Czytaj książkę: «Stara Ziemia», strona 12

Czcionka:

– Nie. Nie teraz…

– Więc nie możesz zrobić tego widocznie! Snadź mądrość twoja cała i potęga polegają jedynie na robieniu figlów i sprowadzaniu omamień.

Urwał. Wstyd mu się zrobiło tego, co mówił – spojrzał na Nyanatilokę z obawą. Mędrzec buddyjski spojrzał nań pobłażliwie i uśmiechał się nieznacznie.

– Daruj! – szepnął Jacek.

– Nie mam ci nic do darowania, bracie mój…

– Uniosłem się…

– Przecież to zabawne – dodał po chwili, siadając z wolna na krześle – że mówię do ciebie tak, jakbym ci właśnie miał za złe, że cudów działać nie możesz…

Zamilkł szybko, przypomniawszy sobie, że jednak to, co ten buddysta już niejednokrotnie przed oczyma jego czynił, cudem bywało jednak…

– Nic nie rozumiem! – rzekł głośno, chociaż mówił tylko do siebie samego.

Nyanatiloka spoważniał.

– A jednak mógłbyś to, bracie, zrozumieć tak łatwo, gdybyś tylko chciał…

– Działasz cuda!

– Nie. Cudów nie działam. Nie działa cudów w ogóle nikt z tej prostej przyczyny, że nie jest zgoła cudem panowanie ducha nad pozorem i nie wykracza poza zakres praw Bytu odwiecznego… A jeśli ci odmawiam…

– Tak, dlaczego mi odmawiasz? – powtórzył Jacek.

– Posłuchaj mnie.

Nyanatiloka przysiadł się ku niemu i dłonie obie wsparłszy na poręczy krzesła, mówić począł, oczu od twarzy jego nie odwracając:

– Chcesz się dostać bezzwłocznie na Księżyc za przyjacielem swoim na skutek posłyszanych wieści. Dopomogłem ci już raz myślą tam być i patrzeć duszy oczyma na czyny twego przyjaciela, ale ciebie to nie zadowala. Chciałbyś tam być tym kształtem marnym owinięty, który nazywasz swym ciałem, z możnością udzielania się innym, wykonywania pewnych ruchów, słowem: działania, tak jak ty jeszcze działanie w tej chwili rozumiesz. Nie sądzę, aby to było potrzebne i duszy twojej pomogło, a przecież o co innego zgoła nie chodzi.

– Owszem, chodzi o przyjaciela mojego, który pomocy mej potrzebuje.

– Co mu ty pomożesz? Czy weźmiesz z sobą maszynę swoją zabójczą i zniszczysz Księżyc cały, aby jego ocalić, jeśli mu co zagraża? Czy ty zresztą wiesz, co się tam dzieje naprawdę? Mówiłeś wczoraj w przytomności mojej z karłami i wnioskujesz z tego, coś od nich usłyszał, że przyjaciel twój Marek z zamiarem czy wbrew zamiarowi wdał się niespodziewanie w los księżycowego ludu i wpływa osobą swą na jego dzieje. Cóż chcesz teraz zrobić? Stanąć przy nim i dopomóc mu, aby się prędzej stało na Księżycu wszystko tak, jako jest na Ziemi?! Czy sądzisz, że dobre jest rzeczywiście to, co jest u was?

– Może Marka trzeba z niebezpieczeństwa wybawić – wtrącił Jacek wymijająco.

– Po co? A jeśli taki los jego, który wziął już na siebie? Nie przeszkadzaj mu umrzeć, bo może właśnie tego jest mu potrzeba. Jestżeś pewien, że przyjaciel twój więcej zdziałać może żyw i sam niźli jasna jaka o nim legenda, która z pokoleń pójdzie w pokolenia? Czy chcesz ją przerwać w zaczątku? Zniweczyć? Uniemożliwić?

Podszedł ku siedzącemu ze schyloną głową Jackowi i dłonie mu obie z tyłu wsparł na ramionach.

– Słuchaj mnie! Nie myśl o Księżycu, nie myśl o globach zaziemskich: dość rychło je poznasz! Nie przeszkadzaj temu, co się dzieje, choćbyś nawet miał moc! Nie trzeba przeszkadzać niczemu, bo nie o to chodzi, co się dokoła nas dzieje, lecz o to, ku czemu we wnętrzu własnym dążymy…

Jacek uniósł głowę. Czuł za sobą postać stojącego Nyanatiloki, ale oczu nie odwracał ku niemu, jeno wytężył je kędyś w zamyśleniu na ścianę przeciwległą, kędy109 portretów kilka wisiało.

– Skąd ty wiesz, że nie idzie mi o siebie samego? – rzekł. – Może ja właśnie chcę uciec?

– Nie ucieczesz110. W twarz trzeba pojrzeć wszystkiemu i wszystko przejść, nie odwróciwszy się. Bez wysiłku, bez radości nawet. Być sobą.

Pochylił się jeszcze więcej. Jacek nie był już pewien, czy głos jego słyszy, czy tylko szelest myśli własnych, tamtego dziwną podnietą wzbudzonych.

– Osiąga się wszystko wtedy dopiero, gdy się nie żąda, nie pragnie niczego. Beznamiętnym trzeba się stać jak wszechświat, jak światło niezatroskanym; wiedzącym, a nie badającym, jak Bóstwo!

Myśli Jacka szły gdzieś w dal nieokreśloną i rozwiewną.

Wiedzącym, a nie badającym!

Stworzycielem prawdy własnej, będącej zarazem prawdą wszechświata, który się zamknął w człowieku.

Zamiast poszukiwaczem cudzych prawd, co niczym się okazują, i pustką, i pozorem…!

A prawda własna – to wiara!

Jakakolwiek wiara, ale twórcza, mocna, stworzona w duchu i niewątpliwa – a właśnie przez to prawdą niewzruszoną będąca!

To znaczy: wiedzieć, a nie badać!

Tworzyć, a nie szukać.

Myśleć, a nie wątpić.

Nie poddawać się, a czuć; nie pragnąć, a chcieć!

Gdzie droga do cudu takiego?

Nyanatiloka powiedział raz: „Trzeba się nauczyć być samotnym w pośrodku gwaru i ciżby111, jako na puszczy głuchej jeszcze samotnymi być nie umiecie”.

Nad Nilem to mówił, kiedy od zwalisk chramu112 Izydy powracała Aza…

– Ekscelencjo…

Drgnął i zerwał się żywo. Lokaj stał we drzwiach nieruchomy, wyprostowany.

– Co tam?

– Niepokoiliśmy się, że Ekscelencja na noc nie zeszedł do swojej sypialni…

Jacek rzucił ręką niecierpliwie.

– Co słychać?

– Pani Aza…

– Co? Przybyła?

– Tak jest. Osobnym pociągiem dziś rano. Chcieliśmy zbudzić Ekscelencję wedle polecenia, ale sypialnia była pusta, tu zaś nie śmieliśmy wchodzić.

– Gdzie jest pani Aza?

– Wskazano jej przygotowane od paru dni pokoje. Kazała oświadczyć, że za godzinę będzie na śniadaniu i spodziewa się spotkać Waszą Ekscelencję…

Po odejściu lokaja Jacek zwrócił oczy na twarz Nyanatiloki. Patrzył nań pilnie, jakby chcąc wybadać, jakie na nim zrobiła wrażenie ta wieść o przybyciu w odwiedziny śpiewaczki sławnej, ale lico jego spokojne było, pogodne i zastygłe, jak zawsze. Zwykły uśmiech nawet nie schodził mu z warg, w oczach nie było oburzenia, smutku ani nawet pobłażania…

– Czy zejdziesz zaraz na dół, bracie? – zapytał głosem zgoła obojętnym.

Aza czekała już tymczasem w sali jadalnej, rozgościwszy się swobodnie, jakby we własnym domu. Zrzuciła podróżne ubranie i w lekką suknię ranną odziana, z wonną przy ustach cygaretką siedziała w głębokim, skórą krytym krześle z poręczami. Przed nią na stole, nakrytym lnianym, wzorzystym obrusem kilkuwiekowym, lśniła srebrna zastawa do herbaty i kryształowe, grube, rżnięte czary z różnym owocem i słodyczami. Ona odsunęła dłonią filiżankę z niedopitą chińską herbatą i odrzuciwszy głowę na oparcie fotelu, patrzyła przymrużonymi oczyma na błękitny dymek egipskiego tytoniu, co się snuł z wolna ku rzeźbionemu stropowi. Przegub stopy wsparła na kolanie drugiej nogi; wśród rozrzuconych fałdów jasnego jedwabiu widniały dwie łydki smukłe i jędrne w czarnych, lśniących pończochach i stopy drobne, złotymi obute trzewikami.

Od czasu odwiedzin Łachcia i śmierci jego niespodziewanej Aza porzuciła już zupełnie dawne swoje mieszkanie, w którym i tak dotąd, włócząc się po świecie, gościem jeno rzadkim bywała. Dziwne to wszystko na niej zrobiło wrażenie. Ginęli dla niej ludzie niejednokrotnie – pod drzwiami jej i z dala – na kraniec świata niby przed nią uciekając – ginęli cicho, bez słowa jednego, bez skargi, bez wyrzutu albo też listami sążnistymi zapowiadając jej dzień i godzinę swojej śmierci, obwiniając ją lub błogosławiąc nieszczerze i po błazeńsku za „bolesne szczęście”, jakie im dała – a ona przechodziła zazwyczaj nad tym wszystkim do porządku dziennego – jak nad szpilką zgubioną, złamanym w gorsecie fiszbinem…

O Łachciu nie mogła myśleć spokojnie. Ile razy z domu wychodziła, zdawało się jej zawsze, że widzi na progu od ulicy tego trupa skurczonego, o przerażająco białej, męką przedśmiertną wykrzywionej twarzy, którego nie wiadomo po co jej przyniesiono…

Zatrzęsła się teraz na samo przypomnienie. Wiedziała, że zginął dla niej i przez nią.

Myśl jej, przeciw nieokreślonym wyrzutom zbuntowana, zżymać się zaczęła. Przecież ona nie wyrządziła mu żadnej zgoła krzywdy. Czegóż mógł chcieć? Cóż, że go pocałunkami oszalałymi doprowadziła do obłędu, a w chwili ostatniej, kiedy się ośmielił sięgnąć po nią, jak psa odepchnęła? Czyż dlatego zaraz życie sobie odbierać! Lub jeszcze gorzej: tak je ważyć na śmierć dobrowolnie i widocznie?

Zamajaczyły jej w pamięci oczy jego, w pierwszej chwili obłąkane zdumieniem i strachem, a potem smutne tak przeraźliwie i jakby gasnące…

Leżał złożonymi ramionami na jej kolanach i ku twarzy jej wyciągał głodne usta – prawie piękne w tym momencie. Kazała mu bluźnić. Przeklinać mu kazała sztukę swą i to odrodzenie przez czyn, którym się chełpił; głośno musiał zaprzeczyć wszystkiemu, co poprzednio ośmielił się był przeciw niej powiedzieć – i powtórzyć wyraźnie, że niczym jest on wobec niej i niczym jest wszystko wobec jednego ust jej pocałunku…

Ha! Przecież go nawet w pierś nie pchnęła, kiedy w najwyższym obłędzie miłosnym objąć ją chciał rękami; uderzyła go tylko wzrokiem i tymi słowy chłodnymi: „Cóż ty jesteś wart dla mnie – marny, podły i bezsilny, jak inni, chociaż jak inni chełpliwy…?”. A on rzekł, odchodząc: „Nie dlatego, żem cię nie posiadł, lecz że owszem usta twoje pocałowałem, żem przestał wierzyć już w siebie…”.

Śmieszna historia!

Rzuciła precz dopalony papieros i stopy w złotych trzewikach wyciągnęła na puszystym dywanie. Zła była na siebie, że myśli wciąż o rzeczy wedle przekonania swego drobnej i niewartej pamięci i tak na dnie gdzieś w duszy śpiącą słabość swoją potwierdza, kiedy by właśnie mocną być winna, mocną i nielitościwą, jak leśny ryś w gałęziach drzewa ukryty, co nad puszczą całą panuje.

Odwróciła się na szelest drzwi otwieranych. Na progu stał Jacek – przybladły nieco, i kłaniał jej się głęboko, przepraszając za spóźnienie. Nie wstając z krzesła, wyciągnęła ku niemu dłoń lewą, wypieszczoną, z długimi, różowymi paznokciami. Jacek pochylony dotknął jej lekko drżącymi, gorącymi wargami – i w tej chwili Aza, spojrzawszy z góry ponad jego głowę, dostrzegła we drzwiach dziwną postać półnagiego buddysty. Drgnęła mroźnym, niewytłumaczonym przestrachem i oczy rozwarła szeroko… Ta twarz wydała jej się znaną skądś, tak dobrze, tak dobrze znaną…

Powstała z wolna i podczas gdy Jacek, zdziwiony jej zachowaniem, na bok nieco ustąpił, ona wytężyła oczy i pamięć…

Coś jakby mętne przypomnienie, kiedy małą jeszcze była dzieweczką: sala olbrzymia, ludźmi zapchana, estrada w światłach rozjarzona, a na niej postać ta sama, te same dłonie o długich, subtelnych palcach, które teraz widzi na klamce drzwi – i ta twarz, długimi czarnymi okolona włosami…

I skrzypce czarodziejskie, w żywy chór aniołów dotknięciem dłoni tych zamienione, śpiewają. Czuje w dziecinnej piersi oddech zaparty: gra on, mistrz nad mistrze, skrzypek niezrównany, pan strun i złota, i serc, wielbiony, sławny, potężny, kochany, bogaty, piękny – jak bóg…

– Serato!

Trójświatowiedny głowę z lekka pochylił.

– Rzeczywiście, niegdyś nosiłem to imię – rzekł bez śladu zakłopotania zwykłym, spokojnie brzmiącym głosem.

VI

Dniem i nocą przemyśliwał Roda nad tym, jak by uniknąć grożącego mu niebezpieczeństwa. Nie chciał w towarzystwie Jacka jechać na Księżyc i postanowił raczej wszystko uczynić, aby do tego nie dopuścić. Zdawał sobie jednak zupełnie jasno sprawę z tego, że to „wszystko”, co w mocy jego leży, jest właściwie bardzo niewiele, i drżał na samą myśl pojawienia się z Jackiem w mieście przy Ciepłych Stawach.

Już nawet nie tyle gnębiła go obawa zemsty za Marka ze strony uczonego, któremu mimo całą pobłażliwość jego nie bardzo dowierzał, co strach przed wstydem, na jaki by się musiał na Księżycu narazić…

To by już było naprawdę ironią losu nie do pojęcia! On – Roda – przewodniczący Bractwa Prawdy, który przez całe życie zwalczał „bajki” o ziemskim ludzi pochodzeniu, powracający teraz właśnie z Ziemi i zmuszony zaświadczyć, że jest zamieszkana i pod względem urządzeń od Księżyca o niebo całe doskonalsza.

Roda bowiem stał się zapamiętałym wielbicielem zwłaszcza technicznej kultury na Ziemi. Poznał ją doskonale – przynajmniej w powierzchownych objawach. Jacek, mając niewzruszony zamiar wziąć obu „posłów” ze sobą na Księżyc z powrotem, chciał, aby przedtem – o ile się da – jak najwięcej skorzystali z pobytu na Ziemi, i najął przewodników, z którymi zwiedzali różne kraje i miasta, patrząc się i ucząc z każdym dniem więcej.

Początkowo odbywał tę podróż Roda wspólnie z Mataretem, ale później zdołał Jacka uprosić, że go od towarzysza uwolnił. Od owego pamiętnego dnia, kiedy Mataret wyznał prawdę niepotrzebnie, stosunki między nim a mistrzem były już tak naprężone, że nie mówili prawie do siebie, chyba żeby sobie rzucać oskarżenia i obelgi nawzajem. W podróży ten stan pogorszył się jeszcze, o ile to było możliwe. Innymi oczyma patrzyli na świat; Mataret, cały cud postępu ziemskiego uznając, nie przestawał być i tutaj po staremu sceptykiem, który i na odwrotną stronę medalu nie ma oczu zamkniętych. Podczas gdy Roda zachwycał się i chwalił ustawicznie, on – ziemski świat poznając – coraz częściej uśmiechał się szyderczo i wzruszał jeno ramionami, gdy go pytano, czy jednak nie lepiej i nie doskonalej tu niż na Księżycu? Przychodziło stąd do zażartych kłótni między oboma członkami Bractwa Prawdy, które w końcu tak się stały nieznośne, że musieli się rozdzielić.

Pozbawiony towarzystwa swego rodaka Roda czuł się wprawdzie nieco osamotniony, ale ostatecznie to, co widział i słyszał, tak go pochłaniało, że nieczęsto brak ten odczuwał.

Korzystał zaś wiele i prawdziwie. Bystry z natury, chwytał w lot formę ziemskich urządzeń i wkrótce już zdawał sobie sprawę z panujących stosunków. Ponieważ zaś niepokoiła go ciągle myśl o możliwym, a bynajmniej niepożądanym już teraz powrocie na srebrny glob rodzinny, więc szukał wśród nich wyjścia dla siebie jak najdogodniejszego.

Jasno określonego planu nie posiadał jeszcze, ale majaczyły mu już w głowie jakieś niewyraźne zarysy, z których mogło się coś z czasem utworzyć.

Z pobytu na świecie dowiedział się o wrzeniu coraz wyraźniejszym i bardziej zdecydowanym, w domu swego opiekuna spostrzegł, że tutaj jest niejako węzeł jakiś tego ruchu. Niewiele mu stosunkowo czasu było na to potrzeba, aby odgadnąć, że o tajemnicę tu chodzi jakiegoś wynalazku straszną i potężną, która posiadaczowi zapewnić by mogła bezkarność, moc i przewagę.

Zrozumiał, że wydobycie tej tajemnicy było celem kilkakrotnych odwiedzin Grabca, a także niewątpliwie i tego przedłużającego się pobytu Azy w domu uczonego.

Roda wbrew dotychczasowym swoim zwyczajom milczał, patrzył i czekał.

„Przyjdzie moja godzina! – myślał. – Jako tamtemu opanowałem wóz, tak spróbuję przy sposobności i temu wydrzeć jego maszynę”.

Rzeczywiście wszyscy o tę maszynę walczyli. Grabiec, niepojętą dla siebie śmiercią Łachcia dotknięty i w działaniach swych osłabiony, tym więcej parł na Azę, aby się śpieszyła… Pragnął mieć w ręku straszną, niszczącą potęgę i stawiać warunki społeczeństwu, światu – bez walki zwyciężać.

Bo mimo wszystko w chwilach spokojnego rozmysłu strach go ogarniał przed tą burzą, którą oto rozpętywał. Poruszył podziemne moce, rzucił zarzewie w olbrzymie masy zastygłego w fizycznej pracy robotnika – i już dziś przed wybuchem zląkł się, widząc, jak fala się wznosi, wydyma, rośnie. Chciał to morze na smycz niejako wziąć i w służbie wiedzących tego świata puścić na ohydną, cywilizowaną trzodę ludzką – a uczuł rychło, że gdy ono się raz rozpęta, nie będzie miał nad nim władzy nikt, gdy się rozwichrzy i rozkołysze, nikt go na powrót między połamane tamy nie wciśnie.

Pewnego jesiennego popołudnia, przeleciawszy z Józwą w parę godzin szmat kraju, odwiedziwszy po drodze ogniska ruchu, podsyciwszy tu i owdzie ogień już płonący, zażegłszy go gdzie indziej, opuścił się na puste, słońcem spalone wzgórze ponad Wiecznym Miastem. Rozmawiali przez jakiś czas o dziennych sprawach rozszerzającego się wciąż sprzysiężenia, ale słowa padały im z ust leniwie, aż wreszcie umilkli obaj, w przedziwny gród, tam, pod stopami swymi zapatrzeni.

Jasne, złote słońce wisiało na niebie; powietrze samo, nasycone pyłem świetlnym, oczy niemal ślepiło. A pod tą błękitną i złotą śreżogą113, pod tumanem przejasnym i opalowym, co brzegi widnokręgu zacierał i chłonął, spało w ciszy miasto Grabca ukochane, jedyny, wieczysty, królewski Rzym.

Tam, na północy daleko, na wschodzie i na zachodzie, dwa były centra życia, dwa czerwoną i złotą krwią tętniące serca lądu europejskiego: Paryż i Warszawa. Dwa węzły potworne wszystkich sieci i dróg, dwa ośrodki tego, co tłum powszechnie nazywał kulturą, olbrzymie polipy, chłonące tysiącem ramion soki wszystkiej ziemi, stolice rządów i kupców, i przemysłowców, ogniska zabaw, grzechu, podłości, miernoty. Na wzór tych dwóch miast największych rozwijały się, rosły i przemieniały inne, nie mogąc im zresztą nadążyć, dawne stolice dawnych państw europejskich, zawsze ogromne, potworne, ruchliwe, a jednak przez tamte dwa „słońca” do drugiej zepchnięte rangi.

Rzym pozostał tym, czym był przed wiekami: miastem jedynym. Dziwnym cudem jakimś uchował się przed niwelującą wszystko, barbarzyńską ręką „postępu” i „cywilizacji”. Stały po dawnemu nietknięte ruiny na Forum: nad resztkami złotych domów na Palatynie chwiały się na wietrze cyprysy sędziwe i kwitnęły krwawe róże pod drzewami pomarańczowymi.

W kościele Świętego Piotra dzwony biły po dawnemu i w Watykanie siwy starzec w potrójnej koronie – białą, słabą ręką bezludny żegnając dziedziniec – dumał o tych czasach, kiedy stąd jego poprzednicy ruchem palca dźwigali narody Ziemi, a zaś głowy królewskie w pył uginali…

A na Kapitolu, na Kwirynale, a pałacu tysiącletnim u św. Jana Laterańskiego, w gigantycznych resztkach dawnych łaźni, teatrów, cyrków, w krużgankach bazylik, pod kopułami kościołów, w gmachach świt Odrodzenia pamiętających, w ogrodach, na placach, nad fontannami – stały posągi białe, bóstwa z dawien nieczczone, odłamy snów marmurowych, strzępy bujne minionej, twórczej młodości…

To miasto jedyne wymarzył sobie Grabiec na przyszłą dumną stolicę duchową odnowionego świata.

Pochylił głowę i patrzył w słońcu na setkę kopuł wydymających się ku niebu, pokrytych złotozielonawą patyną wieków, na obeliski stare i strzeliste, na poszczerbioną turnię Cyrku Flawiuszów.

Dostojeństwo spokojne a mocne biło od tego miasta, co tysiąclecia przetrwało i nie uznało za stosowne zmienić się za przykładem innych.

Grabiec śnić począł…

Tam, na północy, na wschodzie czy na zachodzie, niechaj sobie będą wielkie „współczesne” metropolie, ogniska pracy, ruchu, codziennych drobnych zabiegów, niech się roją jak ule, niech huczą jak kuźnie, byle gwar ich dalej nie dochodził, jak po krańce tej wyzłoconej słońcem i jesienią Kampanii, byle nie mącił zadumanej ciszy pod cyprysami na ruinach… Tu będzie mózg i dusza ludzkości, nieprzemijająca świątynia „ziemskich bogów”, siedlisko a stolica wiedzących, co będą zarazem królami świata.

Niegdyś, kiedy cezarowie w marmurowych domach na palatyńskim wzgórzu mieszkali, okrąg świata słał miastu temu pszenicę, wino, oliwę, kruszec kosztowny i drogie kamienie, niewolników, kobiety i bogów nawet – okrąg świata mu służył, woli jego podlegał, za rację bytu swego miał po prostu istnienie, rozkwit i blask tego miasta jedynego.

Teraz ma się to powtórzyć. Co tylko kraje i ziemie, i morza wydać mogą najlepszego, tutaj ma spływać; tutaj ma być na nowo środek świata, myśl jego i wola.

Wieści po lądach szerokich – po wyspach morza dalekich będą chodziły, że jest gród święty, do którego wstęp wybranym jeno jest dozwolony. Opowiadać o nim będą matki swym dzieciom, jakby starą baśń jaką wschodnią, że jest tam moc wszystka i wszystko piękno, światło, mądrość i życie, ale w nieprzebytych murach bramy są wysokie i nie giąć się trzeba, lecz raczej na miarę ich wzróść, aby wnijść114 do wnętrza.

O, miasto wyśnione, miasto ukochane!

Krótki, twardy śmiech Józwy wyrwał Grabca z zamyślenia. Odwrócił żywo głowę i spojrzał na towarzysza.

Stał on z pięściami wspartymi na jakimś starym, połamanym już i w zielsko wrosłym sarkofagu, z czołem jakby do uderzenia pochylonym, z namarszczonymi brwiami.

– Józwa, tyś się śmiał?

Przywódca rzucił w tył głową.

– A co? Śmiałem się.

Zakreślił ręką szerokie koło.

– Przecież to zabawna rzecz pomyśleć, że po tej burzy naszej będą tu tylko gruzy bez kształtu i kamienie, na których zielsko porośnie, i krzewy, i potem las… Damy my radę, o! damy tym gmachom, co wieki przetrwały, tym starym sklepieniom połatanym sztucznie cementem, kolumnom tym, żelaznymi prętami związanym. O! Będą się tu w proch sypały te kopuły, będzie trzęsienie ziemi, jakiego od stworzenia świata nikt pono jeszcze nie widział!

Rozśmiał115 się znowu drapieżnie, a potem, zwracając się wprost do Grabca, dodał:

– Słuchajcie, Grabiec, wy coś kręcicie… Jak się ma naprawdę sprawa z ową maszyną Jacka?

Grabiec nie miał ochoty odpowiadać. Ostatnie blaski zachodzącego słońca, tak podobne do królewskiej aureoli, miasto otaczającej, zmieniły mu się w oczach nagle na pożar; zdawało mu się, że widzi wieczny Rzym, walący się w gruz bezpowrotnie – i dziką, od dawnych hord barbarzyńców straszniejszą tłuszczę, co idzie przez zgliszcza i przez zwaliska – niepowstrzymana, szalona…

Dopiero gdy Józwa po raz drugi natarczywiej powtórzył pytanie, Grabiec zwrócił oczy na niego.

Zawahał się jedną chwilę. Czyż mu ma powiedzieć prawdę, że straszny wynalazek Jacka, jeśli się do ręki jego dostanie, to służyć mu będzie zarówno do pognębienia rozwielmożnionego dzisiaj społeczeństwa ludzkiej trzody, jak do utrzymania w tamach i… w niewoli nowej rozpętanych na jeden dzień mas roboczych? Czy mu to ma szczerze i bezczelnie powiedzieć? I dodać jeszcze, że dopóki on żyw, to raczej wszystko się zwali na świecie, nim tu jeden kamień ze szczytu starych kolumn opadnie?

Patrzył na Józwę i myślał, jakie by to na nim zrobiło wrażenie. Tak, ten człowiek – usłyszawszy to – nawet by się nie żachnął, nawet nie oburzył, roześmiałby się tylko szerokimi ustami, białe, drapieżne i mocne zęby odsłaniając, tak pewien, że potęgą ostateczną i niezmożoną będzie zagłada i będzie zniszczenie, które on właśnie wiedzie za sobą.

– Posłałem Azę do Jacka – rzekł Grabiec na pozór spokojnie i obojętnie, w inną patrząc stronę – ona uczyni, co się da…

– Głupstwo! – syknął Józwa pogardliwie. – Nie rozumiem tych półśrodków! I na co tutaj kobieta? jakaś komediantka? co ona potrafi? Lepiej by było rozbić ten dom jego w Warszawie na piargi i wziąć, co trzeba, przemocą.

– Nie należy zapominać, że Jacek może się bronić! Jednym ruchem palca wysadzić zdoła całe miasto.

Józwie oczy zabłysnęły.

– To cóż! Właśnie prześliczny początek! Warszawa, Paryż, a potem te inne, mniejsze wrzody na zarażonym cielsku Europy…

– Na to by już kolej nie przyszła – rzekł Grabiec, jakby do siebie. – W tych warunkach razem z Warszawą przepadłaby też i tajemnica piorunującej maszyny Jacka.

– Więc co?

– Musi on nam swój wynalazek oddać dobrowolnie, zwłaszcza że bez jego wskazówek, kto wie, czybyśmy sobie umieli poradzić!

Józwa wyciągnął ręce żylaste, potężne.

– I to zresztą niekonieczne – rzekł po chwili. – Niech diabli mędrców wezmą z ich maszynami! Mam ja u siebie składy potężniejszych a żywych materiałów wybuchowych! Niech się tylko wszyscy moi ruszą, niech taniec zawiodą, a duszą wam ręczę, Grabiec, że ani śladu, ni wspomnienia z tego ślicznego świata nie zostanie.

Grabiec usta już otwierał, aby odpowiedzieć, ale naraz zrozumiał, że wszelkie słowa są tutaj próżne i stracone. Pojrzał w oczy Józwy, płonące zaciekłą, nieubłaganą nienawiścią do wszystkiego, co było i jest – po prostu dlatego tylko, że jest i że było – i po raz pierwszy w życiu zimny strach go objął. Przez jedno okamgnienie myślał, czyby nie pchnąć zawczasu noża w tę szeroką pierś, ale zbuntował się rychło sam przeciw tej myśli, podłej i tchórzliwej. To by znaczyło przed podróżą roztrzaskać okręt, do nowych krajów wiozący, z obawy przed burzą, która może pokonać siły i mądrość sternika…

Patrzył na Józwę. To nie był przecież człowiek tępy ani ślepy, nienawidzący dlatego, że przypadkowo urodził się i żył w ciężkich warunkach, na ręczną i ogłupiającą pracę losem skazany… Przeszedł on owszem ongi wszystkie stopnie szkół publicznych i miano go nawet dla wielkich zdolności posłać na koszt państwa do Szkoły Mędrców, gdy on nagłe przepadł, jak kamień do wody rzucony.

Rychło się w zamęcie życia zapomina o przepadłym człowieku, nikt też wkrótce nie pamiętał, że Józwa żył, a tym mniej rozmyślał nad tym, co się z nim stało. A on tymczasem, doszedłszy pewnego dnia do przekonania, że złe jest to, co jest, w poszukiwaniu siły zstąpił w głąb i zbierał moc, wiedziony jedynym, obłędnym pragnieniem zniszczenia…

– Dziwna, żem ja go spotkał116 i poznał – szeptał Grabiec do siebie, zwracając oczy na słońce zachodzące w krwawych blaskach nad Rzymem.

109.kędy – gdzie. [przypis edytorski]
110.ucieczesz – dziś popr. forma: uciekniesz. [przypis edytorski]
111.ciżba – tłum. [przypis edytorski]
112.chram – świątynia. [przypis edytorski]
113.śreżoga – rozedrgane powietrze nad rozgrzaną powierzchnią, tworzące wrażenie mgły np. nad asfaltem w upalny dzień. [przypis edytorski]
114.wnijść (daw.) – wejść. [przypis edytorski]
115.rozśmiać się – dziś: roześmiać się. [przypis edytorski]
116.dziwna, żem ja go spotkał – dziś: dziwne, żem (…). [przypis edytorski]