Czytaj książkę: «Stara Ziemia», strona 8

Czcionka:

– On jeden mnie zna – mówiła – on, twój przyjaciel! On jeden w całym wszechświecie wie, jakie są moje pocałunki, jak pierś moja pachnie, jak pieścić umieją me dłonie. I nie ma go tutaj na Ziemi. Tam, na Księżyc, tam, między gwiazdy, na niebo szerokie i błękitne uniósł tajemnicę mojej miłości, która kogo innego zabić by mogła rozkoszą niewysłowioną… Nie wierzysz? Zapytaj go, kiedy powróci tu do mnie… On ci powie, wszak ty jesteś jego przyjaciel i mój przyjaciel szlachetny, jedyny, który nie chce niczego…

Zatoczył się jak pijany.

– Azo…!

Za ścianą zakotłowało się naraz od niespodziewanych śmiechów. Słychać było tupanie nóg biegającej służby, piskliwe głosy chłopców hotelowych i bas marszałka, starającego się na próżno zamęt uciszyć.

Jacek nie zważał na to wszystko. Wpatrzony w śpiewaczkę żuł jakiś wyraz w ustach…

Aza jednak na odgłos rozgwaru poskoczyła żywo ku drzwiom, a gdy jej się zdawało, że w zgiełku głos pana Benedykta odróżnia, otwarła je na oścież.

Widok, jaki ją uderzył, był zaiste jedyny. W przedpokoju, służbą natłoczonym, stał pan Benedykt, broniąc się jedną ręką jakiemuś maleńkiemu człowieczkowi o rozczochranej głowie, który, jak kot na piersi jego uczepiony, piąstką go po twarzy okładał. W drugiej ręce zacny emeryt trzymał sznurek uwiązany do nogi innego karzełka, usiłującego na próżno słowem i gestami powstrzymać gniew swego towarzysza. Służba była bezradna, bo co który wyciągnął rękę, by rozwścieczonego karła pochwycić, pan Benedykt krzyczał zawzięcie:

– Precz! Nie róbcie mu nic złego; to dla pani Azy…

Śpiewaczka zmarszczyła brwi.

– Co się tu dzieje? Czyście poszaleli!

W tej chwili pan Benedykt zdołał nareszcie uwolnić się od napastnika i podbiegł ku niej krokiem zgoła młodzieńczym.

– Paniusiu – zaczął zdyszany, wznosząc wysoko brwi pokryte sińcami – przywiodłem paniusi coś…

Mówiąc to, pociągnął za sznurki w dziecięce marynarskie ubranka przystrojonych karzełków.

– Co to jest?

– Krasnoludki, paniusiu, bardzo łagodne! Służby się nauczą…

Aza, podrażniona rozmową z Jackiem tak brutalnie i głupio przerwaną, nie była w dobrym humorze. Kiedy indziej byłaby tylko śmiechem parsknęła – teraz wezbrała w niej złość.

– Wynoś się, dziadu, pókiś cały, razem ze swymi małpami! – krzyknęła wcale nienastrojowo, jak prawdziwa dawna cyrkówka, tupiąc cudowną nóżką w posadzkę.

Służba, dusząc się od powstrzymywanego śmiechu, wyniosła się raźno chyłkiem, a pan Benedykt oniemiał. Nie spodziewał się nigdy takiego przyjęcia. Pochwycił cofającą się Azę za szeroki rękaw i począł przepraszać, zaklinając się, że był pewien, iż sprawi jej właśnie przyjemność, te rzadkie okazy przypadkowo nabyte dla niej sprowadzając.

We drzwiach ukazał się Jacek, głośną rozmową przywabiony. Ochłonął już był zupełnie, jeno twarz miał bledszą niż zwykle. Śpiewaczka go spostrzegła i zaczęła się skarżyć.

– Patrz – mówiła – ani chwilę nie może się mieć spokoju! Człowiek stary, a nie ma rozumu. Jakieś małpoludy mi tutaj sprowadza! I złe do tego…

Jacek spojrzał na karłów i drgnął. Mimo śmieszne w tych strojach postawy84, znać było w ich twarzach inteligencję niepospolitą, zgoła na małpoludzi ani sietniaków85 niewskazującą. Nieokreślone przeczucie zbudziło się w nim…

– Coście wy za jedni? – spytał żywo i mimo woli rodzinnym swym, polskim językiem.

Skutek był niespodziewany. Księżyczanie zrozumieli te słowa w „świętej mowie” ich ksiąg najstarszych wypowiedziane i poczęli opowiadać obaj naraz, bezładnie, w radosnej nadziei, że się skończy nareszcie to długie i fatalne dla nich nieporozumienie.

Z trudem łowił Jacek uchem znaczenie mieszaniny poprzekręcanych wyrazów, jakimi go zarzucali. Zadał im jeszcze kilka pytań, aż wreszcie zwrócił się do Azy. Twarz miał poważną, usta mu drgały nerwowo.

– Oni przybyli z Księżyca – rzekł.

– Od Marka? – krzyknęła dziewczyna.

– Tak. Od Marka.

Pan Benedykt wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc właściwie dobrze, co to wszystko znaczy.

– Arab mi ich sprzedał – mówił. – Podobno żyją tacy na pustyni w dalekiej oazie…

XI

– Posłuchaj mnie przynajmniej tym razem – mówił Roda do Matareta – i wierz, że jest dobre to, co ja robię.

– Odbije się to kłamstwo na naszej skórze, zobaczysz! – odparł Mataret niechętnie i odwróciwszy się tyłem do mistrza, począł wchodzić po krześle na stół, stojący pod oknem w hotelowym pokoju. Kiedy się już tam znalazł, wychylił głowę i patrzył z zajęciem na ruch uliczny, udając, że nie słyszy, co się mówi do niego.

Ale Roda nie dał się tak łatwo zniechęcić. Poprawił się w kącie miękkiego fotela i odrzucając w tył spadającą na oczy czuprynę, dowodził w dalszym ciągu, że wszystko zło, jakie ich spotkało, spadło na nich jedynie z Mataretowej przewiny i dość, aby jemu, Rodzie, zostawić wolne pole do działania, a natychmiast los ich się polepszy.

– Nie można przyznawać – mówił – że byliśmy z owym Markiem w nieprzyjaźni, bo mogliby ludzie tutejsi mścić się na nas za to…

Mataret nie mógł w końcu wytrzymać. Odwrócił się od okna i rzucił gniewnie:

– Ale z tego nie wynika, że mamy siebie przedstawiać jako przyjaciół jego najlepszych i zaufanych, a ty tak robisz właśnie.

– Mój drogi, nie mijam się w tym twierdzeniu tak dalece z prawdą…

– Co? Jak mówisz…?

– Naturalnie. Zaufanie miał do nas, kiedy mi wszystko o sobie i wozie swoim opowiadał. A przyjaźń… Cóż to jest przyjaźń? Kiedy jeden człowiek życzy dobrze drugiemu. Największym dobrem człowieka jest prawda jego życia. Zaś cała działalność nasza była właśnie ku temu zwrócona, aby Zwycięzcę wywieść z błędu o rzekomo ziemskim jego pochodzeniu, a więc życzyliśmy mu dobrze, czyli…

– Oszalałeś, przecież Marek naprawdę z Ziemi do nas przybył! – przerwał Mataret, tamując bystry potok słów nauczyciela.

Ten się żachnął86.

– Ciężko myślisz jak zawsze. To cóż, że z Ziemi przybył? Choćby nawet i ze Słońca! Myśmy nie mieli obowiązku wiedzieć o tym z góry. Najlepiej, abyś ty milczał zawsze, a mnie mówić pozwolił.

– Będziesz łgał znowu o przyjaźni…

– To nie jest łgarstwo, mówiłem. Jesteśmy w takim położeniu, w jakim mogą być tylko jego najszczersi przyjaciele. Przyjechaliśmy na Ziemię w jego wozie i prosto od niego, a więc niejako w jego poselstwie. A stąd wniosek, że musieliśmy być jego przyjaciółmi. Czasem skutki wyrokują o przyczynach. Nie krzyw się, ja mówię poważnie. Być może, że sami nie wiedzieliśmy wprzód o tej przyjaźni.

Mataret splunął i zeskoczył ze stołu.

– Nie chcę się mieszać do tego wszystkiego. Rób sobie, jak ci się podoba, ja ręce umywam.

– Otóż tego pragnę tylko, abyś mi nie przeszkadzał. Dam sobie radę. Gdyby nie moje energiczne wystąpienie wobec tego starego bałwana, który nas wodził na sznurku, bylibyśmy dziś może w jakiej klatce znowu siedzieli, a tak, dzięki mnie, widzisz, jak nas szanować zaczynają! Zobaczysz, że wkrótce będziemy tutaj zgoła poważnymi osobistościami. Dobry jestem, wyrozumiały i przebaczający, ale jak tylko dojdę do wpływu, każę tego łajdaka, co nas w klatce zamykał, obłupić żywcem ze skóry albo głową na dół w piasku zakopać.

Wejście Jacka położyło kres wymowie mistrza księżycowego. Zerwał się raźno na jego powitanie, a nie mając już czasu zsunąć się z wysokiego fotela, co zawsze z wielkimi robił ostrożnościami, stanął na nim i chwyciwszy się jedną ręką za oparcie dla utrzymania równowagi na miękkiej poduszce, drugą oddał pokłon przybyłemu.

– Bądź pozdrowiony, dostojny panie!

Jacek uśmiechnął się przyjaźnie.

– Panowie – rzekł – nie mogę dłużej się tutaj zatrzymywać, ale w drodze będziemy mieli dość czasu na rozmowę. Sądzę bowiem, że zechcecie mi towarzyszyć i być gośćmi w moim domu?

Roda skłonił się głęboko z wysokości swego fotelu, a Mataret rzekł z lekkim pochyleniem głowy:

– Wdzięczni ci jesteśmy, panie. Zresztą pytasz niepotrzebnie; wszakże nie mamy wyboru, na łasce twojej jesteśmy.

– Nie – odparł Jacek. – Obowiązkiem moim jest, i miłym, służyć wam jako wysłańcom mego przyjaciela i starać się, abyście raczyli zapomnieć o tych przykrościach, jakie was u wstępu na glob nasz spotkały. Wstyd mi. Wybaczcie Ziemi jej barbarzyństwo i głupotę.

To powiedziawszy, zwrócił się do Rody z miną frasobliwą:

– Mistrzu, listów nie znaleziono. Byłem sam na pustyni w Markowym wozie, ale tam nie zostały. Przetrząśnięto wszystko.

Roda udał wielce zakłopotanego.

– To fatalne! Chociaż treść listów, które nasz przyjaciel Marek do waszej dostojności pisał, znam dokładnie i będę mógł z pamięci powtórzyć…

– W takim razie nie ma nieszczęścia…

– O nie! Obawiam się tylko… bo wszak to było jedyne nasze uwierzytelnienie…

– Zbyteczne. Wierzę wam na słowo.

Roda uderzył się ręką w czoło.

– Teraz sobie przypominam. Rzeczywiście listy w wozie nie zostały. Odebrał mi je ten bałwan, który nas w klatce…

– Niech pan już nie wspomina o tym przykrym nieporozumieniu. Hafida poleciłem już szukać. Jeśli listów gdzie nie zaprzepaścił, odbierzemy je. Mnie jednak wołają obowiązki i tutaj już nie mogę czekać na wynik poszukiwań… Chciałbym nawet odlecieć zaraz, jeśli panowie nie macie nic przeciw temu, aby mi towarzyszyć.

– Jesteśmy na rozkaz gotowi – rzekł Roda, kłaniając się znowu.

Za chwilę siadali już do samolotu. Jacek, umieściwszy się na przodzie, rzucił jeszcze okiem poza siebie, czy towarzysze jego dobrze się trzymają, i opuścił rękę na dźwignię, włączającą śrubę powietrzną w system akumulatorów.

Zawarczały skrzydła jej w szalonym obrocie, a z ubitego przed hotelem dziedzińca piasek prysnął w bok, wirem powietrza wyrwany. Samolot śmignął z miejsca w górę niemal pionowo. Roda krzyknął mimo woli z przerażenia i zamykając oczy, chwycił się metalowych prętów przed sobą, aby w tył nie osunąć.

Jacek obrócił się z uśmiechem.

– Nie miejcie, panowie, obaw – rzekł – wszystko jest w porządku.

Mataret, pobladłszy, trzymał się również prętów kurczowo, ale oczu nie zamykał, starając się uporczywą wolą przemóc ogarniający go zawrót. Czuł lekkie kołysanie i świst wichru bijącego nań z góry, wprost spod skrzydeł rozpostartych, na czoło. Niebo miał przed oczyma. Kiedy głowę nachylił i spojrzał w dół, dostrzegł między swymi wzniesionymi kolanami hotel wśród palmowego ogrodu, malejący z zadziwiającą szybkością. Przypomniał mu się odlot z Księżyca i nagły dreszcz trwogi zatrząsł jego ciałem. Zwarł gwałtownie powieki i zęby zacisnął, żeby nie krzyczeć.

Samolot tymczasem, przyjąwszy położenie więcej poziome, wznosił się wciąż w górę linią spiralną, kręgi coraz szersze zataczając pod niebem.

Kiedy Mataret, paroksyzm strachu pokonawszy, oczy znów rozwarł, Aszuan był już tylko małą kępką na bezmiernej żółtej płaszczyźnie przeciętej Nilem jakby wstęgą błękitną o zielonych brzegach.

Kołujący ruch samolotu sprawiał, że świat się zdawał kręcić z wolna na dole. Kiedy słońce Matareta w twarz uderzyło, zauważył, że jest znowu wysoko na sklepieniu, chociaż już zachodziło, kiedy z domu wychodzili. Barwę jednak miało złotą, jakby świetlistym znojem dnia wyczerpaną, przebijającą przez popiół jakiś różowy, co z wolna na słonecznej tarczy osiadał, ćmiąc ją w oczach nad spadającym w dół zaczerwienionym nieboskłonem.

Słowa jakieś wpadły Mataretowi w ucho. To Jacek, obrócony znowu, mówił doń. W pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, o co go pytają. Spojrzał w bok odruchowo. Roda, wplótłszy jedną dłoń między pręty siedzenie zabezpieczające, drugą kreślił szybko na czole, ustach i piersiach Znak Przyjścia, z którego szydził na Księżycu, i kłapał przy tym nielitościwie zębami.

– Uspokój pan towarzysza – mówił Jacek. – Nic nam nie grozi.

Roda rozwarł nagle oczy i zaprzestając odżegnywań, zaczął wrzeszczeć. Mataret zrozumiał, że wyklina Jacka w potocznym księżycowym narzeczu, grożąc mu, że jeżeli natychmiast nie opuści się na ziemię, to on, Roda, udusi go własnymi rękami i połamie maszynę przeklętą. Jacek nie mógł tego wprawdzie rozumieć, ale Mataret zląkł się, aby mistrz, strachem opętany, nie popełnił rzeczywiście jakiegoś szaleństwa. Chwycił tedy Rodę jedną ręką za dłoń i syknął przez zęby:

– Jeśli się nie uspokoisz natychmiast, zrzucę cię na łeb. I tak niewart jesteś czego innego.

W głosie jego była groźba nieubłagana. Roda zamilkł momentalnie i zęby jeno dzwoniły mu jeszcze, kiedy osłupiałym i przerażonym wzrokiem patrzył na dawnego ucznia swego, który teraz tak mało dlań okazywał szacunku.

Jacek uśmiechał się ciągle, patrząc na nich przyjaźnie.

– Jesteśmy około trzech tysięcy metrów nad powierzchnią morza – rzekł. – Teraz zaczniemy lot prosto ku domowi.

To mówiąc, zwrócił maszynę ku północy i nadawszy jej sterem położenie poziome, za pociśnięciem dźwigni przerwał działanie akumulatorów. Śruba powietrzna nabytym rozpędem warczała jeszcze przez parę minut, ale ruch jej stawał się coraz wolniejszym; oko mogło już po kilku chwilach łowić jej wirujące śmigi – aż wreszcie zawahała się i stanęła. Samolot teraz jak latawiec albo ptak ogromny, na nieruchomo rozpiętych skrzydłach płynął ku północy samym działaniem siły ciężkości po równi pochyłej, płaszczyznami sterów ściśle określonej.

Drgania, ruchem śruby wywoływane, ustały zupełnie, a ponieważ w powietrzu najlżejszego wiatru nawet nie było, więc zdało się lecącym, że wiszą nieruchomie w otchłani nieba.

Ale to złudzenie nie trwało długo. W miarę zwiększającego się pędu powietrze, skrzydłami spadającego samolotu rozdzierane, smagać poczęło twarze podróżników jakby wicher gwałtowny, a kiedy Mataret spojrzał znów w dół, spostrzegł, że tam nisko, nisko pod nimi świat ucieka z szalonym pośpiechem, wznosząc się ku nim równocześnie. Słońce, jak olbrzymia kula sinoczerwona, leżało po lewej stronie gdzieś na piaskach dalekiej pustyni. Od wschodu szła ku nim noc.

Jacek, sprawdziwszy okiem jeszcze raz położenie skrzydeł i steru oraz kierunek igły magnetycznej, zapalił cygaro i obrócił się w siedzeniu twarzą do swych towarzyszów.

– Przed nocą będziemy nad Morzem Śródziemnym – rzekł. – Teraz mamy czas pogadać.

Powiedział to zupełnie przyjaźnie ze zwykłym na ustach uśmiechem, ale Rodę treść słów nagłym strachem przejęła. Zdało mu się, że słyszy w nich jakieś straszne i groźne szyderstwo, zląkł się, że Jacek, domyślając się prawdy, zażąda teraz – między niebem a ziemią – od niego rachunku i strąci go może w tę przepaść, mroczącą się już wieczornym cieniem pod ich nogami.

– Litości, panie dostojny! – krzyknął. – Przysięgam ci na imię Starego Człowieka, że Marek jest Zwycięzcą i królem na Księżycu, a myśmy mu żadnej krzywdy zgoła nie wyrządzili!

Jacek spojrzał nań ze zdziwieniem.

– Niech się pan uspokoi, panie Roda. Jest pan zbyt rozdrażniony tym przybyciem na Ziemię, a może i przejściami ostatnich dni. Czyż mam powtarzać, że nie żywię żadnych złych zamiarów względem panów? Raczej przeciwnie. Wdzięczny wam jestem nadzwyczajnie za tę bohaterską podróż przez otchłań międzygwiezdną na życzenie mego przyjaciela, choć nie taję, że wolałbym zobaczyć tu jego samego. Wszak teraz, gdy wysłał wóz z wami, nie będzie już miał sposobu powrócić…

Te ostatnie słowa Rodę znacznie uspokoiły. Pomyślał, że kiedy Marek nie może powrócić z Księżyca, to wszystko jest w porządku, gdyż nigdy się już nie wykryje, że to, co on opowiada, jest nieprawdą. Zyskał od razu pewność siebie – i poprawiwszy się w ciasnym siedzeniu, zaczął prawić Jackowi o przyjaźni swej ze Zwycięzcą, bacząc jeno pilnie, aby okiem w dół nie rzucić, gdyż za każdym razem przyprawiało go to o zawrót głowy.

– Marek – mówił – nie ma zgoła zamiaru wracać. Tak dobrze, jak na Księżycu, nigdy na Ziemi mu nie było. Obraliśmy go bogiem i królem, a on sobie kupił mnóstwo młodych żon i zabrał na rzecz swoją grunta co najlepsze. Ma też dużo psów. Właśnie pisał w listach, które Hafid nam ukradł, aby tutaj na niego nie czekać… Długo nie mógł posłów wynaleźć, aż dopiero my, Ziemię radzi poznać, zgodziliśmy się wreszcie. Chcieliśmy coś zrobić dla niego…

Lekki powiew wiatru od zachodu zakołysał samolotem, co przerwało nagle wynurzenia Rody. Po chwili, gdy równowaga została przywrócona, zapytał Jacka, czy nic nie grozi, a otrzymawszy odpowiedź uspokajającą, zaczął znowu mówić:

– Podróż nasza była bardzo przykra i wylądowanie, jak pan sam wie, niebezpieczne wielce. Ja myślę, że powinni nas tu na Ziemi za to odpowiednio wynagrodzić. Ja jestem wielkim uczonym, a towarzysz mój także nie jest głupi, choć tak mało mówi. Jednak nie mamy żądań wygórowanych. Dla mnie wystarczy zupełnie, jeśli dostanę jakieś wybitniejsze stanowisko…

Przerwał mu Jacek pytaniem o jakiś szczegół dotyczący Marka, a Roda łgał coraz straszliwiej.

Po pewnym czasie Jacek nie wątpił już, że ma do czynienia z oszustem, który świadomie prawdę ukrywa. Jak jednak ta prawda mogła wyglądać i jakim ją wydobyć sposobem?

Zadumał się. Zapewne nic tam dobrego Marka nie spotkało, kiedy przysłał wóz i posłów… Może wzywa pomocy? Ale dlaczego takich właśnie posłów wybrał kłamiących i z jakiej przyczyny oni kłamią? Czy zgubili istotnie listy Marka, czy może ich wcale nie mieli? Czyżby Marek w jakimś niebezpieczeństwie groźnym nie miał czasu ani możności listów przygotować?

I znowu Jackowi na myśl przychodziło, że może zbyt czarne robi przypuszczenia. Może temu bujnemu szaławile dobrze jest istotnie na Księżycu – przecież to zgoła prawdopodobne, że królem tam został i władcą między karłów społeczeństwem.

Wieczór już zapadał. Przemknęli nad piramidami, które błyszczały w dole, jak zwykle reflektorami elektrycznymi dla podziwu gapiów oświetlone, i płynęli teraz pod gwiazdami nad rozłożystą deltą Nilową. Samolot obniżył się znacznie ku ziemi, gdyż Jacek, puszczając śrubę w ruch kilkakrotnie, lot tylko przyśpieszał, a szafował jeszcze ciągle nabytą w Aszuan wysokością… Mimo że paręset metrów teraz byli tylko nad powierzchnią, nic tam w dole nie było widać krom87 światełek czasem niespodziewanie ukazujących się i niknących rychło w pomroce… Były to lampy elektryczne, wskazujące samolotom nocną porą żeglującym miejsca wylądowania: wioski i miasta, których nazwy oznaczone światłem majaczyły z góry drobnym, jasnym wężykiem na ziemię czarną rzuconym.

Jacek milczał, a księżycowym podróżnikom powoli oczy zaczynały się kleić. Czasami tylko, kiedy śruba w ruch puszczona zatargała lekkim statkiem powietrznym lub wiatr od pustyni wiejący skrzydła jego przechylił, otwierali powieki przerażeni, nie umiejąc w pierwszej chwili zdać sobie sprawy, gdzie są i co robią tutaj w czarnej nocy zawieszeni.

Po jakimś czasie samolot niestrudzony zaczął chwiać się coraz więcej i kołysać na boki. Mataret zauważył, że walczą z wiatrem, wznosząc się równocześnie znowu w górę po krętej wężownicy. Spojrzał w dół: mdłe światełka zniknęły gdzieś bez śladu, zdawało mu się natomiast, że słyszy w ciemności łoskot jakiś jednostajny, szeroki, nieustanny…

– Gdzie jesteśmy? – spytał mimowolnie.

– Nad morzem – odparł Jacek. – Przelecimy je nocną porą, kiedy w górze cisza jest największa. Wydostajemy się właśnie z wiru wiatrów przybrzeżnych…

Jakoż niezadługo, kiedy samolot wyżej wybujał, kołysanie ustało nagle i drżały tylko wiązania metalowego szkieletu od wiru śruby, wrzynającej się szalonym obrotem w nocne powietrze. Gdy po jakimś czasie, na wysokości już snadź88 będąc dostatecznej, Jacek śrubę zatrzymał, samolot począł płynąć w cichym najzupełniej przestworzu, nad morzem, z którego właśnie po prawej stronie podróżników wyzierać89 poczynał późny Księżyc, czerwony i niecały.

Część druga

I

Do drzwi pracowni Roberta Tedwena zapukano lekko.

Starzec wzniósł głowę znad karty papieru, po której kreślił znaki jakieś i kolumny cyfr, i nadsłuchiwał przez chwilę… Pukanie powtórzyło się wyraźniej: siedem uderzeń, cztery z wolna po sobie następujące i trzy szybkie. Uczony dotknął palcem umieszczonego w biurku guzika i drzwi rozsunęły się cicho, niknąc w ścianie. Przez rozchyloną ciężką portierę wsunął się Jacek.

Podszedł ku siedzącemu w wysokim krześle starcowi i skłonił się przed nim w milczeniu. Sir Robert Tedwen, poznawszy go, wyciągnął dłoń.

– A, to ty… Czy z ważną sprawą jaką przychodzisz?

Jacek zawahał się.

– Nie – odrzekł po chwili. – Chciałem cię zobaczyć tylko, mój mistrzu…

Lord Tedwen popatrzył badawczo na dawnego a ukochanego dotąd ucznia swojego, ale nie nalegał pytaniami.

Zaczęto rozmawiać. Starzec dopytywał, co słychać na świecie, gdy mu jednak Jacek odpowiadał, słuchał obojętnie o wypadkach i zdarzeniach, nie przywiązując w istocie zgoła wagi do tego wszystkiego, co się dzieje tam na zewnątrz, poza drzwiami metalowymi jego pracowni, wciąż niemal zamkniętymi.

A przecież niegdyś trzymał w ręku los tego świata ruchliwego, o którym obecnie zaledwie raczył pamiętać, że istnieje.

Sześćdziesiąt z górą lat temu, kiedy dochodził dopiero trzydziestki, był już wybranym prezydentem Stanów Zjednoczonych Europy – i zdawało się, w dniu, kiedy zechce, dożywotnim samowładcą zostanie.

Zadziwiający geniusz administracyjny i praktyczny łączył się w nim z żelazną stanowczością i wolą niezłomną, umiejącą prostą drogą a niechybnie dążyć do wytkniętego celu. Zmieniał śmiało istniejące prawa, zakreślał losy narodom i społecznościom – nie cofał się przed niczym. W ogromnej masie urzędniczej (a któż wówczas nie był urzędnikiem, jakikolwiek zawód społeczny pełniąc?) wrogów miał zaciętych samowoli swej i bezwzględności: szemrano powszechnie i czasem bardzo nawet głośno, lecz gdy Tedwen rozkazał, nie było, kto by śmiał nie posłuchać. Mówiono, że dąży do władzy nieograniczonej i że koniecznością jest usunąć go nie tylko od steru, lecz w ogóle od jakiegokolwiek udziału w rządach, i wiedziano równocześnie, że w dniu, w którym mu się spodoba włożyć na głowę z muzeum jakiegoś wygrzebaną koronę królewską, wszyscy się przed nim pochylą.

Sir Robert Tedwen sam i dobrowolnie porzucił władzę. Tak nagle i bez widocznego powodu, z jednego dnia na drugi, iż długo nie mogli się ludzie z tym faktem pogodzić i łamali sobie głowy, doszukując się dziwnych przyczyn i zawikłanych.

A lord Tedwen tymczasem zaczął pracować. Przyrodnik jeden z największych, zajmujący się osobliwie biochemią – a przy tym umysł o rozległym widnokręgu i niesłychanej wiedzy ogólnej – w ciągu lat kilkunastu od chwili swego ustąpienia rzucił ludziom garść wynalazków zadziwiających i błogosławionych.

W jakiś czas zapomniano nawet, że bywał prezydentem Zjednoczonych Stanów Europy, a wiedziano tylko, że dzięki środkom jego, organizm odradzającym, choroby istnieć przestały; że on za pomocą opanowania atmosferycznej elektryczności i władzy nad pogodą i ciepłotą, urodzaje zbóż z góry ustanawia i karmi ludzkość głodną… I mnóstwo rzeczy jeszcze większych i cudowniejszych.

To był drugi okres w życiu Roberta Tedwena. Zerwał z nim, nim doszedł lat pięćdziesięciu. Tak niespodziewanie, jak poprzednio stanowisko naczelne był porzucił, odstąpił teraz od „kuźni” swoich, skąd na świat rokrocznie nowe szły wynalazki, i zaniechawszy praktycznego wyzyskiwania wiedzy, jął się zawodu nauczycielskiego, przysposabiając uczniów wybranych do trudu największego: dźwigania dorobku myśli ludzkiej.

Jednym z umiłowanych i najzdolniejszych uczniów jego był Jacek. Znał on go już starcem i czcił nie tylko jako nauczyciela i mędrca największego, lecz nadto jako przyjaciela swego, który mimo ogromną różnicę lat gotów był zawsze myślą i sercem życie jego dzielić…

Ale i ten czas, kiedy starzec zadziwiający był wychowawcą i niejako ojcem „wiedzących”, należał dziś już do przeszłości. Z wiekiem coraz mniej uczniów przyjmował i coraz skąpiej udzielał im swej mądrości niezgłębionej, aż dnia pewnego tych niewielu, których miał jeszcze przy sobie, przychodząc doń, zastało drzwi jego domu zamknięte.

Lord Tedwen przestał nauczać.

Gdy błagano go o słowo wiedzy, wzruszał tylko ramionami i mówił ze smutnym na ustach uśmiechem:

– Sam nie wiem nic… Blisko osiemdziesiąt lat życia strwoniłem; muszę teraz korzystać z ostatnich dni, aby pracować dla siebie.

Jakoż pracował. Umysł jego potężny, wiekiem nieosłabły, wgłębiał się w tajniki istnienia, snuł teorie ogólne a otchłanne, odkrywał prawdy nagie i tak straszliwe, że chociaż rzadko i tylko najzaufańszym rąbek ich odkrywał, dreszcz słuchaczy przechodził i zawrót ogarniał głowy najmędrszych, jak gdyby w przepaść z nagła spojrzeli.

Legenda zaczynała się rodzić około olbrzymiej, milczącej postaci starca. Dawno już w żadne czarnoksięstwa nie wierzono, a jednak stroniono przed nim z obawą jak przed czarnoksiężnikiem, gdy wyniosły, zadumany przesuwał się nad brzegiem morza w codziennej przechadzce.

W domu nie przyjmował nikogo, z wyjątkiem członków wielkiego bractwa uczonych, któremu przewodniczył, prośbom dawnych uczniów swych ulegając.

Jacek, nazbyt dociekaniami własnymi i koniecznym jeszcze w swym wieku urzędem społecznym zajęty, rzadko go nawiedzał. Za każdym razem jednak, gdy stanął przed nim, nie mógł się oprzeć zadziwiającemu uczuciu: starzec zdawał się młodnieć wciąż duchem, jakby myśl jego z biegiem lat nabierała owszem coraz straszliwszej jasności i odwagi…

A przy tym ten wzrok – spokojny i chłodny – co przebiegał ludzkie sprawy, usiłując udać, że go zajmują, i padał gdzieś w przepaść bliską a niezgłębioną, która się otwiera tuż za wypowiedzianym słowem, tuż za promieniem światła, zawieszonym na pyłku powietrza, za drgającą cząstką tak zwanej materii, za najprostszym sprzężeniem tej rzeczy niepojętej, którą ochrzczono mianem siły – i biegnie aż poza gwiazdy, aż poza kres wszelkiego bytu, zarówno dusze człowiecze, głazy i nicość obejmując.

Nie dawał jednak lord Tedwen nigdy znać po sobie, że cośkolwiek jest mu obojętne lub niegodne uwagi. W chwili wolnej od pracy umysłowej rozmawiał na pozór tak samo chętnie z przechodniem na brzegu morza lub z dzieckiem muszle zbierającym, jak i z którym z członków stowarzyszenia mędrców… Zdawało się nawet czasem, że w rzadkich godzinach wytchnienia chętniej myśl ku rzeczom drobnym, codziennym i prostym zwraca.

I teraz, siedząc z Jackiem w cichym gabinecie, zwrócił wkrótce rozmowę, która o światowych zdarzeniach toczyć się jęła90, na skromniejsze tory osobistych wypadków i znajomości…

Pytał o uczniów dawnych, którzy w zadziwiającej pamięci jego byli żywi, choć niejeden z nich w grób się już położył, przypominał z dobrym na ustach uśmiechem drobne okoliczności, temu lub owemu wypadkowi towarzyszące.

Jacek, ku oknu twarzą zwrócony, głos tylko mędrca słyszał i miał złudzenie, że zajmuje go istotnie to, o co pyta. Kiedy się jednak przypadkiem obrócił i spojrzał w oczy jego, przerwał mimo woli obojętne jakieś opowiadanie… Oczy starca rozwarte, nieruchome, podobne były do dwóch otchłani bez dna, do promieni dziwnych, z nieskończoności biegnących, i ponad tym wszystkim, co się mówi i dzieje, szukających czego w bezkresie…

Wstyd go ogarnął i wtłoczył mu słowa nazad w pierś.

Zaległo krótkie milczenie. Lord Tedwen uśmiechnął się.

– Z czym przybyłeś do mnie, synu? – powtórzył. – Mów teraz o sobie. To mnie zajmuje naprawdę.

Młody uczony poczuł rumieniec na twarzy. Miał zamiar istotnie mówić o Grabcu, o tym ruchu, którego nieuchronne wszczęcie przeczuwał i rady starca, co mógł być władcą, zasięgnąć, o zdanie go zapytać. I naraz zrozumiał, że to wszystko tego dziwnego człowieka równie mało musi obchodzić jak liść suchy, który może spada w tej chwili z drzewa przed jego domem albo równie wiele, gdyż on ujrzy poza tym wszystkim czarnoksięskimi swymi oczyma jeno tajemnicę bytu objawiającą się zarówno w ziarnku piasku, falą morza miotanym, jak w przewrotach największych światów i ludzkości, jak w myśli najświetniejszym przebłysku.

Schylił głowę.

– Chciałem mówić rzeczywiście o pewnych sprawach, ale widzę w tej chwili, że drobne są ostatecznie…

– Nie ma rzeczy drobnych – odparł sir Robert. – Wszystko ma swoją wartość i swoje znaczenie. Mów.

Jął tedy mówić. Opowiadał o spotkaniu swym z Grabcem i o tym, jaką on walkę, jakie powstanie wzniecić zamierza na od dawna uspokojonej Ziemi i jak chce wciągnąć w wir ten ich, mędrców i uczonych, aby mieli jako mózg świata przynależne im stanowisko.

Starzec słuchał w milczeniu, z nieco pochyloną głową, patrząc spod krzaczastych, wysoko wzniesionych brwi nieruchomym wzrokiem prosto przed siebie. Czasem tylko po wygolonej, bruzdami wieku zoranej twarzy przebiegł mu około wąskich i zaciśniętych warg uśmiech przelotny i gasł szybko w zadumie.

– Ojcze – ozwał się wreszcie Jacek, kończąc opowiadanie – ten człowiek wezwał mnie wprost, abym mu dopomagał, bym tę moc, jaką wiedza nasza stanowi, rzucił na szalę…

Lord Tedwen zwrócił nań teraz przenikliwe spojrzenie swych oczu.

– A ty, coś mu odpowiedział?

– Rzekłem, że moc wiedzy naszej jest wszystka, już podarowana, w rękach tłumu, i my nie mamy nic, kromia91 prawd najwyższych niedających się już przekuć na złoto ani żelazo…

Zaległo krótkie milczenie. Robert Tedwen skinął z wolna głową kilkakrotnie, szepcąc więcej może do siebie niż do słuchającego go ucznia:

– Kromia prawd najwyższych… Tak, tak! Jeno że już nie wiemy, co ten wyraz „prawda” oznacza, tak dalece niczym jest wszystko, co tym mianem zwiemy…

Wzniósł głowę szybko i popatrzył na Jacka.

– Daruj, do myśli swoich wracam mimowiednie, ale to jest zajmujące, coś ty mi powiedział.

Jacek milczał. Starzec przyjrzał mu się uważniej.

– Nad czym dumasz?

– Skłamałem w rozmowie z Grabcem.

– A!

– My mamy moc… Ja mam moc – poprawił się.

Lord Tedwen nie odpowiadał. Wzrokiem nieco roztargnionym przebiegł po twarzy Jacka i wzruszył dziwnie ustami…

– Masz moc… Mamy moc… – szepnął po chwili.

Coś jakby uśmiech po wargach jego przemknęło.

– Tak – rzekł Jacek w zamyśleniu. Siedząc z pochyloną głową, nie zauważył uśmiechu na twarzy nauczyciela.

– Tak – powtórzył – mam moc. Zrobiłem odkrycie straszliwe. Czynię fizycznie to, co dotąd robiliśmy tylko myślą badawczą: rozprzęgam „materię” i gaszę ją w tak prosty sposób, jak podmuchem ust świecę się gasi zapaloną. Gdybym chciał…

– Gdybyś chciał…?

– Mógłbym grozą wymusić posłuszeństwo najzupełniejsze dla siebie czy dla tego, komu bym oddał swój wynalazek… Jednym ruchem palca, na przyrządzie nie większym niż zwykły aparat fotograficzny położonego, mogę unicestwiać miasta i burzyć kraje całe tak, iż ślad by nie pozostał, że były…

– I co z tego? – spytał lord Tedwen, nie spuszczając zeń oka.

Teraz Jacek wzruszył ramionami.

– Nie wiem, nie wiem!

– Dlaczego nie oddałeś Grabcowi swego wynalazku?

Szybkim ruchem wzniósł Jacek głowę. Patrzył przez chwilę na twarz starca, jakby chciał z niej wyczytać znaczenie i zamiar tego pytania, ale oczy i rysy sir Roberta zarówno nic nie mówiły, jak obojętny na pozór ton słów wypowiedzianych.

84.mimo śmieszne (…) postawy – dziś: mimo z D.; mimo śmiesznych postaw. [przypis edytorski]
85.sietniak a. sietniok (gw.) – idiota, debil. [przypis edytorski]
86.żachnąć się – wyrazić oburzenie, niezadowolenie, sprzeciw, gniew, zniecierpliwienie. [przypis edytorski]
87.krom (daw.) – oprócz. [przypis edytorski]
88.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
89.wyzierać – wyglądać. [przypis edytorski]
90.jąć (daw.) – zacząć; jąć się czego: zabrać się za co. [przypis edytorski]
91.kromia (daw.) – właśc. krom, okrom: oprócz. [przypis edytorski]