradztwo rozruch sprawiło w wojsku, bojącem się, by Bóg wszystkich za sprawę kilku nie karał. Wypadek ten zmusił Witolda do dania srogiego przykładu, karą na przestępnych. Dwóch Litwinów (pogan jeszcze), którzy byli w tłumie rabowników, skazano na śmierć. Na rozkaz w. księcia, dwaj wyrokowani pośpieszyli sami na siebie, wobec wojsk, postawić szubienicę i powiesili się, pisze Długosz, nalegając jeden na drugiego o pośpiech, aby się Witold gorzej na nich nie pogniewał. Inni (Wapowski) mówią, że się na drzewie powiesili, kłócąc, kto wprzód rozkazu księcia dopełni. Strach, jaki ten wypadek w wojsku Wiltoldowem wzniecił, wstrzymał nadal okrucieństwa i łupieże.

Pokazuje się, jaką siłę miał Witold nad swemi i jak rozkazów jego słuchano.

Dnia 10 lipca Władysław z Witoldem i całem wojskiem, po rannej jeszcze rosie wyszli ku jezioru Rubkowo, pod miastem i zamkiem Kurzątnikiem (u Zannoniego Kuszczembnik), gdzie stanęli. Wojska mistrza pruskiego stały za rzeką Drwęcą, której brzegi, utrudniając przejście, najeżono nabitemi palami i drzewem. Stąd wypadłszy, odważniejsi Polacy wycieczkę zrobili na brzegi, gdzie u wodopoju właśnie przywiedzionych pięćdziesiąt koni krzyżackich zachwycili. Gdy powracali z końmi osiodłanemi z niemiecka, obozowi obozujący w tę porę, sądząc, że ich nachodzą Krzyżacy, porwali się do broni i koni, rzuciwszy wszystko i szykując pośpiesznie do boju. Zaspokoili się dopiero, poznawszy omyłkę.

Gdy ku wieczorowi się miało, a słońce mniej dopiekało, król złożył tu radę swoję wojenną z ośmiu doświadczonych wojowników, którym powierzono sprawowanie wojska i całe rozporządzanie pochodem. Ci sami tylko (nie dokładając się innych) radzić mieli o dalszych krokach. Na czele tej rady wojennej stał Witold, Krystyn z Ostrowa, kasztelan, Jan z Tarnowa, wojewoda, krakowscy, Sędziwój Ostroróg wojewoda poznański, Mikołaj z Michałowa wojewoda sandomierski, Mikołaj proboszcz św. Floriana podkanclerzy, Zbigniew z Brzezia marszałek i Piotr Szafraniec z Pieskowej Skały, podkomorzy. Ci, sam na sam naradzali się o dalszym pochodzie, jak i w którą stronę skierowany być miał, gdzie obozy kłaść i spoczywać wojsku wypadało. Dwaj wyznaczeni ku temu wiedli je: Trojan z Krasnegostawu i Jan Grinwaldt z Parczowa pisarze, oba Prusacy rodem i miejscowość dobrze znający. Ci w czasie rady u namiotu stali; a gdy szło o wybór stanowisk, obozowisk i dróg, czasem przypuszczani byli do niej. Zaprowadzono potrzebny wszędzie, lecz najpotrzebniejszy w ziemi nieprzyjacielskiej porządek, zakazano wychodzić komukolwiek bądź przed wojskiem, póki by marszałek Zbigniew z mniejszą chorągwią królewską, to jest proporcem, nie ruszył na czele; za nim dopiero wszyscy postępować mieli. Nikomu nie było wolno zagrać na trąbie, prócz jednego królewskiego trębacza, na którego pierwszą pobudkę przededniem lub wieczorem, czy też we dnie, wstawali wszyscy, zbroili się i rozbrajali. Na drugi głos trąby siodłano konie, za trzecim znakiem ruszało wojsko za marszałkiem, każdy pod chorągwią swoją.

Witold czynny i kraj ten najlepiej znający, wychodził co dzień w przedniej straży, niekiedy dniem całym, czasem kilką godzinami tylko uprzedzając wojsko, miejsca i stanowiska dogodne dla obozu upatrując, przeprawy ułatwiając itd.

Chociaż jak widzimy, Władysław całkiem był gotów do wojny i z niepospolitem obmyślaniem a przezornością brał się do niej, już to, że czuł tego potrzebę, wojując z wprawnym i wybornym żołnierzem krzyżackim, już znając Zakon z chytrości, zasadzek i podstępów, już że nie chciał usprawiedliwić zwykłych szyderstw Zakonu z żołnierza polsko-litewskiego, silną mając wolę pokonać strasznych nieprzyjaciół: przecież do końca pełen umiarkowania nie zaniedbywał starać się o pokój jeszcze. Ze stanowiska tego wyprawiony Piotr Korczborg, ślachcic, do posłów węgierskich, przesiadujących niedaleko w obozie krzyżackim, z zapytaniem: czy by była jaka nadzieja zawarcia przymierza? Ten żądał stanowczej, ostatecznej odpowiedzi.

Posłowie wezwali mistrza i komandorów na radę, zachęcając do zgody, ukazując ile możności, że warunki podane przez Jagiełłę są umiarkowane, przekładając, że lepszy pokój pewny niż wypadki wojny niewyrachowane. Mistrz przybrawszy do rady komandorów Elbląga, Torunia, Nieszawy i wielu innych (Długosz ich wylicza), ułożył z niemi wspólnie odpowiedź. Zdaje się z powieści kronikarzy, że Krzyżacy ufali i w siłę swoję, i w świętości jakieś, które posiadali, tak że pewni będąc zwycięstwa, przez marszałka dali odpowiedź baronom węgierskim:

– Ułożylibyśmy się może o pokój, gdyby go Jagiełło pragnął, nim wszedł, niosąc wojnę do naszego kraju; teraz zaś gdy Prusy naszedł, spustoszył, splądrował, zniszczył, wstydzilibyśmy się pokój jakby strachem wymożony zawierać. Nie skłonim się ku niemu, aż się krzywd swoich pomścim. Rozstrzygniemy spory nie słowy, ale orężem.

Posłowie próżno usiłowali przekonać jeszcze; wszyscy byli za wojną, prócz komandora gniewskiego. Tego zgromił Werner Tettingen mówiąc, iż lepiej było z takiem zdaniem i myślą w domu pozostać. Spierali się jeszcze oba, gdy Ścibor ze Ściborzyc rodem Kujawiak, wyjawiwszy także zdanie swe za pokojem, odepchnięty, zakrzykniony, że był Polak i polskim duchem przemawiał: umilknąć musiał.

Odszedł więc Piotr Korczborg z odpowiedzią, iż posłowie starali się o pokój na próżno. Krzyżackie akta poświadczają prawdziwość powieści Długoszowej o tem jednogłośnym za wojną zdaniu. Po wzięciu Dąbrówna (Gilgeuburg) Zakon cały oddychał zemstą i wściekłością, wołając, że lepiej umrzeć z mieczem w ręku, niżeli niepomszczonym zostać.

Poznał król, że wszelka nadzieja pokoju była płonna; dotąd bowiem i on, i Witold, i wielu w wojsku spodziewali się układów, spiesząc nad Drwęcę, na której drugim brzegu leżeli Krzyżacy, aby pokój mógł być w obliczu dwóch przeciw sobie leżących wojsk zawarty. Tu już zaczęto namyślać się o przejściu Drwęcy, której oba brzegi najeżone były kołami ostremi, palami, a Niemcy bronili przejścia z działami i wojennemi machinami.

Poczęto naradzać się, jak rzekę przebyć na przygotowanych mostach, czyli tu, gdzie dogodniej, ale krwią okupić potrzeba było przeprawę, czy nieco dalej przeciw biegu ustąpiwszy. Wołano cofnąć się się ku źródłom i bezpieczniej przejść rzekę brodem, nie narażając się na zdobywanie przeprawy i w początkach wojny losów jej może całych na jednę ważyć potyczkę.

Dnia 12 lipca na znak trąby, o świcie ruszyło wojsko tąż drogą, którą szło, wracając pod Lutherhurg, gdzie spoczęło. Tu rzuciwszy pierwszą drogę od Mazowsza na prawo, udało się w lewo górzystą okolicą i niedaleko Działdowa w Wysokiem legło obozem.

Tu potrzebując spoczynku, stali przez dwa dni. Od posłów Zygmunta Węgierskiego przybył do króla niejaki Frycz z Reptki, Szlązak, i na tajemnej radzie oświadczył, że widząc pokój niepodobnym, w imieniu posłów od cesarza działających, wojnę królowi polskiemu wypowiada, jako zwierzchni pan ziem Zakonu i opiekun jego, opuścić Krzyżaków nie mogąc.

Zaczem oddał kartel wypowiadający wojnę, który wojsku ukryto, tając starannie ten wypadek, aby nie odebrać odwagi ludowi. Krzyżacy za 40 000 czerwonych złotych kupili to oznajmienie wojny, ten posiłek arkusza pargaminu.

Frycz, przebiegły dworak dobrej szkoły, oświadczył razem królowi na radzie, że pomimo tego, wojny obawiać się nie ma, że Zakon opłacił kartel tylko, ale ten skutku mieć nie będzie. Dawał jeszcze otuchę królowi, zaręczając mu, że silniejszym jest od Zakonu i pewnie zwycięży, a odwołania się do miecza obawiać nie powinien; prorokował im przy łasce Boga najlepszy skutek, dodając, że posłowie węgierscy o sobie myślą i o królu Zygmuncie, a nie o Zakonie i posiłkowaniu go.

Widać też to było, ze wszystkich obrotów ich, że posłowie przybyli zwłaszcza po pieniądze i nie dla czego innego; póty bowiem wojny nie wypowiadali, dopóki Zakon połowy sumy przyrzeczonej nie wyliczył, a drugiej nie zaręczył rychło dopłacić im w Gdańsku.

Gdy król ustąpił niżej dla ułatwienia sobie przeprawy przez Drwęcę, doniesiono o tem mistrzowi; a ten biorąc cofanie się przypadkowe za istotny odwrót i ucieczkę, śmiejąc się rzekł do posłów: – Oto człowiek, Polak rodem wysłany na zwiady, powrócił oznajmując nam, że obozu polskiego próżno przez dni kilka szukał i nie znalazł go; poznał tylko miejsce, gdzie Polacy leżeli, po naczyniach rozbitych, kamiennych kulach, słabych koniach upadłych i pogasłych ogniskach. Nie mógł nawet dowiedzieć się, co się z wojskiem siało. Jest to niewątpliwy znak ucieczki. Radźcie mi, co mam czynić, stać w miejscu, czy gonić uciekających.

Posłowie wszakże cofnięcia się nie wzięli za ucieczkę, a jakiś stary żołnierz przestrzegł mistrza, żeby się tylko ta ucieczka nie okazała fałszywą, radząc o obronie, nie o pogoni myśleć. Rozgniewał się mistrz, ale zastanowiwszy się, zaczął radzić o ubezpieczeniu miast i sam ruszył do obozu pod Brathean (Brathian u Dług.), rozkazując do przejścia przez Drwęcę dwanaście mostów budować; pełen nadziei niemylnego zwycięstwa.

Dnia 13 lipca, król Władysław wysłuchawszy mszy uroczystej, wezwał na radę Frycza Szlązaka i rzekł mu: – Nigdym się nie spodziewał po Zygmuncie sprzymierzeńcu i krewnym, aby mnie opuszczał dla krzyżackiego złota, gdy wcale co innego mi obiecywał, do czego innego się zobowiązywał, zaręczając mi, że pokój między mną a Zakonem zawrzeć potrafi. Wymawiał potem król usługi swoje, pomoc daną przeciw Turkom itd., kończąc, iż zawsze jeszcze gotów jest zawrzeć przymierze, a wojny nie szuka.

Potem wojsko prawie całe spowiadało się i komunikowało, przeczuwając bliskim dzień spotkania i walki. Wszystko w obozie oddychało żądzą boju, zapałem i niecierpliwością.

Po odprawieniu Frycza, mszy i nabożeństwie ruszyło się wojsko; (naprzód godzinami przed niem dwiema, ciężary i działa wyprawiono), ku miasteczku Dąbrowno, otoczonemu murami i warownemi wieżycami, a oblanemu jeziorem. Tu obóz rozłożono w dolinie o pół mili od jeziora, nie mogąc dalej ciągnąć dla zbytniego upału. Ku wieczorowi, gdy ochłodło, nieco ludu z obozów poszli przechadzką ku miastu. Lecz mieszczanie gromadzący się na obronę w przypadku napadu, wypadli na nich i niespodzianie walkę rozpoczęli. Ta tak dalece się rozżarła i zapaliła, że żołnierze w zapale pobiwszy czerń i zmusiwszy ją do ucieczki, za nią na same miasto wpadli, którego nie tylko mury, wieżyce i baszty, ale bagnisko dokoła prawie strzegło, a jedna strona od lądu oddzielona była głębokiemi fosy.

Wszczął się rozruch w wojsku i nieład wielki. Polecił król przez herolda zakazać surowo dobywania miasta na próżno, ale żołnierze zapaleni oporem, nie słuchając nic, runęli ogromną siłą, z odwagą jeszcze w żadnej nieosłabioną potyczce.

Niektórzy od strony bagna i jeziora, inni od lądu i fosy na mury po drabinach się wdzierając dobijali tak silnie, tak tłumnie i gwałtownie, iż wkrótce wpadli do grodu. Łup nie zawiódł nadziei, gdyż tu się była schroniła ślachta pruska z całą majętnością swoją; a na wozy obozowe nabrano siła żywności, w którą miasto obficie zaopatrzone było. Nim jeszcze rozchwytano łup, już się miasto paliło, a wielu schronionych do kościoła z nim razem spłonęli; reszta brańcem przywiedziona do królewskiego obozu. Mnóstwo padło przy obronie twierdzy, a niewielu bardzo schronić się potrafili za jezioro; żołnierz też rozjadły nic nie szanując bił i mordował okrutnie. Nasi kronikarze piszą, że powodem do srogiego odwetu tego, był niemniej okrutny najazd na ziemię dobrzyńską. Niemieccy kroniści chętnie powiększali zarzuty niesłychanych srogości popełnionych przez wojsko przy zdobyciu Dąbrówna; nie zapomnieli jednak dodać tego, co poniekąd uniewinnia, to jest, że Tatarzy Witoldowi głównemi byli sprawcami okrucieństw. Piszą oni, że ten dziki sprzymierzeniec Litwy wyrżnął wszystkich mężów, dzieci a nawet niewiasty; że kobiety, co się ratowały schronieniem w parafialnym kościele, po zdobyciu jego padły ofiarą mordu z męczeństwem połączonego, gdyż niektórym piersi obcinano, nad innemi przemyślnie się znęcano, aż wreszcie drzwi podparłszy, resztę spalono żywcem.

Usłyszawszy o wzięciu Dąbrówna, mistrz z komandorami, zapierając drogę królowi ciągnącemu na Marienburg, postanowili posunąć się szybko na spotkanie jego i bitwą stanowczą rozstrzygnąć losy swoje. Dnia 13 lipca krzyżacki obóz ruszył śpiesznie spod Kawernika i posunął się brzegiem Drwęcy, około Brathean do Łobawy. Szły porządkiem chorągwie krzyżackie od Łobawy na Marwalde do wsi Frögenau, gdzie się obozem położyli na wzgórzach panujących okolicy, z obu stron otoczonych lasami dębowemi.

Tegoż dnia Mateusz z Wąszosza, wojewoda kaliski i starosta nakielski z ludem mu powierzonym do obrony granic, stojącym w Pomorza, wszedł w nie pustosząc je. Wójt Nowej Marchii Michał Küchenmeister broniąc się, zaszedł mu drogę i do bitwy stanął. Mateusz, nieliczną mając garść ludu, przegrał w potyczce i ujść musiał. O tej jednak porażce nikt w wojsku królewskiem nie wiedział; wieść bowiem o niej przyszła dopiero pod Marienburg. Wojsko nawet nie wiedziałoby i wówczas o tem, gdyby się nie domyśliło z wzięcia w niewolę Jarosława z Giwna Grzymalczyka chorążego poznańskiego.

Dnia 14 lipca musiał się król jeszcze wstrzymać pod Dąbrównem dla uczynienia porządku, zabrania żywności zdobytej w mieście, podziału łupów i postanowienia czegoś z więźniami. Zostawiwszy w niewoli tylko braci zakonnych, ślachtę i właścicieli ziemi; mieszczan, lud prosty z wieśniaków, kobiety wszelkiego stanu wypuścił na wolność, zabezpieczywszy, by wyzwolonych nikt z wojska nie napadał więcej. Ku wieczorowi zapowiedziawszy pochód na jutro, kazano żołnierzom rozpierzchłym pod namioty się gromadzić i porządkować pod chorągwie, aby nazajutrz przededniem wyciągnąć mogli.

Szczególnym wypadkiem noc ta, która jasną i pogodną była w obozie królewskim, niezbyt oddalonym od krzyżackiego, w nieprzyjacielskim nadeszła z burzą i wichrem, który namioty porozwalał i poznosił, nie dając spoczynku na chwilę. Deszcz ulewny, błyskawice, grzmoty i pioruny trwały do białego dnia bez ustanku. Nad obozem Jagiełły świecił księżyc pogodny; a niektórzy nawet z wojska królewskiego, widzieli na tarczy jego jakby wróżbę szczęśliwej potyczki: króla i mnicha pasujących się z sobą, aż wreszcie król przemógł i znękanego mnicha precz z księżyca wyrzucił. To szczególne jakieś zjawisko, prawdziwe czy wymarzone, rozeszło się po obozie, a pogłoska o niem podniosła jeszcze siłę, zapał i wiarę w zwycięstwo polskich żołnierzy. Bartłomiej pleban kłobucki, kapelan królewski zaręczał, że sam widział tę walkę na księżycu, a jego upewnienie dodawało ważności wypadkowi. W tej pełnej cudowności wojnie, Krzyżacy sami wyznawali potem, że widzieli nad obozem królewskim jakiegoś starca, po kapłańsku ubranego, który lud błogosławił i do boju go zagrzewał. Miano go za św. Stanisława.

Dnia 15 lipca wicher panujący w okolicy nadszedł i na stanowisko królewskie pod Dąbrównem; raniutko król chciał mszy świętej słuchać, ale próżno usiłowano namioty rozbić, gdyż wiater wszystko zrywał.

Noc całą wściekle panująca nad obozem krzyżackim burza, ze dniem dopiero nasunęła się na obóz polski. Próżno usiłowano rozbić namiot kapliczny dla nabożeństwa, a Witold zawsze żywy i śpieszący się (pisze Długosz), radził zaniechać modlitwy i ciągnąć spod Dąbrówna ku Grünwald. Tu niedaleko Grünwaldu pod Frögenau, dwie mile tylko od obozu polskiego, leżeli Krzyżacy. Pociągnęli na ich spotkanie Polacy; a naprzód pośpieszył Witold z Litwą, Żmudzią, Rusią i Tatarami, przechodząc pomiędzy wsiami Logdawą i Ulnowem (Faulen) i obrał sobie silne stanowisko, długo ciągnącą się linią krzaków osłoniony, zakrywając obóz królewski od nagłego napadu.

Z rana jak świt, Krzyżacy też zwinęli namioty i ruszyli z miejsca, gdy przednie straże ich z wyżyny wyszpiegowały Witoldowy oddział, pod niewielkim ukazujący się laskiem. Uwiadomiony o tem w. mistrz, sposobiąc się do bitwy, której tu w panującem okolicy miejscu mógł pożądać, ustawił szyki swoje od wsi Grünwald w trzy linie bojowe, opierając prawe skrzydło o lasek, lewe o wieś Tannenberg; drugą linię w tymże kierunku postawił w pewnej odległości za pierwszą, trzecią zaś rozdzielił na dwa oddziały rezerwowe, oznaczając jej miejsce nieopodal od Grünwald. Z obu stron, po skrzydłach pierwszej linii bojowej, stały w pewnem oddaleniu małe ufce osłaniające je. Silny oddział pozostał w obozie pod Frögenau, dla pilnowania ciężarów, zapasów pozostałych itp.

Naprzeciw Krzyżakom w pewnem oddaleniu, przyszło lec wojsku polskiemu na niższem daleko miejscu, poprzecinanem i osłonionem zaroślami. Tu między krzaki i gajami obóz się rozłożył, a kaplicę obozową królewską rozbito na górze u jeziora Luben (Luwen-See), gdzie naprzód msza św. odprawioną była.

W czasie rozbijania obozu, mistrz pruski był już pod Frögenau, ale w wojsku polskiem jeszcze o nim nie wiedziano. Gdy już w kaplicy ze zwykłą pobożnością, król mszy świętej słuchał, Hanko Chełmianin herbu Ostoja, wpadł oznajmując o nieprzyjacielu, którego dostrzegł jednę chorągiew. Jeszcze o niej opowiadał, gdy nadszedł Dersław Włostowski Okszyc i oznajmił o dwóch chorągwiach. Ten nie skończył mowy, gdy trzeci, czwarty, piąty i szósty z kolei nadbiegając śpiesznie poczęli donosić, że wojska nieprzjacielskie nieopodal stoją w gotowości do boju.

Król Władysław wcale niestrwożony zbliżeniem się nagłem i okazaniem Krzyżaków, za pierwszą mając służbę Bożą, nieporuszony słuchał dalej nie jednej, ale dwóch mszy przez kapelanów, plebana kłobuckiego i Jarosława proboszcza kaliskiego czytanych, jeszcze goręcej i nabożniej się modląc. Pobożny, lecz pełen trwogi niemal zabobonnej, Władysław starał się w tej chwili ubłagać u Boga przebaczenie, że z Jego krzyżem oznaczonemi rycerzami miał walczyć. Już Witold wojsko szokował do boju, gdy król jeszcze po mszy jednej i drugiej, trwał klęcząc na modlitwie i prosząc Boga o zwycięstwo. W. książę, który wedle słów kronikarza, wszystko mógł łatwiej znieść niż zwłokę, nie mogąc wytrzymać, wpadł do namiotu i począł króla gromić, a wyzywać, by z nim szedł.

92.ufiec – dziś: hufiec. [przypis edytorski]
93.Tatar (daw.) – dziś popr. forma D.lm: Tatrów. [przypis edytorski]
94.zachwycić (daw.) – pochwycić. [przypis edytorski]
Ograniczenie wiekowe:
0+
Data wydania na Litres:
19 czerwca 2020
Objętość:
390 str. 1 ilustracja
Właściciel praw:
Public Domain
Format pobierania:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip