Czytaj książkę: «Miazga», strona 20

Czcionka:

I Leonardo myśli: „Wiedząc wszystko, kłamię, ponieważ wiedząc wszystko, nie wiem, co mam uczynić z tą wiedzą, a więc nie kłamstwa, lecz prawda niszczy nadzieję”. Cóż mu więc pozostaje? Jedno tylko: odrzucić czarodziejską pałeczkę, wyrzec się magii, stać się na powrót zwykłym, niewiedzącym, śmiertelnym. Rozpocząć wszystko od nowa, od początku. Czy jednak szansa taka jeszcze istnieje? Nie! – po raz wtóry odpowiadają Furie. Jeżeli szukało się prawdy i odnalazło się ją, pada się jej ofiarą, takie jest prawo. Powrotu nie ma. Trzeba odtąd żyć jak ktoś zwykły z niezwykłą wiedzą. Taka jest cena. Myśli Leonardo: „Ja, którego ciała już nikt nie może pożądać, ale również i ja, który w swoim dogasającym ciele, w ciele okrytym usychającą skórą – wciąż odczuwam błogosławione i rozpaczliwe dreszcze pożądania, ja, którego nikt nie zapragnie wziąć w ramiona, aby na moich usychających wargach złożyć pocałunek i ustami młodości objąć moje usta już usychające, ja, oszukujący samego siebie i oszukujący tych, których muszę oszukiwać, aby oszukać mego siebie, śmiercią przywoływany, a wciąż pogrążenia w młodości spragniony, nigdy niezaspokojony, bowiem ściganie uciekającej młodości nigdy nie może być zaspokojone, ja, któremu nie jest obcy żaden grzech i który zna do ostatniego oddechu wszelkie zbłąkanie, ja, który mimo mojej usychającej skóry i moich starczych warg, które są obrazą radości i harmonii, znam równie dobrze dno ciemnych przepaści, jak urojone blaski tęsknot, ja, który w pysze fałszywej pokory… ja wziąłem na swoje ramiona ciężar ponad moje siły”. Jednakże i w tym szczególnym momencie nie opuszczają go sprzeczne uczucia. Oto po tym dramatycznym wyznaniu pojawia się bluźnierstwo przeciwko Bogu. Leonardo przypomina sobie, jak zdarzyło mu się kiedyś wykonać obraz treści religijnej, za którym jął szaleć pewien młody książę, jak kupił go wreszcie i chciał zniszczyć to, co wskazywało boskość postaci, aby móc całować ją bez wyrzutów sumienia. „Osiągnąłem taką władzę nad duchem tego człowieka – myśli – że zdolny byłem rozkochać go w kobiecie malowanej, nie mniej niż w żywej. W tym, Boże, poprzednika nie miałem. Zdołałem stworzyć piękno, jakiego nikt dotąd nie oglądał! I ja miałbym teraz umrzeć? Nie! Ja pójdę dalej…”. Rzeczywiście, Leonardo do ostatnich słów nie wierzy w możliwość własnej śmierci. Wydaje mu się, że to, co wkrótce nastąpi, przyniesie po prostu kolejne doświadczenie, okaże się jakąś szczególną, jemu tylko daną przemianą. Wiara ta wzbudza ostatnią nadzieję Leonarda. Lecz cóż w tej sytuacji oznaczają zdania ostatnie? Czyżby jednak zwątpienie w obliczu zjawiającej się pustki? A może tylko przestroga? Lecz jeśli przestroga, to dla kogo? Bo przecież nie dla stojącego obok Francesca Melciego, wyłącznego spadkobiercy jego ziemskiego dorobku. Może więc dla ludzkości w ogóle, a zwłaszcza dla tych, których potrzeba dążenia ku rzeczom nieosiągalnym już opętała?

Ostatnia godzina pod względem kompozycyjnym jest dziełem zbudowanym misternie. Każdy szczegół, wszelkie podteksty są tu starannie dobrane i posiadają określone znaczenie. W sumie całość kojarzy się z kołem, z ciągłą linią zamkniętą. Oto Leonardo rozpoczyna opowieść o swoim życiu, aby przeprowadziwszy rachunek sumienia, wywód burzliwy i narastający jak same koleje życia, powrócić na koniec tam, skąd wyruszył, do punktu wyjścia. Pomiędzy poszczególnymi fazami życia a stadiami monologu zachowana jest swoista symetria. Każdemu przeżyciu Leonarda zawsze odpowiada jakiś inny ton i jakaś nowa myśl, która dalej popycha jego spowiedź. Ale i to jeszcze nie wszystko: Nagórski bowiem w kolejnych stadiach „choroby” Leonarda widzi okresy i tendencje własnych poszukiwań. Najbardziej wyrazisty przykład tej zależności znajduje się mniej więcej w połowie (wybór tego właśnie miejsca również nie wydaje się przypadkowy), kiedy to Leonardo przypomina historię hodowanego przez siebie ptaka, małej kawki imieniem Mezzanotte. Oswojony ptak, trzymany przez swego opiekuna na wolności, spędzał całe dnie w ogrodzie i okolicy. Któregoś dnia, po gwałtownej burzy, nie wrócił i wszelki słuch o nim zaginął. Nie zjawiał się przez wiele tygodni, aż wreszcie pewnego słonecznego poranka zastukał dziobem w okiennice. „Nigdy do tej pory nie przeżyłem wzruszenia równie dławiącego – myśli na to wspomnienie Leonardo – i szczęścia tak bezgranicznie czystego, jak w owej chwili, kiedy poczułem w dłoniach drobne i drżące ciało Mezzanotty, a pod wargami ciepłe, puszyste pióra”. I w chwilę potem, komentując przypływ czułości, stwierdza: „Wówczas mogłem jeszcze zawrócić…”.

Opisy podobnej tkliwości tworzą w utworach Nagórskiego cały motyw, jednak szczególnie często występują w pewnym cyklu opowiadań, który powstał – przy zachowaniu wszelkich proporcji – w środkowym okresie twórczości. Czytając Natchnienie świata, natrafiamy w pewnym momencie na scenę następującą: „Już schodził z werandy, gdy na wilgotnej, z lekka omszałej balustradzie dojrzał malutką, nieruchomo przycupniętą biedronkę. Schylił się i delikatnie przesunął ją sobie na dłoń. Przestraszona nie ruszała się dłuższą chwilę, dopiero gdy podniósł rękę do ust i chuchnął na nią parę razy ciepłym oddechem, biedronka ożyła i zaraz potem pośpiesznie poczęła wędrować po otwartej dłoni. Gdy doszła do końca wskazującego palca, zatrzymała się na moment, potem rozwinęła drobniutkie skrzydełka i lekko sfrunęła”.

W opowiadaniu Francek, napisanym w tym samym mniej więcej czasie, bohater utworu na widok wiewiórki reaguje takim wspomnieniem z dzieciństwa: „Nie wiem dokładnie, ile miałem wtedy lat, ale musiałem być bardzo mały, może trzy lata miałem albo cztery, i jednego dnia brat wystrzelił z wiatrówki do wiewiórki, jeszcze teraz słyszę odgłos strzału i jak przymknę powieki, widzę, jak małe, rude stworzonko, które dopiero co zwinnie po gałęziach skakało i życiem się cieszyło, spada, jak kamień z wysokiego drzewa i kiedy leżała na ziemi, ja do niej podbiegłem i miała podkurczone pod siebie łapki i oczka otwarte, jakby spała, tylko z pyszczka ciekł strumyczek czerwonej krwi i po tym zastrzeleniu wiewiórki całą noc nie spałem i miałem wysoką gorączkę”.

Przytoczenie tych dwóch przykładów unaocznia, że Nagórski, tak jak początkiem – do Zdrady, tak epizodem z kawką – do tej swojej pisarskiej przygody tu nawiązuje. A że miała ona miejsce mniej więcej w połowie twórczego życia – więc i w Ostatniej godzinie jej echo odzywa się po środku utworu. Owe przypływy tkliwości mają niewątpliwie charakter erotyczny, a to, że nie ludzie je wywołują – to tylko oznaka samotności bohaterów. Albowiem ktoś, kto nie potrafi otworzyć się na ludzi, ktoś, kogo trawi paraliżujący wstyd wobec innego człowieka, ten jest istotą wygnaną, tkniętą piętnem nieodwracalnego wyobcowania. Taki ktoś – skazany wyłącznie na siebie – przeżywa wszystkie ludzkie odczucia i odruchy „zastępczo”, w wyobraźni lub pośród przedmiotów i istot, które są martwe, głuche lub ślepe, lub które nie rozumieją ludzkiej mowy.

Taki właśnie jest Leonardo: kawka Mezzanotte jest dla niego ucieleśnieniem tego wszystkiego, do czego jako człowiek z krwi i kości nie mógł czy nie potrafił był się zbliżyć. Jest więc wszelkimi formami kobiecości – jest matką, kochanką i córką. Sens tego epizodu wydaje się jasny. Natury szczególnie wrażliwe, błogosławione, z gwiazdą wreszcie związane – potrafią przeżywać tylko różne kształty swej samotności; zdolne jedynie do kochania „w sobie”, mogą się sobą tylko zajmować i z siebie tylko uczynić obiekt miłości. Dlatego też Leonardo wraca później do tego, co pomyślał był po wywołaniu w sobie uczucia sprzed lat, zatem do owego „wówczas mogłem jeszcze zawrócić” i przeczy temu przekonaniu. Niewinna tkliwość, radosna czułość i ciepło były złudą, której uległ Leonardo dwukrotnie, wówczas, przed laty, i teraz, pod bezpośrednim wpływem wspomnienia. Powrót nie istniał już wtedy, choć organizm wciąż jeszcze był bardzo żywotny. Był on niemożliwy, bo dusza była już zatruta poznaniem. „Nigdy nie byłem młody, tak naprawdę młody – skarży się Leonardo – chociaż urządzałem najwspanialsze maskarady i najznakomitsze festyny, chociaż rozbawiałem najbardziej zgorzkniałych i pochmurnych”.

Czym jest Ostatnia godzina? Jak można ją widzieć na tle całego dorobku twórczości Nagórskiego? Mam wrażenie, że wszelka jednoznaczna odpowiedź spłaszczyłaby zagadnienie. Ostatnia godzina jest pieśnią starości i pieśnią życia, jest testamentem i pożegnaniem, a jednocześnie świadectwem harmonijnego spełnienia – harmonijnego oczywiście na ludzką, ułomną miarę. Jest to rapsod o bujnym i burzliwym istnieniu, o niebezpieczeństwie nadmiernych namiętności, o zgubnej magii ludzkich kuglarstw i o cenie, jaką trzeba zapłacić za iluminację, jakiej się doznawało.

Pchany jakąś niejasną siłą – po raz ostatni słyszymy wewnętrzny głos Nagórskiego – pragnieniem wiedzy i wolą poznania, a jednocześnie nie chcąc porzucić ludzkiej, prostej miary – cierpiałem, lecz z tego cierpienia urządziłem widowisko. Każde przeżycie, najintymniejsze doznanie chwytałem jak złodziej i gromadziłem je, gromadziłem, aby je później scalić i wystawić na pokaz. Myślałem, że w ten sposób uwolnię się od tego, co we mnie jest złe, myślałem, że przezwyciężę to i wyzwolę się z tej niedobrej, dręczącej kondycji, z jaką przybyłem na ten świat. Teraz, gdy jestem nareszcie u kresu tej drogi, gdy dobrnąłem w końcu tu, skąd odzywam się teraz, widzę, że wszystko to było daremne. Moje przekleństwo wyśpiewane, ale ja nieuwolniony od niego. Oto – starzec – stoję stopami w trawie mojego dzieciństwa, mojej niepoprawnej młodości, mojej spapranej dojrzałości. Wciąż taki sam, niezmiennie. Stoję i śpiewam mój płacz nad sobą, który nie mogłem być na taką miarę, jakiej dla siebie pragnąłem. Stoję i śpiewam. Mogę jeszcze śpiewać. Ale co będzie, gdy przestanę móc? Gdy moja czarodziejska pałeczka wypadnie mi z rąk? Gdy stracę głos i słuch? Chciałbym wtedy zamilknąć. Chciałbym umieć zamilknąć. Chciałbym, aby mój ostatni śpiew nie zabrzmiał fałszywie. Wolałbym, żeby był ciszą.

piątek, 24 kwietnia

Już dwunasta dochodzi i poza przejrzeniem porannej prasy oraz paru tygodników nic do tej pory nie zrobiłem. Obezwładniająca senność i pustka w głowie, na dworze pochmurno, ale 18°C, kaloryfery wciąż grzeją i w pokoju mimo uchylonego okna jest tak duszno, iż nie ma czym oddychać. Chyba będzie burza.

Dość dokładnie sobie wyobrażam, jakie powinno być zakończenie sceny Celina Raszewska – Antek, ale myśli mam tak poklejone, iż żadnej z nich nie potrafię sformułować w zdania. Przy podobnej bezsilności natychmiast wszystko przestaje mi się podobać i wszystkie wątpliwości powracają.

Burzy nie było, tylko po południu przez kilka godzin padał deszcz i pod wieczór trochę się odświeżyło. Ale dzień stracony, choć bardzo długi, cały w nastroju skretynienia: sam ze sobą grałem w kości i z miernym zainteresowaniem, żeby się czymś zająć, przeczytałem kiepski kryminał.

sobota, 25 kwietnia

Trochę, lecz niewiele lepiej niż wczoraj. Czytanie eseju Antka musi trwać co najmniej godzinę i kwadrans, może nawet dłużej, więc w pewnym momencie lektury oboje, i Celina, i Antek muszą usłyszeć, jak goście schodzą na dół, nie ma chyba jednak sensu zaznaczać tego w tekście. Natomiast, kiedy Antek przeczyta ostatnie zdanie i pocznie starannie wyrównywać niedbale w trakcie lektury odkładane na bok kartki, aby je z powrotem włożyć do teczki – wolałbym w tym momencie uniknąć wypowiadania przez Celinę jakichś bezpośrednich ocen i sądów. Zamyślona i po dłuższym milczeniu powinna powiedzieć raczej tak:

CELINA

Jutro jest rocznica śmierci ciotki Elżbiety.

ANTEK

Ciotki Elżbiety?

CELINA

Trzydzieści pięć lat.

ANTEK

Skąd ci to przyszło do głowy?

CELINA

Na pogrzebie Elżuni, w Zakopanem, poznałam pana Nagórskiego. Możesz sobie wyobrazić, że miałam wtedy siedemnaście lat?

ANTEK

Nagórski też chorował na gruźlicę?

CELINA

Ależ nie! Był zdrowy.

ANTEK

Więc skąd się wziął na pogrzebie?

CELINA

Oni się bardzo kochali, to była wielka miłość.

ANTEK

po chwili

Nigdy mi o tym nie powiedziałaś. znów po chwili Jaki on był?

CELINA

Pan Nagórski?

ANTEK

Zabawne, że mówisz o nim „pan”.

CELINA

Dla mnie był pan.

ANTEK

Więc jaki był?

CELINA

Czy ja wiem? po dłuższej chwili To było tak dawno, nie bardzo już pamiętam. Byłam taka młoda i głupiutka, na pewno nawet do głowy mi nie przyszło, że spotkałam sławnego w przyszłości pisarza.

ANTEK

Niesłychane! Poczekaj, urodził się w dziewięćset dziewiątym, a to było?

CELINA

W trzydziestym czwartym.

ANTEK

To znaczy miał? Nieprawdopodobne! Dwadzieścia pięć, tylko cztery lata był starszy ode mnie.

Po ściągniętych brwiach i zmarszczonym czole widać wysiłek (chyba jednak daremny), jaki wkłada, aby wyobrazić sobie tak odległą i niespodziewanie wywołaną przeszłość. Natomiast bez większych trudności natychmiast sobie uświadamia, że w jakiejś mierze, może nawet istotniejszej i głębszej od formalnego powinowactwa, jest dzięki owej przeszłości związany z obiektem swojej adoracji.

ANTEK

Naprawdę nic nie pamiętasz?

Trzeba tak jakoś zrobić, żeby czytelnikowi musiało się w tym momencie nasunąć skojarzenie z dwukrotnie już eksponowanym motywem pogrzebu Elżbiety, w części I podczas rozmowy Celiny z Nagórskim i w części II, w czasie koncertu w Filharmonii, kiedy Celina dostrzega Nagórskiego, siedzącego kilka rzędów przed nią.

CELINA

Prawie nic. Pogoda była, zdaje się, bardzo piękna. Przedwiośnie.

ANTEK

A potem go nie widywałaś?

CELINA

Czasem, z daleka. Dzisiaj na przykład.

ANTEK

Był na koncercie? No, widzisz, jaka ty jesteś! Nigdy mi jednym słowem nie powiedziałaś, że znasz Nagórskiego.

CELINA

Bo cóż to za znajomość? Ja go nie pamiętam, on mnie na pewno też.

ANTEK

On lubi nie pamiętać! A ciotka?

CELINA

Elżunia?

ANTEK

Jaka była?

CELINA

Bardzo ładna.

ANTEK

Nie masz jej fotografii?

CELINA

Żadnej.

ANTEK

Podobna była do ciebie?

CELINA

Czy ja wiem? Myślisz, że ja siebie pamiętam, jak wtedy wyglądałam? Rodzice mówili, że byłyśmy do siebie trochę podobne.

ANTEK

I co jeszcze?

CELINA

Zapowiadała się na znakomitą pianistkę.

ANTEK

To wiem! I zachorowała na gruźlicę.

CELINA

Strasznie młodo umarła. Miała… Poczekaj, żebym nie poplątała, była ode mnie starsza siedem lat, to znaczy miała dwadzieścia dwa, kiedy umarła.

ANTEK

Nie wiesz, jak się poznali?

Celina bardzo dobrze to pamięta, bo na jednym z długich spacerów w głąb pustych o tej porze dolinek Nagórski wśród wielu zwierzeń opowiedział i o pierwszym spotkaniu z Elżbietą, gdy po powrocie z podróży poślubnej jesienią trzydziestego drugiego roku, w salonie stryjenki żony, Julii Wanertowej, będąc zresztą w towarzystwie Alicji, poznał młodziutką pianistkę nagrodzoną wyróżnieniem na dopiero co zakończonym II Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim.

ANTEK

Nie wiesz?

CELINA

Poczekaj, coś sobie przypominam, tylko nie jestem pewna…

ANTEK

prawie z tą samą rozgorączkowaną ciekawością, z jaką przed laty słuchał partyzanckich opowiadań ojca

No, no! Przypomnij sobie.

CELINA

Już wiem, kiedyś mi Elżunia opowiadała, ale kiedy to było i przy jakiej okazji, pojęcia nie mam… chyba w trzydziestym drugim.

ANTEK

Boże!

CELINA

Pan Adam…

ANTEK

O, to już brzmi lepiej.

CELINA

Nie przeszkadzaj, Ancik, bo wszystko poplączę.

ANTEK

Pocałuję cię i nie poplączesz.

CELINA

zaniepokojona gorącością warg syna

Coś ty taki rozpalony? Nie masz przypadkiem gorączki?

ANTEK

Opowiadaj!

CELINA

Wrócił właśnie do Warszawy z poślubnej podróży…

ANTEK

Wiem, z Alicją z domu Wanert, córką tego starego i wielkiego Wanerta.

CELINA

Wtedy nie był jeszcze taki stary. Ale skąd ty to wiesz?

ANTEK

Wiem! No tak! Teraz rozumiem. To z powodu ciotki Elżbiety Nagórski rozszedł się z żoną. Tak?

CELINA

Zdaje się. A spotkali się w domu stryjenki żony pana Adama. To był bardzo bogaty dom, pani Wanertowa przyjmowała wielu artystów, opiekowała się młodymi talentami…

ANTEK

Na pewno lepiej niż Komitet Centralny.

CELINA

Ancik!

ANTEK

Nie lepiej?

CELINA

Elżunia otrzymała akurat wyróżnienie na konkursie Chopinowskim i dlatego grała w salonie pani Wanertowej.

ANTEK

Nie pamiętasz co?

CELINA

Za dużo od mojej pamięci wymagasz. Pewnie Chopina.

ANTEK

Ale co Chopina?

A Celina, idąc w tym momencie wąską i dość stromo wspinającą się pod górę ścieżynką, gdy w dole szumi gwałtownie wezbrany potok, idąc obok Nagórskiego, który mimo swych dwudziestu pięciu lat sprawia wrażenie jej rówieśnika, tak młodo wygląda, szybkie i trochę nerwowe kroki uważnie dostosowując do jej drobnych i niepewnych, bo wychowanych w mieście i tylko z miejską ulicą oswojonych – mówi, przesuwając równocześnie fotel cokolwiek do tyłu, aby znaleźć się poza kręglem światła padającym od lampy:

CELINA

Nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam, ale tak mi się wydaje, iż Elżunia wspomniała, że grała także jakąś etiudę Skriabina…

ANTEK

Którą? Może tę?

Wciąż siedząc na tapczanie z podwiniętymi pod siebie nogami, powinien w tym momencie zanucić początkowy temat jednej z etiud Skriabina, markując jednocześnie grę na swych udach obciśniętych spodniami z welwetu koloru bordo. I nagle, jakby doznał olśnienia, uderza się ręką w czoło.

ANTEK

Jasne! Teraz rozumiem, skąd się wzięły Pragnienia. Oczywiście! Wszystko się zgadza! I motyw kłamstwa, i pragnień, które nie mogą być spełnione. Wspaniałe! Zawsze o sobie, tylko o sobie! Och, mamo! Że też mi tego wszystkiego wcześniej nie opowiedziałaś.

CELINA

Nie cieszyłbyś się teraz.

ANTEK

To prawda. Ale gdybym wiedział, mógłbym to wykorzystać. Ani słowa nie napisałem o Pragnieniach. Głupi jestem, nie mam żadnej intuicji.

CELINA

I co jeszcze? Nie masz inteligencji, wyobraźni…

Antek śmieje się, lecz nagle poważnieje.

ANTEK

Powiedz, mamo, czy to nie dziwne i właściwie nie okropne, że kiedyś jacyś ludzie się kochali, cierpieli i przeżywali chwile szczęścia, wreszcie śmierć to wszystko przygniotła i pokruszyła, a potem, po latach, ktoś taki, jak na przykład ja, dowiaduje się o tym i zdaje sobie sprawę, dociera do niego z dalekiej przeszłości echo jakiejś prawdziwej ludzkiej tragedii, a on się tylko potrafi tym cieszyć, jest zachwycony, że coś takiego było, to właściwie nieludzkie, nie, mamo? – – —

niedziela, 26 kwietnia

Wczoraj wieczorem na imieninach u Marka N. Dzisiaj od rana duszno i parno, ale krótka burza dopiero po południu. Jurek Skolimowski kręci w Monachium nowy film dla producenta belgijskiego.

Niepokój, co znajdę we fragmentach opublikowanych w swoim czasie w „Twórczości”, od tego czasu, więc od trzech i pół roku, nie zaglądałem do nich i nie pamiętam dokładnie tekstu. Także niepokój, żebym znów nie popadł w nastrój zniechęcenia. Prawdopodobnie z tych właśnie przyczyn chodzi za mną od paru dni podszept, aby na razie, przy tej pierwszej korekcie całego materiału, zrezygnować z dokładniejszego opracowania dwóch scen wypunktowanych w planie pod liczbami 5 i 8: Koleżeńskie spotkanie u Stefana Raszewskiego (cd.) oraz Bankiet w Europejskim (cd.). Mimo kilku pomysłów zanotowanych w ubiegłym tygodniu w związku z tymi scenami – obie mają wiele pustych miejsc i wiele elementów niewyjaśnionych. Może jednak uciec się do uniku, na potem odłożyć rozwikłanie tych komplikacji, nie tracąc na nie w tej chwili czasu, a przede wszystkim energii wyraźnie słabnącej? Może poczucie porządku trochę się przed podobnym wybiegiem wzdraga. A może jednak?

poniedziałek, 27 kwietnia

Nie całkiem przekonany, że postępuję słusznie, postanowiłem mimo wszystko wyminąć wiadomą przeszkodę.

W związku z nocnym telefonem Stefana Raszewskiego do ojca: nie zapomnieć, że Raszewski, gdy tylko wykręci numer i usłyszy sygnał, natychmiast słuchawkę odłoży.

Beata Konarska w obecności Łukasza Halickiego odbiera telefon dyrektora Otockiego, powiadamiający, że ma grać Lady Makbet.

Gdy zadzwonił telefon, dochodziło pół do dwunastej i Beata Konarska i Łukasz Halicki, jeszcze w owym początkowym okresie intymności, kiedy wieczorne posiłki chętnie się spożywa w domu, leżeli.

– Odbierz – powiedziała Beata – jeżeli do mnie, to mnie chyba nie ma.

Na to Łukasz:

– Dziewczyna w twoim wieku nie ukrywa, że spędza wieczór z ładnym chłopcem.

– Dziewczyna w moim wieku spędza wieczór z ładnym chłopcem nie po to, żeby tracić czas na rozmowy telefoniczne.

Łukasz zastanowił się.

– Pewna racja w tym jest, owszem, trudno zaprzeczyć. Ale telefony mogą mieć…

– Odbierz, bo ten ktoś gotów odłożyć słuchawkę.

Łukasz, leżąc na wznak i z męskością wciąż w stanie silnej erekcji, podniósł słuchawkę:

– Tak, słucham?

– Łukasz? Mówi Witold Otocki.

– Dobry wieczór, panie dyrektorze.

– Jest Beata?

– Oczywiście. Podać ją panu?

– Bądź tak dobry.

– Już podaję – i półgłosem do Beaty – stary KaKa.

Ponieważ leżał po zewnętrznej stronie tapczana, ułożyła się wygodnie w poprzek jego ciała i dopiero wtedy wzięła słuchawkę.

– Jestem.

– Dobry wieczór, Beatko. Przepraszam, że dzwonię tak późno, mam nadzieję, że was nie obudziłem.

– Oczywiście, że nie.

– Mam dla ciebie wiadomość, która powinna ci sprawić przyjemność.

– Wiem.

– Jak to wiesz? Skąd wiesz? Dzwonił może Eryk?

– A miał dzwonić?

– Jeżeli nie dzwonił, to skąd wiesz, że mój telefon cię ucieszy?

– Przecież nie dzwoniłby pan o pół do dwunastej w nocy, żeby zrobić Beatce przykrość.

Otocki roześmiał się.

– To prawda, masz rację. Więc słuchaj dobrze, Beatko.

– Cała jestem słuchaniem.

– W najbliższy poniedziałek Eryk zaczyna próby Makbeta.

Prawa dłoń Beaty, zabawiająca się gęstym owłosieniem na podbrzuszu Łukasza, przesunęła się w tym momencie nieco niżej ku jego męskości. Nie poruszył się, leżał w poblasku nocnej lampy z półprzymkniętymi powiekami, a jego członek, już zmalały i miękki, nie drgnął pod dotknięciem jej palców. Zacisnęła je mocniej.

Otocki:

– Słyszysz mnie, Beatko?

– Ależ tak, bardzo dobrze słychać, panie dyrektorze. Czy Monika już wie?

– Monika?

– Czy już wie, że ja będę grać Lady Makbet?

Przez moment Otocki zaniemówił.

– No, wiesz! Ależ ty masz cholerną intuicję, dziewczyno! Niech cię diabli! Zaimponowałaś mi.

– To wcale nie intuicja, panie dyrektorze.

– Tylko co?

– Podobno bardzo dobrze prowadzę auto. Mam bezbłędny refleks.

– Niech ci będzie, ja już należę do wapniaków i nazywam to staromodnie intuicją. Domyśliłaś się bezbłędnie. Grasz panią Makbet. Dzisiaj wieczorem uzgodniłem to a Erykiem. Jest zadowolony. A ty, cieszysz się?

Beata, coraz mocniej ściskając martwą męskość Łukasza:

– Ponieważ ma to być dla mojego dobra, postaram się, żeby to dobro było jak największe. Więc Monika jeszcze nie wie?

– To nie ma znaczenia. Dowie się. Nie przejmuj się tym, Beatko.

– Ależ ja się wcale nie przejmuję, chcę tylko wiedzieć.

Potem, gdy odłożyła słuchawkę, a Łukasz wciąż leżał bez ruchu, z przymkniętymi powiekami:

– No?

– Winszuję.

– Dlaczego nie patrzysz na mnie?

– Kontempluję na razie twój sukces.

Wówczas Beata, siedząc z podkurczonymi pod siebie nogami tuż obok nieruchomo kontemplującego, wyciągnęła prawą dłoń ku światłu lampy, chwilę się ze skupioną uwagę przypatrywała się swoim smukłym i krucho-dziewczęcym palcom, delikatnie podświetlonym zielonkawą barwą abażuru, i powiedziała:

– Teraz już rozumiem, dlaczego cała krew odpłynęła ci do głowy.

Na to Łukasz, jakby pod nim petarda wybuchła, poderwał się nagle i, odbiwszy się piętami, tak gwałtownie z tapczana wyskoczył, iż znalazł się nieomal na środku pokoju, wylądował przecież, zachowując doskonałą równowagę, chwilę stał bez ruchu, z prawą nogą lekko ugiętą w kolanie i cały też cokolwiek ku przodowi wychylony, co go upodabniało do gorliwego posłańca bogów, mającego za moment oderwać się od ziemi i chyżo wzlecieć w powietrze, jednak się nie poderwał do lotu, obrócił się tylko zwinnie na palcach i sięgnął po spoczywający nieopodal na fotelu drewniany, pozłacany kaduceusz – – – – —

Kiedy jesienią roku ubiegłego wróciłem po długiej przerwie do Miazgi i zabrałem się do uzupełniania części II – od tej właśnie sceny zacząłem pracę, pojęcia jednak nie mam, dlaczego nie dopisałem wówczas kilku zdań końcowych.

Tekst z Prometeusza (jednak powinien pozostać oryginalny tekst Aischylosa, przekład Stefana Srebrnego, zakalcowaty i naszpikowany archaizmami, trochę poprawiłem), który Łukasz Halicki ze swoim „roboczym” kaduceuszem wygłasza przed lustrem:

 
Daremne będą, widzę, wszelkie moje słowa,
daremnie zwracać prośby do twardego głazu.
Jak młody rumak, nie chcąc zgodnie biec w zaprzęgu,
kąsasz wędzidło, wierzgasz i nie znosisz cugli.
Szarpiesz się, ciskacz z furią, lecz myśl twoja słaba:
jeśli komu rozsądku brak, upór i pycha
w niczym pomóc nie mogą, siły nie dodadzą.
Pomyśl, Prometeuszu, jak gwałtowna burza
klęsk zwali się na ciebie, jeśli mnie, Hermesa,
nie zechcesz wysłuchać…
 

W tym momencie Beata miała chwycić z nocnego stolika popielniczkę i z rozmachem cisnąć ją w Łukasza, ten jednak posiada dostatecznie szybki refleks, aby się uchylić w porę i popielniczka z hałasem roztrzaskuje się o ścianę. Chyba tak zostawić? I nic więcej nie dodawać. Bo po co? Jeśli ktoś pożałuje, iż brak opisu, jak się potem Beata i Łukasz kochają, niech to sobie wyobrazi.

Wróciwszy z koncertu, Eryk Wanert czyta u siebie w domu pierwszą scenę Prometeusza Aischylosa Nagórskiego.

Skały, niebo, pustkowie. Wchodzą: Prometeusz, Hefajstos, Przemoc i Siła.

HEFAJSTOS

Stój, Prometeuszu! Doszliśmy do kresu, mój stary, albo, jeżeli wolisz, po długiej i żmudnej wędrówce jesteśmy u celu. Skraj świata, jak widzisz. Dzikie turnie, nagie szczyty, niebo, z którego leje się żar. Żaden człowiek nie dotarł do tego bezludzia i wieki przeminą, nim zabrzmi tutaj ludzki głos. Wybacz mi, Prometeuszu, wprawdzie cię prowadzę, lecz nie czynię tego, czego chcę, przeciwnie: czego nie chcę, to czynię. Z rozkazu mego ojca, wszechpotężnego Zeusa, muszę wykonać to, co muszę.

PRZEMOC

Musisz?

HEFAJSTOS

Jesteś Przemocą, więc czemu pytasz?

SIŁA

Musisz?

HEFAJSTOS

Jesteś Siłą, nie powinnaś pytać.

PRZEMOC

Pomyśl – Hefajstosie.

SIŁA

Zastanów się, Hefajstosie.

HEFAJSTOS

Czego chcecie?

PRZEMOC

Świadomości.

SIŁA

Słusznej oceny.

HEFAJSTOS

Wypełniam posłusznie rozkazy mego ojca, wszechpotężnego Zeusa. Czynię, co mi nakazał.

PRZEMOC

Musisz?

SIŁA

Masisz?

HEFAJSTOS

A wy?

PRZEMOC

Wyrok jest słuszny. Każdy wyrok wszechpotężnego Zeusa jest słuszny.

SIŁA

Kara jest słuszna. Każda kara wszechpotężnego Zeusa jest słuszna.

HEFAJSTOS

Wielkie moje siostry!

PRZEMOC

Siostry?

SIŁA

Siostry?

HEFAJSTOS

Jestem posłuszny i spełniam, co mi nakazano.

PRZEMOC

Musisz?

SIŁA

Chcesz?

HEFAJSTOS

Prometeuszu!

PRZEMOC

Pomyśl, Hefajstosie!

SIŁA

Zastanów się, Hefajstosie!

HEFAJSTOS

Wyrok nakazuje, żebyś był nagi, Prometeuszu. Sam będąc bogiem, wiesz najlepiej, kim się staje bóg, gdy traci władzę. Nie sprzeciwiaj się więc, Prometeuszu, i dobrowolnie zrzuć swoje szaty.

PRZEMOC

Chcesz tego?

SIŁA

Chcesz tego?

HEFAJSTOS

Spełniam wiernie i dokładnie rozkaz mego ojca, wszechpotężnego Zeusa.

PRZEMOC

Który widzi wszystko.

SIŁA

Który słyszy wszystko.

PRZEMOC

I którego wszechwiedzę wspieram ja, Przemoc.

SIŁA

I którego nieomylność potwierdzam ja, Siła.

PRZEMOC

Który zatem i o tobie, Hefajstosie, wie wszystko.

SIŁA

I nieomylnie, twoje myśli i pragnienia, Hefajstosie, ocenia.

HEFAJSTOS

Moje myśli? Moje pragnienia?

PRZEMOC

Boisz się swoich myśli?

SIŁA

Lękasz się swoich pragnień?

HEFAJSTOS

Mylicie się, moje wielkie siostry.

PRZEMOC i SIŁA

My tylko pytamy.

HEFAJSTOS

Wszystkie moje myśli…

PRZEMOC i SIŁA

Twoje myśli?

HEFAJSTOS

Wszystkie moje myśli i wszystkie moje pragnienia są zgodne z wolą wszechpotężnego Zeusa.

PRZEMOC

Powiedz to Prometeuszowi.

SIŁA

Niech Prometeusz zna twoje prawdziwe myśli i twoje prawdziwe pragnienia.

HEFAJSTOS

Macie słuszność, moje wielkie siostry. Wysłuchaj mnie więc, Prometeuszu, wysłuchaj uważnie, bo chociaż będąc bogiem wiesz, jaki cię wyrok czeka, musisz go wysłuchać, jak byś był tylko człowiekiem. Z woli wszechpotężnego Zeusa, z którą to wolą jednoczę się ja: ramię karzącej sprawiedliwości, rozkazuję ci, Prometeuszu, żebyś przede mną i przed moimi wielkimi siostrami, Przemocą i Siłą, stanął nagi.

PRZEMOC

Bracie!

SIŁA

Bracie!

Prometeusz zdejmuje z siebie wolno odzież pasterza.

HEFAJSTOS

Jestem!

PRZEMOC

Bracie!

SIŁA

Bracie!

HEFAJSTOS

Chciałeś, Prometeuszu, samowolnie wywyższyć ludzkie plemię i oto jesteś nagi najnędzniejszą człowieczą nagością. Sięgnąłeś zuchwałą dłonią po ogień, który jest przywilejem bogów, i oto będzie ci odjęta wszelka sposobność działania. Widzisz tę samotną skałę, Prometeuszu?

PRZEMOC

Bracie!

SIŁA

Bracie!

HEFAJSTOS

Idź do niej, ona będzie twoją wiecznością. Ona i żelazne łańcuchy, którymi cię do niej przykuję.

PRZEMOC

Chwała wielkiemu Zeusowi!

SIŁA

Sława wielkiemu Zeusowi!

HEFAJSTOS

Ale wieczność jest pojęciem nawet dla bogów cokolwiek mglistym.

PRZEMOC

Hefajstosie!

SIŁA

Hefajstosie!

HEFAJSTOS

Więc skoro w wieczności, będącej zarazem skończonością, narodzi się dziecię odkupienia, zwane Heraklesem – – —

—–

Dwie możliwości: 1) Eryk Wanert mieszka na Powiślu, w wieżowcu wzniesionym niedawno na rozległym terenie założonego już po wojnie Parku Kultury, a ponieważ ma mieszkanie na ostatnim piętrze, widok z jego okien roztacza się bardzo rozległy na park w dole i bieg Wisły, płynącej w tej części miasta wśród krajobrazu leśno-łąkowego, całkiem jak na wsi; 2) z powodu komplikacji rodzinnych (rozejście się z żoną, której oddał mieszkanie?) Eryk Wanert jest od pewnego czasu bezdomny, w ubiegłym roku korzystał z mieszkania kogoś, kto na kilka miesięcy wyjechał z Polski, a po powrocie tego kogoś przeprowadził się do stryja, stary profesor Henryk Wanert mieszka samotnie (podobnie jak Nagórski posiada dochodzącą pomoc domową) na Karowej, w kamienicy wzniesionej na skraju wiślanej skarpy, mieszkanie jest obszerne i wygodne, Eryk mógłby posiadać własny, zupełnie niekrępujący pokój, jego stosunki ze stryjem zawsze układały się i nadal układają bardzo dobrze. W tej chwili profesora Wanerta nie ma w domu, od paru dni przebywa w Jabłonnie.

Wybrać chyba tę drugą wersję. Nie zapomnieć, że do Eryka powinien zadzwonić Maciej Zaremba, który z wiadomych przyczyn jest zbyt podekscytowany, aby wrócić po przedstawianiu do domu, poszedł więc najpierw najprawdopodobniej do SPATiF-u, a gdzieś koło północy zawędrował do nocnego Bristolu, gdzie zorientowawszy się, że Eryk mieszka tuż obok, koniecznie chce go odwiedzić. Mimo całej przyjaźni i wciąż żywej sympatii, jakie żywi w stosunku do Zaremby, nie wydaje się, aby nawet dla niego i w sytuacji tak wyjątkowej Eryk Wanert pozwolił sobie na wplątanie się w męczący klimat niepokojów przyjaciela, zwłaszcza że jutro czeka go ciężki dzień.