Czytaj książkę: «Stara Ziemia», strona 6

Czcionka:

Jacek rzucił głową z wyrazem niechęci.

– Kto winien temu?

– My. Z chwilą kiedy sztuka przestała być panią samowładną i ludziom życie formować, rwać ludzi do czynu (bo o czyny przecież chodzi jedynie!), trzeba ją było rzucić, jako rzecz zużytą, i innych środków władzy dla ducha poszukać albo stworzyć sobie nowy świat, w którym by znowu byli ludzie mogący jej podlegać. Sztuka była środkiem życia i mocy, zrobiono z niej, a raczej z jej formy, cel: kunszt, zręczność rzemieślniczą, zabawkę. Nie chodzi już o to, co się ludziom na głowy rzuci, w którą stronę się wichrem łan zamiecie, skąd się Słońcu nad nim wzejść każe lub Księżycowi, ale o to, jak słowa brzmieć będą, jak się barwy lub dźwięki dowcipnie ułożą… Z czarodziejstwa marne kuglarstwo powstało, bo to już tylko uszom i oczom jest dostępne. Dzisiaj już za późno piorunami bić w piasek. Ocean by nań trzeba wypuścić, który zatapia, ryje, pochłania! Nie sztuka nim dzisiaj będzie.

– A jednak są dzisiaj, jak zawsze byli, wielcy twórcy i doprawdy, że w ustach swoich słońca czasem miewają – mówił Jacek w zamyśleniu.

Grabiec skinął głową.

– Tak, są. Jeno wartość ich w stosunku do społeczeństwa się odwróciła. Przestali wieść słowem, bo nie ma kogo wieść, więc mówią wciąż do siebie, aby się wygadać. Wynaleźli nawet łachmanik dla okrycia tej nędzy swojej: sztuka dla sztuki. O, jak to ładnie brzmi! Nie chodzi mi o sztukmistrzów słów, dźwięków, barw, jak o linoskoczków nie dbam i połykaczy żywych żab, myślę o twórcach! Dla nich dziś sztuka (sztuka dla sztuki, panie!) to klapa bezpieczeństwa, aby im światy w duszy poczęte piersi nie rozsadziły, gdy oni mocy nie mają w czynie i prawdzie na zewnątrz ich wyrzucić. Patrz pan! Obnaża się zawsze do głębi swej istoty twórca i artysta, lecz gdy Fryne niegdyś na słonecznym brzegu morskim wobec ludu naga stanęła, to nie mlaskano lubieżnymi językami, oczu nie wytrzeszczano, ale się głowy wszystkie pochyliły jak przed objawieniem, a ona wiedziała naprzód, że tak się stanie, bo w jej piękności była święta moc. My dzisiaj obnażamy się bezwstydnie, jak dziewczęta sprzedajne w tinglu55 mającym pozory pałacu, ba, nawet kościoła, tyle tam złoceń, marmurów i świateł! Ale to tylko pozory: kram to jest brudny w istocie!

Podniósł rękę w górę i prysnął rozłożonymi palcami, jakby pustkę w dłoni pokazywał.

Jacek słuchał go, usiadłszy na ławce kamiennej, z brodą na dłoniach opartą. Utkwił w nim oczy nieruchome, spokojne i głębokie… Uśmiechnął się ledwo dostrzegalnym, smutnym uśmiechem.

– Miej pan odwagę powiedzieć – rzekł – że od myśli tylko naszej i od naszego zamiaru zależy, aby się każde miejsce, gdzie jesteśmy, w świątynię zmieniło prawdziwą…

Grabiec udał, że nie słyszy słów, czy też nie dosłyszał ich rzeczywiście, myślami swymi zajęty. Milczał przez jakiś czas, w dół ku miastu oczy zwróciwszy, a potem zaczął znów mówić głosem stłumionym a pełnym bezbrzeżnej nienawiści i wzgardy.

– Zbyt dobrze jest na świecie dla małp, papug i wszelkiego bezmyślnego plugastwa, które przez liczbę i zorganizowanie władzę ma jedyną! O buntach wiemy już tylko z powieści. Buntowali się niegdyś uciśnieni, najbiedniejsi, zdeptani, a pracą rąk swych maszynę świata trzymający, i wołali: „chleba!”. Przywódcy dla przyzwoitości kazali im jeszcze dodać: „praw!”, ale to głupstwo, bo o chleb chodziło naprawdę. Teraz mają go już zadość, więc siedzą spokojnie, bo i czegóż mogliby jeszcze chcieć? Aż nazbyt wiele jest na świecie równości, zbyt wiele chleba, powszechnych praw i szczęścia pospolitego!

Zwrócił się teraz wprost do Jacka i spojrzał mu przenikliwie w twarz.

– Czy nie sądzi pan – rzekł, nagle ton zmieniając – że nadszedł już czas, aby się zaczęli buntować najwyżsi duchem, którym na pozór niczego nie braknie? Czy nie pora, aby zaprotestowali czynem przeciw ustanowionej równości, co jest dla nich obelgą?

Jacek powstał, twarz spoważniała mu naraz.

– Panie, nie ma potrzeby protestować przeciw temu, czego nie ma. Nie jesteśmy równi. Pan wie o tym sam. A ze społeczeństwa korzystamy zarówno, jak ono z nas…

– Ha, ha, ha! – zaśmiał się Grabiec. – Otóż jedna z baśni przez tłum nam narzucona! Ja właśnie mówię, że pora nadeszła, by najwyżsi przestali wreszcie wierzyć w rzekomą łaskawość społeczeństwa małp, które im niby umożliwia myślenie i twórczość, dając obfite środki do życia, ułatwiając badania… Mniejsza z tym, że to szczęście nie wszystkich spotyka, że połowa duchów największych z głodu mrze po dawnemu, marnując się; mniejsza już o to, powiadam! Ale dla mnie, dla pana, dla nas wszystkich hańbą jest dostawać, jakby z łaski i pod miarą to, czym byśmy winni rozporządzać sami, nieograniczenie! Wszelkie dobro i wszystek życia cud do nas należy, bo nasze to duchy stworzyły, a obdarowany jest tylko tłum. Świat dzisiaj podobny do zwierzęcia potwornego, u którego brzuch się rozrósł, wielki nad potrzebę, kosztem nóg i głowy. Zamiast tłumowi, jak słuszna, kazać pracować na siebie, my wszyscy pracujemy na ten tłum ohydny, głupi, próżniaczy, niemający zajęcia poza urzędem nadanym. Pracują nań robotnicy, mędrcy pracują, a on trawi i…

Urwał w połowie zdania.

– Ordynarny wyraz ciśnie się na usta – rzekł po chwili – ale to trudno: ordynarne jest wszystko, co nas otacza. Trzeba z tego wyjść lub zdechnąć. Zacząć się teraz musi odwrotny bieg: fala przypływu cofającego się od wieków morza. Pocznie się nowa wojna święta i zdobywanie, raczej urzeczywistnianie praw najwyższych, zgoła niepowszechnych. Nie wolności nam dzisiaj potrzeba, lecz władzy i niewoli! Nie równości, lecz różnic! Nie braterstwa, lecz walki! Do najwyższych należy świat!

– Jakie siły stawia pan w tej walce naprzeciw siebie? – spytał Jacek, oczy nań podnosząc. – Z jednej strony społeczeństwo całe, zorganizowane doskonale, zadowolone z tego, co jest, i gotowe przeto bronić istniejącego stanu wszelkimi siłami, a z drugiej?

– My.

– To znaczy?

– Twórcy, myśliciele, wiedzący: żywi.

– Dramat pan układa.

– Nie. Chcę życia. Życie tworzę. Można poruszyć pracowników istotnych, masę olbrzymią, świat z dołu na atłasowych barkach trzymającą: niechaj nim zatrzęsą! Będą woleli służyć najwyższym niż tej gawiedzi urzędniczej, tym emerytowanym, bezmyślnym próżniakom i darmozjadom.

– Złudzenia.

– A zresztą…

– Co?

– Wy sami jesteście potęgą. U was jest wiedza, u was jest moc!

Jacek zaprzeczył głową powoli, ale stanowczo i rzekł z dumą jakąś wewnętrzną:

– Nie, panie. Tylko wiedza. Moc, którą ona ze sobą przynosi, wynalazki wszystkie i praktyczne zastosowania oddajemy ludzkości do wspólnego użytku. To jest właśnie to, co pan służbą naszą nazywa. Wiedzę zostawiamy sobie, bo z tłumu nikt jej nie udźwignie. Więcej nic.

Grabiec spojrzał na Jacka ciekawie, jakby miał powody niezupełnie wierzyć, iż on wszystką moc czarodziejską i straszną, z wiedzy płynącą, tłumowi oddaje, lecz pohamował się i głosem na pozór spokojnym zapytał tylko:

– I czy zawsze tak ma być?

– Nie widzę wyjścia. Prawem ciężkości woda użyźniająca z podniebnych lodowców spływa w doliny.

– Dobre porównanie. Pan wie, że ta woda góry rozkrusza i z powierzchni Ziemi zmywa po to, aby poziom ogólny podnieść o jeden palec, by morskie dno dźwignąć nieznacznie? Płasko będzie na końcu. Gór zabraknie i lodowców, a doliny się ku niebu nie wzniosą.

– Gasną też gwiazdy życiodajne, wyczerpawszy moc swą na ogrzanie bezpłodnej przestrzeni. To snadź56 prawo przyrody Ziemią, wszechświatem i ludzkim społeczeństwem rządzące.

– Tak, ale nie jedyne. Prawem przyrody zderzają się także wygasłe słońca, by z nich nowe, przyszłymi światami ciężarne mgławice wybłysły, prawem przyrody wewnętrzne ognie nowe łańcuchy górskie z głębin Ziemi wysadzają. Jeno przed każdym odrodzeniem iść musi zagłada! Jest i nam potrzeba trzęsienia Ziemi, co miasta w gruz wali i na pował57 lądy całe wywraca.

– A jeśli po nim nowe życie nie wykwitnie?

– Musi.

Jacek pochylił głowę w zadumie.

– Władza, czyn, bój, życie… Czy nie przecenia pan sił ludzi, którzy całą swą istotę myśli oddali? Nie mówię już nawet o samej walce; przypuśćmy rzecz nieprawdopodobną, że powstaną ci najwyżsi i z pomocą, bo ja wiem? może wiedzy swojej i geniuszu; może tych mas roboczych, spokojnie dzisiaj drzemiących i wyzyskiwanych zawsze, zawsze uwodzonych zwyciężą: cóż dalej? Wierzy pan, że będą władać? panować? działać? Pan mówi, że sztuka prawdziwa i wielka jest dzisiaj tylko marnym, bo bezcelowym ujściem dla energii ducha, która by mogła w czynach się wyładować. Otóż to jest już złudzenie, żeby mogła. Oddzieliła się myśl nasza od naszych czynów i nam się tylko zdaje, żeby do nich zdołała powrócić. Pozostań pan przy sztuce swojej i przy granych na teatrze dramatach i nam pozwól pozostać w tym szerokim świecie myśli, do którego nikt niepowołany wedrzeć się nie zdoła. Nie warto schodzić w dół.

– A lord Tedwen? – rzucił Grabiec.

Na chwilę zaległo milczenie.

– Lord Tedwen – odparł wreszcie Jacek – rzucił władzę i jest dzisiaj tylko mędrcem. To właśnie dowodzi, że życia z myślą dzisiaj łączyć już niepodobna. Zostaw nas pan w spokoju.

– To pańskie słowo ostanie? – rzekł Grabiec z chmurnie namarszczonymi brwiami.

Uderzyło Jacka coś w jego głosie czy w wyrazie twarzy, że spojrzał mu bystro w oczy.

– Dlaczego pan pyta?

Grabiec nachylił się ku niemu.

– A gdybym ja panu rzekł, że Ziemia już drży, że tam, pod jej skorupą zastygłą, wzdyma się już fala ognistego przypływu, czy i wtedy, i wtedy?

Nagłym ruchem wzniósł Jacek głowę. Patrzyli sobie przez pewien czas w oczy w milczeniu.

– Czy i wtedy? – powtórzył Grabiec.

Jacek długo nie odpowiadał. Wreszcie powstając, rzekł spokojnie, lecz twardo:

– Tak. I wtedy nawet nie dam innej odpowiedzi. Nie wierzę w tłumny ruch. Niech mnie pan słucha: to, co jest, jest ohydne, ale gdy wstręt we mnie wszystkie uczucia przemoże, gdy zwątpię ostatecznie i uznam, że od takiego bytu lepsza zagłada i to już sposób ostatni, by odepchnąć zalewającą nas płytką falę, to, co potrzeba, zrobię ja sam.

Powiedziawszy to, skinął głową i zwrócił się do odejścia ku miastu.

IX

„Idę teraz rozbijać bank” – mówił Łacheć do siebie, przeliczając złoto, które mu jeszcze zostało z honorarium wypłaconego onegdaj58 przez Towarzystwo Międzynarodowych Teatrów.

Niewiele już tego było: coś około dwudziestu sztuk, po odrzuceniu srebra, którego na stołach gry nie przyjmowano. Uśmiechnął się.

– To właśnie dobrze; więcej nie przegram.

Ale smutek dziwny go ogarnął. Onieśmielali go ci krążący gęsto we wspaniałym przedsionku mężczyźni strojni i wytworni, te kobiety z obnażonymi ramionami, śmiejące się, wonią pachnideł doskonałych owiane… Miał wrażenie, że mijając go, rzucają nań spojrzenia krótkie i urągliwe, szydzące z jego ubrania, nie dość dobrze skrojonego, i z niezgrabnej figury. Na próżno usiłował nadać sobie wyraz swobody i pewności siebie. Zapomniał, że ci wszyscy ludzie szaleli wczoraj pod wpływem dźwięków jego muzyki – czuł się wobec nich małym, zalęknionym, śmiesznym i nędznym.

Chciał się zgubić co prędzej. Oddał przy drzwiach kartę wstępu i wszedł na salę. W ucho mu wpadł znany, łaskotliwy, miałki brzęk złota, ustawicznie przesypywanego. Stoły gęsto były obstawione. Poza rzędem siedzących w krzesłach stali jeszcze inni i cisnęli się, rzucając stawki przez ich ramiona. Galeria typów, postaci, „nagich dusz”, żądza złota z wszystkich pozorów ogołocona. Łacheć lubił czasem przed rozpoczęciem gry krążyć tutaj i przypatrywać się twarzom, ruchom, chwytać słowa rzadkie rozmów, urywanych i krótkich, a tak wymownych. Ale dzisiaj parł go jakiś niepokój wewnętrzny: pilno mu było zacząć grę samemu. Przeszedł szybko przez pierwszą i drugą salę, nie rzuciwszy nawet okiem na grających – w trzeciej dopiero rozejrzał się, czy nie ma gdzie miejsca wolnego.

Ktoś powstał i odchodząc, zaczął się przebijać przez szeregi za poręczami krzeseł stojące. Łacheć skorzystał z utworzonego wyłomu, aby się zbliżyć chyłkiem ku stołowi.

– Messieurs! Faites vos jeux59!

Na zielonym suknie leżały stosy złota i paski papierów podłużne stemplem domu gry oznaczone, które przy osobnej kasie graczom wydawano jako kwity na złożone sumy znaczniejsze. Dorzucano jeszcze i stąd, i zowąd garście pieniędzy; starszy krupier z talią kart w ręku czekał na ostatnie stawki spóźnione.

– Rien ne va plus60! – wyrzucił pierwszą kartę.

Ktoś jeszcze chciał na kolor czerwony parę sztuk złota postawić – obok siedzący pomocnik krupiera szybkim ruchem grabek odrzucił stawkę.

– Trop tard, monsieur, rien ne va plus61! – powtórzył.

W ciszy najzupełniejszej, wyczekującej, zaszeleściły karty, pojedynczo na skórzaną podkładkę rzucane. Białymi palcami, ruchem szybkim i wytwornym, z najdoskonalszą obojętnością na wygolonej twarzy, krupier wkładał znaczki czarne i czerwone, doliczając oka.

– Trente neuf62! – zawołał, przerywając pierwszy szereg.

Rozjaśniły się oczy tych, co na kolor czerwony stawiali; wedle wszelkiego prawdopodobieństwa szereg drugi nie dosięgnie tej cyfry, niższej tylko o jedno oko od maksimum.

– Quarante63! – zabrzmiało niespodziewanie. – Rouge perd et couleur64!

Ktoś syknął z cicha – kobieta jakaś nerwowym ruchem dłoni mięła ostatni banknot przed sobą leżący – zaśmiano się krótko w innej stronie. Grabki krupierów wpadły chciwie na złoto, zgarniając je z połowy stołu całą falą; miałki, sypki, ckliwy dźwięk rozległ się znowu. Na pozostałe, wygrywające stawki począł się sypać złoty deszcz: jeden z krupierów rzucał zręcznie z góry pieniądze, pokrywając nimi leżące na stole monety i papiery. Wyciągnęły się zewsząd ręce graczy. Niektórzy wycofywali sumy zdobyte lub przesuwali je na inne pola, inni – w miejsce straconych – nowe garście złota stawiali.

– Messieurs, faites vos jeux! – powtarzał starszy krupier słowa uświęcone, trzymając znów karty w pogotowiu.

Łacheć dotąd nie stawiał. Stał za krzesłem jakiejś grubej matrony i błądził okiem po graczach, dookoła stołu ściśniętych. Znał niektórych z nich. Przychodzili tutaj codziennie i grali zawsze – o jakiejkolwiek porze było wejść, spotykało ich się niechybnie, jeśli nie przy tym, to przy innym stole, z jednakowo zajętymi minami, z kupą złota i banknotów przed sobą i z białymi kartkami, na których każdą grę notowali skrzętnie.

Wygrywali czy przegrywali: zdawało się to nie sprawiać na nich głębszego wrażenia. Łacheć rozumiał, że ci ludzie grali jedynie po to, aby grać, bez celu innego, bez żadnej myśli dalszej. Patrzył na nich niemal z zazdrością, że ich cieszy i zajmuje to, co dla niego najprzykrzejszą jest pracą: gra sama, śledzenie kart z rąk krupiera padających, widok złota przesuwanego. Przegrana była dla nich klęską dlatego, że mogła im uniemożliwić grę dalszą – wygrana cieszyła ich, że zwiększała kapitał, który można było rzucać znów na sukno zielone.

Znać było, że ze zdziwieniem, niepozbawionym pewnej domieszki pogardy, patrzą na tych, którzy przybiegają do stołu, aby wygrać kilka sztuk złota i odejść, unosząc łup w kieszeni, jak gdyby go można tam, za drzwiami, lepiej zużytkować niż tutaj, na stół znowu rzucając.

A takich chciwców było wielu. Oni to stali w zwartych rzędach poza krzesłami, oni cisnęli się na każde wolne miejsce przy stole i oni… bank wzbogacali. Niektórzy z nich grali pojedynczymi sztukami złota, śledząc z niepokojem każdą kartę, padającą z rąk krupiera, od których los ich mizernych stawek zawisł – inni rzucali naraz majątki całe, góry kruszcu i banknotów, z pozorną obojętnością w twarzy, która jednak ściągała się dziwnym kurczem, gdy karty na stół padać poczynały.

I za każdą grą sumy po prostu nieprawdopodobne przez stół się przewalały. Łacheć patrzył na ten przypływ i odpływ, złotą falą sukno zielone wciąż zalewający, i liczył palcami w kieszeni nędzne grosze swoje, które miał rzucić w ten potop. Śmiech go zebrał gorzki.

Od dłuższego czasu grał tutaj codziennie, bez zapału, bez namiętności, nawet bez ochoty zgoła, odrabiając te kilka godzin co dnia, jakby nałożony obowiązek. Nudziło go to nawet i męczyło, ale postanowił sobie wytrwać.

Chciał wygrać. Chciał się po prostu uwolnić od tej zależności duszącej, która ciężyła nad nim jak zmora przez całe życie. Wszystko jedno mu było, jakim sposobem cel osiągnie: ten wydał mu się na razie najprostszym i – ostatnim.

Zdawało mu się niegdyś, chłopakowi młodemu, że rychło wybije się na wierzch talentem swym, w który wierzył niezłomnie, dziełami, które śniły mu się już jak ptaki o szerokich skrzydłach, z piorunami w szponach na świat w słonecznej glorii lecące… Śniła mu się jakaś królewskość nadchodząca, przed którą będą ludzie głowy chylili, jakieś radosne i święte podniesienie, ale z tych snów aż nazbyt wcześnie go rozbudzono.

Był dla dziwnej nieforemności ciała i lękliwego usposobienia pośmiewiskiem kolegów już w szkole powszechnej, którą, jak każdy, przebyć musiał obowiązkowo. Nauczyciele nie lubili go z powodu wiecznego roztargnienia, niepozwalającego mu skupić dłużej myśli na żadnym przedmiocie; dzikim go nazywano i tumanem, z którego świat nie będzie miał pożytku.

On też czekał dnia wyjścia ze szkoły jak wyzwolenia. Syn rodziców podrzędne mających stanowisko, a więc niezasobnych, śnić nawet nie mógł o tym, aby o własnych siłach oddać się studiowaniu muzyki, która, jedyna na świecie, miała dlań wartość i urok. Ale społeczeństwo, doskonale urządzone, w zasadniczych ustawach miało paragraf przyznający prawo do bezpłatnej nauki i utrzymania na koszt skarbu wszystkim, którzy by w jakim kierunku zdolność okazali.

Ukończywszy szkołę powszechną, miał nadzieję, że mu się uda dostać pod opiekuńcze skrzydła owej dobroczynnej ustawy; ale przy egzaminie, mającym wykazać jego muzyczne uzdolnienie, przepadł sromotnie.

Muzycy zawodowi, wysokie pensje ze skarbu biorący, powiedzieli bez ogródek i jednogłośnie, że powinien raczej rondle skrobać, bo jest cudak.

Był też i inny paragraf w ustawie, nakazujący wszystkim pracę obowiązkową. Zresztą, gdyby mu się nie chciał kto poddać – na jakiś czas przynajmniej – musiałby z głodu umrzeć.

Wyznaczono Łachciowi drobną posadę w Urzędzie Międzynarodowych Komunikacji, gdzie przez kilka lat uchodził znów za bałwana, za darmo chleb zjadającego. Nieludzkich po prostu wysiłków używał, aby się kształcić i ze szczupłej pensji opłacać prywatnych nauczycieli, mających mu otworzyć królestwo dźwięków; głodem przymierał, w łachmany się odziewał. Po odbyciu koniecznych lat „służby społecznej” w Urzędzie Komunikacji na nieodmiennie niskim stanowisku, gdy tylko nadszedł dzień, kiedy wedle praw obowiązujących wolno mu było ją porzucić – poszedł co rychlej, a lekkomyślnie w świat, z emeryturą tak śmiesznie małą, że musiałby co trzeci dzień tylko jadać, i to nieobficie, aby mu na życie starczyła – i z teką pełną orkiestralnych utworów, których mu nikt nie chciał zagrać.

On sam – twórca – zręczności wykonawcy nie posiadając, śnił jeno z tęsknotą, patrząc na nuty nakreślone, o dniu nienadchodzącym, kiedy by one dla własnych uszu jego zmartwychwstały wszystkie żywymi dźwiękami, i drżał z niepokoju a pragnienia na samą myśl taką.

Udawał się od jednej powagi muzycznej do drugiej, kołatał do teatrów i sal koncertowych, rozmawiał z wirtuozami – zawsze na darmo. Wzruszano ramionami, słysząc o jego samouctwie: nie miał patentu z ukończenia państwowej szkoły muzycznej, nie był do niej przyjęty nawet, a zatem nie posiadał talentu. Nie chciano z nim więcej gadać.

Raz tylko jakiś dyrektor w przystępie dobrego humoru obiecał wysłuchać jego koncertu. Łacheć czekał parę tygodni na dopuszczenie go przed oblicze dostojnika. Nadszedł wreszcie wielki dzień. Przyszedł do wytwornego gabinetu z zeszytami w ręku – onieśmielony, zalękły, dzikszy jeszcze i niezgrabniejszy niźli zazwyczaj. Dyrektor wskazał mu niedbałym ruchem ręki pianino.

– Zagraj pan – rzekł – mam piętnaście minut czasu.

Łacheć zaczerwienił się i wybełkotał coś niezrozumiałego.

– No prędzej, czas upływa – nalegał dostojnik, przeglądając jakieś notatki.

– Nie umiem.

– Co?

– Nie umiem grać – powtórzył Łacheć. – Tworzę tylko i dyryguję.

Dyrektor zadzwonił.

– Następny! – rzucił krótko lokajowi ukazującemu się we drzwiach.

Tak się skończyło to wiekopomne w jego życiu posłuchanie.

Zmuszony był w końcu udać się z prośbą o pomoc do pana Benedykta, dalekiego jakiegoś wuja z macierzystej strony. Pan Benedykt, rad w własnych myślach za człowieka dobroczynnego uchodzić, pomocy nie odmówił i sumek niewielkich kilkakrotnie w formie pożyczek mu udzielił, ale hojnym nie był bynajmniej, zwłaszcza że nie wierzył i on w talent tego dziwnego muzyka, nieumiejącego grać nawet.

Po pewnym czasie dostał się Łacheć w łapy Halsbanda, na którego zamówienie za marny grosz, aby wyżyć, dorabiał muzykę do różnych lichych wierszydeł na zadane tematy.

Halsband, kolejno faktor, reporter, dziennikarz i właściciel wielkiego tygodnika, zajmował się obecnie historią sztuk i literatury, a równocześnie stał na czele ogromnego „Towarzystwa rozpowszechniania arcydzieł współczesnych i dawnych za pomocą udoskonalonych gramofonów”. Tym to udoskonalonym bydlętom ryczącym służyła muzyka Łachciowa. Pisywał dla nich czasem nawet „nowo odkryte” utwory mistrzów pomarłych. Z wściekłości mścił się, jak mógł, na słuchającej tych okropności publice, parodiując gorzko najwspanialsze motywy, ale i na tym niewielu się poznawało.

Nadto Halsband, jako teoretyk sztuk i literatury, a przy tym dawny dziennikarz, miał swoje pretensje. Uważał za dobre i wysławiał przed innymi zawsze to, czego nie rozumiał, w przekonaniu snadź65, że to najpewniejszy sposób okazania się mądrym i głębokim. A że dbał także rozumnie o tak zwane gusta publiczności, robiąc dla nich niekiedy „ustępstwa”, więc Łacheć dostawał od niego do „obrobienia artystycznego” przedziwny materiał, będący po prostu chaosem, gdzie rzeczy przypadkowo naprawdę genialne mieszały się z popularnymi ohydami oraz z ramotami rozpaczliwymi, w których prócz dźwięku bezsensownych a napuszonych słów nic już zgoła nie było.

Groziła mu już śmierć z uduszenia w tej atmosferze, w której musiał żyć, kiedy przez przypadek czy fantazję jakąś zwróciła Aza nań uwagę. Dowiedziała się z żartobliwych napomknień pana Benedykta, że Łacheć w nocach bezsennych zorkiestrował sławny Hymn o Izydzie wyniosłego Grabca, i zapragnęła śpiewać go właśnie w zrujnowanej świątyni na Nilu, która dotąd jeszcze nigdy teatrem nie była.

Rzecz się wydała zrazu wprost niesłychaną, ale Aza przemogła wszystkie przeszkody i postawiła na swoim. Zwaliska stare na nilowej toni zamieniono na jedną noc w salę koncertową. Ludzie ze wszystkich stron świata ściągnęli, aby być świadkami tego dziwowiska, więcej sławą przemożną śpiewaczki i niezwykłością pomysłu przywabieni, niźli znanym imieniem Grabca i zgoła nic im już niemówiącym młodego kompozytora.

Łachciowi zapłacono jednak znaczną stosunkowo sumę. Przeliczał długo i obracał w rękach po raz pierwszy na swe imię wystawione czeki. Poczuł nagle, że w tym złocie, które za nie mógł dostać, jest moc. Dziwna, ciężkimi młotami w mennicy w kruszec zakuta moc, która daje posiadaczowi wolność czynienia, co mu się podoba, rozkazywania ludziom, użycia, tworzenia…

Zacisnął rękę… Mściwość jakaś wściekła ściągnęła mu mięśnie w twarzy i dłonie w pięście zwinęła. Za upokorzenia wszystkie, za głód, za nędzę, za te szmaty brudne, którymi się odziewał, za ukłony Halsbandowi oddawane, za służbę gramofonom, za niewolę, za połowę życia prawie zmarnowaną!

Głosy, nie wiadomo skąd zlatujące, dziwne w uszach mu zabrzmiały, pieśni jakieś niewysłowione, burze dźwięków i przewiewy wiatru po zeschłych ziołach zamarłego stepu… Rozwarł oczy szeroko, brodę wsunął między dłonie. Rysy twarzy wygładzały mu się z wolna: patrzył w głąb duszy swojej, na skarby tam ukryte, każdej chwili wybłysnąć na świat gotowe.

Uczuł, że właściwie nic go nie obchodzi to wszystko, co przeszedł, że nie ma żalu do nikogo, że nie chce nawet, aby go słuchano, jeno tworzyć pragnie i żyć, żyć w dźwięku tych pieśni, co się z duszy jego snują. Radość cicha, ufna, dziecięca wypełniła mu serce po brzegi i rozlała się na szerokich ustach jasnym uśmiechem.

Długo siedział w milczeniu. Zerwał się nagle i począł znowu przeliczać pieniądze. Tak, sumy tak wielkiej nigdy za życia w ręku jeszcze nie miał, a jednak jest ona mała, rozpaczliwie mała, jeśli chce sobie za nią kupić spokój i swobodę, i prawo tworzenia… Na rok wystarczy, może na dwa lata. A potem znowu powrót do nędzy, do brudu, do upokorzeń lub w najlepszym razie konieczność zabiegów, handlu, sprzedaży, obowiązek myślenia o powodzeniu, o upodobaniach bezwzględnie mu wstrętnej gawiedzi, o łaskach wirtuozów, kabotynów66, histrionów67, o poparciu śpiewaczek…

Niespodziewana fala krwi uderzyła mu do głowy. Nie umiał w pierwszej chwili zdać sobie sprawy, czy to wstyd, czy inne jakieś nowe i dziwne uczucie. Zrozumiał jedno, że nie chce, nie może zgodzić się na to, aby Azie cośkolwiek zawdzięczał jako swojej dobrodziejce. W pierwszym porywie chciał wziąć otrzymane pieniądze w garść i iść, i rzucić jej pod nogi…

Opamiętał się. Aza wybuchnęłaby wtedy śmiechem, patrząc na niego jak na błazna i na tę marną dla niej sumę, która jest jednak całym jego majątkiem.

Przez nią zapracowanym majątkiem! Jej się spodobało, aby miał pieniądze – ona mu je podarowała po prostu.

Przymknął oczy, dłonie zwinął przed twarzą. Stanęła mu żywo w pamięci taka, jaką widział na próbach, wykonaniem dzieła swego dyrygując: wyniosła, królewska, przepiękna.

I słodka! I słodka – jak życie, jak obłęd, jak śmierć…

Inaczej, inaczej stać przed nią kiedykolwiek, bodaj raz za żywota! Być panem, władcą, bogiem – mimo tę postać niezgrabną, mimo tę ohydną rozczochraną głowę, pięknym być mocą i wielkością!

Trzeba pracować, tworzyć!

Trzeba mieć za co żyć.

Z mimowolną pogardą zmiął czeki, olśniewające go przed chwilą, i wsunął do kieszeni. W najbliższej kasie państwowej zamienił na złoto i poszedł prosto do domu gry.

Grał uporczywie, zaciekle, a jednak zimno. Postanowił wygrać sumę jakąś nieprawdopodobną, która by mu dała niezależność zupełną na całe już życie. Nie ryzykował, nie szalał. Pracował po prostu ciężko, zdobywał przy zielonych stołach jedną sztukę złota po drugiej lub… tracił w ten sam sposób.

Po godzinach długich wychodził, by zaczerpnąć powietrza, z rezultatem tak śmiesznym, że chwilami rozpacz go ogarniała, gdyż widział, że nawet przegrać posiadanych pieniędzy nie może i tak pozbyć się przynajmniej gnębiącej go a złudnej snadź68 nadziei. Były momenty, że pragnął wprost stracić wszystko, aby nie czuć obowiązku rzucania się dalej w ten nieznośny dla siebie wir gry.

Ale taki nastrój przemijał szybko.

– Muszę wygrać! – powtarzał znów z uporem i wracał do sal „pracować” dalej w pocie czoła.

Grał ostrożnie, chciałoby się rzec: po chłopsku. Od nieznaczących stawek zaczynał, a podwyższał je dopiero w miarę, gdy mu wygrana na to pozwalała. Los igrał z nim tymczasem jak kot z myszą. Gdy po godzinie walki, w której zdobywał po jednej sztuce złota, przechodził do energiczniejszego ataku i rzucał naraz większą sumę na stół: karta nieodmiennie padała na jego niekorzyść.

Czasem, gdy widział, jak się złoto przed nim całymi falami przesypuje, jak ludzie w przeciągu paru minut wygrywają sumy zupełnie już fantastyczne, ogarniała go żądza zaryzykowania wszystkiego, co ma, na jeden rzut. Wszak to tak łatwo wygrać: postawić sumę na kolor szczęśliwy i podwoić ją, po drugim rzucie będzie już w czwórnasób zwiększona, po trzecim ośmiokrotnie…

Tak, tylko mieć właśnie ten moment szczęśliwy, tylko trafić!

Postawił jedną sztukę – dla próby: wygrał. Zadrżała mu ręka – rzucił sztuk dziesięć: drapieżne grabki krupiera zgarnęły je do kasy. Zaczynał znowu od jednej sztuki.

Tak było do tej chwili – ciągle. Obawiał się, że i teraz tak będzie. Zaczął stawiać nieśmiało, wstydliwie, przesuwając rękę z błyszczącym krążkiem złota ponad ramieniem siedzącej przed nim damy, która oglądała się nań za każdym razem złymi oczyma w obawie, że potrąci jej przedziwny kapelusz. Łacheć cofał się wtedy skromnie i powtarzał: „przepraszam”, zaledwie śmiejąc potem sięgnąć po wygraną.

Bo los zaczął mu się uśmiechać. Tym razem wygrywał wciąż, zrazu po parę sztuk, później, gdy się rozzuchwalił, całymi garściami. Po pewnym czasie poczuł, że kieszeń, do której, stojąc, pieniądze wsypywał, poczyna mu ciążyć. Wsunął dłoń i przeląkł się. Kieszeń była pełna – wśród złota szeleściły mu pod palcami banknoty, które tylko na znaczniejsze sumy wydawano.

„Przyszła moja godzina” – pomyślał.

W sposób zgoła bohaterski zaczerpnął w kieszeni, ile dłoń mogła pomieścić, zawahał się chwilę…

„Postawię na kolor czerwony; pięć razy z rzędu postawię!”

Nie licząc, rzucił na stół.

– Trente deux69! – zabrzmiał po chwili znudzony głos krupiera.

Łacheć pobladł z lekka.

„Stracę!” – pomyślał.

Jeszcze sekunda…

– Trente un70!

Wygrał nadspodziewanie. W uszach mu zahuczało.

Krupier przeliczył szybko pieniądze i dorzucił równą sumę tak obojętnie, jakby garstkę grochu dla zabawki po zielonym suknie przesuwał.

Łachciowi zadrgała dłoń: chciał wycofać wygraną.

„Powiedziałem sobie, że pięć razy z rzędu na ten kolor postawię” – pomyślał i zostawił wszystko na stole.

Znowu wygrał kolor czerwony. Krupier tym razem, przeliczywszy jego stawkę, usunął złoto i położył kilka podłużnych pasków papieru.

„Powiedziałem sobie, że pięć razy postawię” – powtarzał Łacheć w myśli uporczywie, powstrzymując odruch ręki, która chciała zgarnąć banknoty do kieszeni.

I znów wyszedł kolor czerwony. I jeszcze raz. Czterokrotnie. Poczęto już poglądać z zazdrością, jak na szczęśliwego gracza: suma leżąca na stole i bezsprzecznie jego, jego własna, była naprawdę ogromna. Czuł w szyi duszące tętna krwi – chciał chwycić pieniądze i uciekać.

„Do piątego razu, powiedziałem!”

Pot kroplisty wystąpił mu na skroń. Jeśli jeszcze teraz suma się podwoi…

Krupier, kładący karty, rozglądał się wokoło z talią w ręku, pytając wzrokiem, czy wszystkie stawki są już na miejscu. „Nie, nie! To niepodobna, aby jeszcze raz wyszedł kolor czerwony!” – huczało Łachciowi w głowie.

– Rien ne va plus!

Gwałtownym ruchem chwycił grabki i przegarnął stos banknotów na sąsiednie pole w środku stołu – właśnie w chwili ostatniej, gdy już pierwsza karta padała.

Czekał z zapartym oddechem.

– Rouge gagne, couleur perd71.

Łacheć właśnie z pola czerwonego przesunął stawkę swoją na couleur. Przegrał wszystko.

55.tingel (z niem., daw.) – podrzędna kawiarnia lub restauracja, miejsce występów piosenkarzy, tancerzy, striptizerek; także: tingel-tangel. [przypis edytorski]
56.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
57.pował – zwalone drzewo w lesie; stos powalonych drzew; wywrócenie się drzew w lesie. [przypis edytorski]
58.onegdaj (daw.) – przedwczoraj. [przypis edytorski]
59.Messieurs, faites vos jeux (fr.) – panowie, zaczynajcie grę (okrzyk krupiera w salonach gry). [przypis edytorski]
60.rien ne va plus (fr.) – więcej nie wolno już stawiać (zapowiedź krupiera tuż przed uruchomieniem ruletki). [przypis edytorski]
61.trop tard, monsieur, rien ne va plus (fr.) – za późno, proszę pana, więcej nie wolno już stawiać. [przypis edytorski]
62.trente neuf (fr.) – trzydzieści dziewięć. [przypis edytorski]
63.quarante (fr.) – czterdzieści. [przypis edytorski]
64.rouge perd et couleur (fr.) – czerwony przegrywa i kolor. [przypis edytorski]
65.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
66.kabotyn – człowiek, który usiłuje imponować tanimi efektami i zgrywaniem się na znawcę. [przypis edytorski]
67.histrion (z łac. histrio: aktor) – tu: aktor; w średniowieczu wędrowny aktor, uprawiający rodzaj bezsłownych przedstawień, niekiedy z towarzyszeniem muzyki. [przypis edytorski]
68.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
69.trente deux (fr.) – trzydzieści dwa. [przypis edytorski]
70.trente un (fr.) – trzydzieści jeden. [przypis edytorski]
71.rouge gagne, couleur perd (fr.) – czerwony wygrywa, kolor przegrywa. [przypis edytorski]