Czytaj książkę: «Ogniem i mieczem, tom drugi», strona 14

Czcionka:

Rozdział XIX

Jeżeli pan Zagłoba nudził się w Zbarażu667, to nie mniej nudził się i Wołodyjowski, któren za wojną i przygodami szczególniej tęsknił. Bywało wprawdzie, że wychodziły od czasu do czasu ze Zbaraża chorągwie dla pościgu za kupami swawolników668, którzy nad Zbruczem palili i ścinali, ale była to mała wojna, przeważnie podjazdowa, przykra dla tęgiej zimy i mrozów, dająca wiele trudów – mało sławy. Z tych wszystkich przyczyn codziennie nalegał pan Michał na Zagłobę, żeby iść w pomoc Skrzetuskiemu, od którego przez długi czas żadnej nie było wieści.

– Pewno on tam popadł w jakoweś zgubne terminy, a może i żywota już zbył – mówił Wołodyjowski. – Trzeba nam jechać koniecznie, niechby razem z nim zginąć przyszło.

Pan Zagłoba nie bardzo się opierał, bo – jak utrzymywał – murszał w Zbarażu z ostatkiem i dziwił się, że jeszcze grzyby na nim nie porastają, ale zwłóczył, spodziewając się, że lada chwila może przyjść od Skrzetuskiego wiadomość.

– Mężny on jest, ale i roztropny – odpowiadał na nalegania Wołodyjowskiego – czekajmy jeszcze parę dni, bo nuż list przyjdzie i okaże się, że cała nasza ekspedycja niepotrzebna.

Pan Wołodyjowski uznawał słuszność argumentu i uzbrajał się w cierpliwość, choć czas wlókł się coraz wolniej. Przy końcu grudnia mrozy przerwały nawet rozboje. W okolicy nastał spokój. Jedyną rozrywkę stanowiły wieści publiczne, które często gęsto obijały się o szare mury zbaraskie.

Rozprawiano więc o koronacji i o sejmie, i o tym, czy książę Jeremi dostanie buławę, która przed wszystkimi innymi wojownikami jemu się należała. Oburzano się przeciw tym, którzy twierdzili, że wobec zwrotu ku traktatom z Chmielnickim jeden tylko Kisiel może pójść w górę. Wołodyjowski odbył z tego powodu kilka pojedynków – pan Zagłoba kilka pijatyk – i było niebezpieczeństwo, że całkiem rozpić się może, bo nie tylko dotrzymywał kompanii oficerom i szlachcie, ale nie wstydził się nawet chodzić i między łyczków669 na chrzciny, wesela, chwaląc sobie szczególnie ich miody, którymi słynął Zbaraż.

Wołodyjowski strofował go o to, mówiąc, że nie przystoi szlachcicowi poufalić się z ludźmi niskiej kondycji, gdyż od tego szacunek dla całego stanu się zmniejsza, ale Zagłoba odpowiadał, że prawa to temu winny, które pozwalają stanowi mieszczańskiemu w pierze porastać i do takich przychodzić dostatków, jakie tylko udziałem szlachty być winny; wróżył, że z tak wielkich prerogatyw dla ludzi nikczemnych nic dobrego wypaść nie może, ale swoje robił. I trudno mu było brać to za złe w czasie posępnych dni zimowych, wśród niepewności, nudy i oczekiwania.

Z wolna jednak zaczęły chorągwie książęce coraz liczniej ściągać do Zbaraża, z czego przepowiadano na wiosnę wojnę. Ale tymczasem ożywiła się nieco ochota. Przyjechał między innymi z chorągwią usarską Skrzetuskiego i pan Podbipięta. Ten przywiózł wieści o niełasce, w jakiej książę u dworu zostawał, i o śmierci pana Janusza Tyszkiewicza670, wojewody kijowskiego, po którym – wedle powszechnego głosu – Kisiel na województwo miał nastąpić, a na koniec o ciężkiej chorobie, jaką złożony był w Krakowie pan Łaszcz671, strażnik koronny. Co do wojny, słyszał pan Podbipięta od samego księcia, że chyba siłą rzeczy z konieczności nastąpi, bo komisarze już ruszyli z instrukcjami, aby wszelkie możliwe Kozakom poczynić ustępstwa. Relację tę pana Podbipięty rycerstwo Wiśniowieckiego przyjęło z wściekłością, a pan Zagłoba proponował protest do grodu zanieść i konfederację zawiązać, gdyż jak mówił, nie chciał, żeby jego praca pod Konstantynowem poszła na marne.

W tych nowinach i niepewnościach upłynął cały luty i marzec dobiegał połowy, a od Skrzetuskiego ciągle nie było wieści.

Wołodyjowski tym bardziej począł nalegać na wyjazd.

– Już nie kniaziówny, ale Skrzetuskiego – mówił – szukać nam wypada.

Tymczasem pokazało się, że pan Zagłoba miał słuszność, odkładając z dnia na dzień wyprawę, gdyż w końcu marca przybył Kozak Zachar z listem adresowanym do Wołodyjowskiego z Kijowa. Pan Michał wezwał natychmiast Zagłobę, a gdy się zamknęli z posłańcem w osobnej izbie, rozerwał pieczęć i czytał, co następuje:

„Nad Dniestrem aż do Jahorliku672 nie odkryłem żadnych śladów. Suponując, że musi być ukryta w Kijowie, przyłączyłem się do komisarzy, z którymi do Perejasławia zaszedłem. Tam uzyskawszy nadspodziewanie konsens od Chmielnickiego przybyłem do Kijowa i szukam wszędy, w czym mi sam metropolita sekunduje673. Siła674 tu naszych ukrytych u mieszczan i po monasterach, ale ci dla bojaźni czerni nie dają wiedzieć o sobie, dlatego szukać trudno. Bóg mnie prowadził i nie tylko ochronił, ale Chmielnickiego afektem dla mnie natchnął, mam przeto nadzieję, że mi i dalej pomoże i zmiłuje się nade mną. Księdza Muchowieckiego o wotywę675 solenną upraszam, na której módlcie się na moją intencję. Skrzetuski”.

– Chwałaż bądź Bogu Przedwiecznemu! – wykrzyknął Wołodyjowski.

– Jest jeszcze postscriptum – rzekł Zagłoba zaglądając przez ramię pana Michała.

– Prawda! – rzekł mały rycerz i czytał dalej:

„Oddawca tego listu, esauł676 mirhorodzkiego kurzenia, miał mnie w poczciwej opiece, gdy w Siczy w niewoli byłem, i teraz w Kijowie mi pomagał, i list zanieść się podjął z narażeniem zdrowia; miej go, Michale, w staraniu, aby mu niczego nie brakło”.

– Oto uczciwy Kozak, przynajmniej jeden taki! – rzekł Zagłoba, podając Zacharowi rękę.

Stary uścisnął ją bez uniżoności.

– Możesz być pewien nagrody! – wtrącił mały rycerz.

– On sokół – odparł Kozak – ja joho lublu, ja ne dla hroszi tutki priszow677.

– I fantazji ci, widzę, nie braknie, której by się szlachcic niejeden nie powstydził – mówił Zagłoba. – Nie same bestie między wami, nie same bestie! Ale mniejsza z tym! To tedy pan Skrzetuski jest w Kijowie?

– Tak, jest.

– A bezpieczen, bo to, słyszę, czerń tam hula?

– On u Dońca pułkownika mieszka. Jemu nic nie uczynią, bo nasz bat'ko678 Chmielnicki kazał jego Dońcowi pod gardłem pilnować jak oka w głowie.

– Cuda prawdziwe się dzieją… Skądże Chmielnickiemu takie serce dla Skrzetuskiego?

– On jego z dawna miłuje.

– A mówił tobie pan Skrzetuski, czego szuka w Kijowie?

– Jak nie miał mówić, kiedy on wie, że ja jemu druh… Ja szukał z nim razem i osobno, tak musiał wiedzieć, czego mnie szukać.

– Aleście dotąd nie znaleźli?

– Nie znaleźliśmy. Co tam Lachiw679 jeszcze jest, to się kryją, jeden o drugim nie wie, tak i znaleźć niełatwo. Wy słyszeli, że tam czerń morduje, a ja to widział; nie tylko Lachiw mordują, ale i tych, którzy ich ukrywają, nawet mnichów i czernice680. W monastyrze Dobrego Mikoły u czernic było dwanaście Laszek, to je razem z czernicami dymem w celi zadusili, a co parę dni to się skrzykną po ulicach i łowią, i do Dniepru prowadzą… Hej! co tam już wytopili…

– To może i ją zamordowali?

– Może i ją.

– Ale nie! – przerwał Wołodyjowski. – Już jeśli ją tam Bohun sprowadził, to ją musiał zabezpieczyć.

– Gdzie bezpieczniej jak w monastyrze, a dlatego i tam znajdą.

– Uf! – rzekł Zagłoba. – Tak wy myślicie, Zachar, że ona mogła zginąć?

– Ne znaju681.

– Widać, że Skrzetuski jest dobrej myśli – rzekł Zagłoba. – Bóg go doświadczył, ale go pocieszy. A wyście, Zachar, dawno wyjechali z Kijowa?

– Oj, dawno, pane. Ja wtedy wyszedł, kiedy komisary koło Kijowa z powrotem przejeżdżali. Bahaćko Lachiw682 chciało z nimi uciekać i tak uciekali neszczastnyje, jak kto mógł, po śniegach, po wertepach, przez lasy, lecieli do Białogródki, a Kozacy gnali za nimi i bili. Bahato utikło, bahato zabyły683, a niektórych pan Kisiel wykupił za wszystkie hroszy684, jakie miał.

– O dusze pieskie! To wyście z komisarzami jechali.

– Z komisarzami aż do Huszczy, a stamtąd do Ostroga. Dalej już ja sam szedł.

– To wy dawni znajomi pana Skrzetuskiego?

– W Siczy ja go poznał i rannego pilnował, a potem i polubił jak detynu ridnuju685. Ja stary i mnie nie ma kogo lubić.

Zagłoba krzyknął na pachołka, kazał podać miodu i mięsiwa i zasiedli do wieczerzy. Zachar jadł smaczno, bo był zdrożony i głodny; następnie zanurzył chciwie siwe wąsy w ciemnym płynie, wypił, posmakował i rzekł:

– Sławny miód.

– Lepszy jak krew, którą pijecie – rzekł Zagłoba. – Ale tak myślę, że wy uczciwy człek i pana Skrzetuskiego miłujący, nie pójdziecie więcej do buntu, jeno zostaniecie tu z nami? Już wam tu będzie dobrze.

Zachar podniósł głowę.

– Ja pyśmo widdaw686, tak i pójdę; ja Kozak – mnie z Kozakami, nie z Lachami się bratać.

– I będziecie nas bili?

– A budu. Ja siczowy Kozak. My sobie Chmielnickiego bat'ka hetmanem obrali, a teraz korol jemu buławę i chorągiew przysłał.

– Ot, masz! panie Michale – rzekł Zagłoba – nie mówiłem, żeby protestować?

– A z jakiego wy kurzenia?

– Z mirhorodzkiego, ale jego już nie ma.

– A co się z nim stało?

– Husary pana Czarnieckiego pod Żółtą Wodą starli. Teraz ja u Dońca z tymi, co zostali. Pan Czarniecki szczery żołnir, on u nas w niewoli, o niego komisarze prosili.

– Mamy i my waszych jeńców.

– Tak i musi być. W Kijowie mówili, że najlepszy mołojec u Lachiw w niewoli, choć inni mówili, że zginął.

– Kto taki?

– Oj, sławny ataman: Bohun.

– Bohun usieczon w pojedynku na śmierć.

– A kto jego ubił?

– Ten oto kawaler – odrzekł Zagłoba ukazując na Wołodyjowskiego.

Zacharowi, który w tej chwili przechylał drugą kwartę miodu, oczy na wierzch wyszły, twarz spąsowiała, na koniec parsknął przez nozdrza płynem i śmiechem zarazem.

– Ten łycar687 Bohuna ubił? – pytał krztusząc się ze śmiechu.

– Co, u starego diabła! – wykrzyknął marszcząc brwi Wołodyjowski. – Za dużo sobie ten posłaniec pozwala.

– Nie gniewaj się, panie Michale – przerwał Zagłoba. – Poczciwy to widać człowiek, a że się na polityce688 nie zna, to od tego on Kozak. Z drugiej strony, tym większa dla waćpana chwała, że wyglądając tak niepocześnie, tak wielkich przewag już w życiu dokonałeś. Ciało masz nikczemne, ale duszę wielką. Ja sam, pamiętasz, jakem ci się przypatrywał po bitwie, chociażem bitwę na własne oczy widział bo mi się wierzyć nie chciało, żeby taki chłystek.

– Dajże waćpan pokój! – burknął Wołodyjowski

– Nie jam twym ojcem, nie miejże do mnie rankoru689, ale to ci powiem, że pragnąłbym mieć takiego syna, i jeżeli chcesz, to cię będę adoptował, majętność całą ci zapiszę, bo to nie wstyd być wielkim w małym ciele. I książę niewiele większy od ciebie, a dlatego Aleksander Macedoński niewart być jego giermkiem.

– Ale bo co mnie gniewa – rzekł udobruchany nieco Wołodyjowski – to właśnie to, że z tego listu Skrzetuskiego nic pomyślnego nie widać. Że on sam nad Dniestrem nie położył głowy, to chwała Bogu, ale kniaziówny dotąd nie znalazł i któż zaręczy, czy ją znajdzie?

– Prawda jest! Ale gdy Bóg go przez nasze ręce od Bohuna uwolnił i przez tyle niebezpieczeństw, przez tyle sideł przeprowadził, gdy i Chmielnickiego zakamieniałe serce afektem dziwnym dla niego natchnął, to juści nie po to, żeby od męki i żałości na schab wysechł. Jeżeli w tym wszystkim nie widzisz, panie Michale, ręki Opatrzności, to widać tępszy masz dowcip690 od szabli, jakoż i słuszna to jest, że nikt nie może wszystkich przymiotów naraz posiadać.

– Widzę to jedno – odparł ruszając wąsikami Wołodyjowski – że my nie mamy nic tam do roboty i dalej musimy tu siedzieć, póki nie sparciejemy do reszty.

– Prędzej ja sparcieję jak ty, bom starszy, a to wiesz, że i rzepa parcieje, i słonina jełczeje ze starości. Dziękujmy raczej Bogu, że wszystkim naszym zgryzotom szczęśliwy koniec obiecuje. Niemałom się ja namartwił o kniaziównę, więcej jako żywo od ciebie, a niewiele mniej od Skrzetuskiego, bo ona moja córuchna i pewnie bym rodzonej tak nie kochał. Mówią nawet, że do mnie kubek w kubek podobna, ale ja ją i bez tego miłuję; i nie widziałbyś mnie ani wesołym, ani spokojnym, gdybym nie ufał, że już wkrótce niedola jej się skończy. Od jutra układam epithalamium691, bo bardzo piękne wiersze piszę, jenom w ostatnich czasach trochę Apollina dla Marsa zaniedbał692.

– Co tu i mówić teraz o Marsie! – odrzekł Wołodyjowski. – Niech kaduk porwie tego zdrajcę Kisiela, wszystkich komisarzów i ich traktaty! Na wiosnę pokój uczynią jako dwa a dwa cztery. Pan Podbipięta, który się z księciem widział, też to mówił.

– Pan Podbipięta tyle się zna na rzeczach publicznych, ile koza na pieprzu. Więcej on tam przy dworze za oną dzierlatką wietrzył niż za wszystkim innym i warował do niej niby pies do kuropatwy. Dałby Bóg, żeby mu kto inny ją ustrzelił, ale mniejsza z tym. Nie neguję ci, że Kisiel zdrajca, bo o tym cała Rzeczpospolita wie dobrze, jeno tak myślę, że co do traktatów na dwoje babka wróży.

Tu Zagłoba zwrócił się do Kozaka:

– A co tam u was, Zachar, mówią: będzie-li pokój czy wojna?

– Do pierwszej trawy będzie spokój, a na wiosnę to przyjdzie na pohybel693 albo nam, albo Lachiwczykam.

– Pocieszże się, panie Michale; słyszałem i ja, że się czerń wszędy armuje694.

– Bude taka wijna, jakoi ne buwało695 – rzekł Zachar. – U nas mówią, że i sułtan turecki przyjdzie, i chan ze wszystkimi ordami, a nasz druh Tuhaj-bej na hawrani696 blisko stoi i wcale do dom nie poszedł.

– Pocieszże się, panie Michale – powtórzył Zagłoba. – Jest też proroctwo o nowym królu, że całe panowanie pod bronią mu zejdzie; już to prawdopodobniejsze, że człowiek długo jeszcze szabli do pochwy nie schowa. Przyjdzie się człowiekowi od ciągłej wojny zedrzeć jak mietle od ciągłego zamiatania, ale taka to już nasza żołnierska dola. Kiedy już wypadnie się bić, trzymaj się niedaleko mnie, panie Michale, a pięknych rzeczy się napatrzysz i poznasz, jakeśmy to za dawnych, lepszych czasów wojowali. Mój Boże! nie ci to już ludzie, którzy za dawnych lat bywali, i ty już nie taki jesteś, panie Michale, chociażeś sierdzisty żołnierz i choć Bohuna usiekłeś.

– Sprawedływe każete, pane – rzekł Zachar. – Ne cii teper lude, szczo buwały697

Po czym począł na Wołodyjowskiego spoglądać i głową trząść:

– Ałe szczoby cij łycar Bohuna ubyw698, no! no!…

Rozdział XX

Stary Zachar odjechał na powrót do Kijowa po kilkodniowym699 odpoczynku, a tymczasem przyszła wieść, że komisarze wrócili bez wielkich nadziei pokoju, a nawet w zupełnym prawie zwątpieniu. Zdołali tylko wyjednać armisticium700 aż do Zielonych Świątek ruskich, po których miała rozpocząć się nowa komisja z pełną mocą do traktatów. Jednakże wymagania i warunki Chmielnickiego były tak górne, że nikt nie wierzył, aby Rzeczpospolita zgodzić się na nie mogła. Rozpoczęły się więc z obu stron gwałtowne uzbrojenia. Chmielnicki słał posła za posłem do chana, by na czele wszystkich sił spieszył na ratunek; słał i do Stambułu, gdzie ze strony królewskiej bawił od dłuższego czasu pan Bieczyński; w Rzeczypospolitej spodziewano się lada chwila wici na pospolite ruszenie. Przyszły wiadomości o mianowaniu nowych wodzów: podczaszego Ostroroga, Lanckorońskiego i Firleja, i o zupełnym usunięciu od spraw wojskowych Jeremiego Wiśniowieckiego, który na czele jeno własnych sił mógł dalej ojczyznę zasłaniać. Nie tylko żołnierze książęcy, nie tylko szlachta ruska, ale nawet stronnicy dawnych regimentarzy oburzali się na takowy wybór i niełaskę, twierdząc słusznie, iż jeżeli poświęcanie Wiśniowieckiego, póki była nadzieja traktatów, miało swoją rację polityczną, to usuwanie go w razie wojny było wielkim, niedarowanym błędem, bo on jeden tylko mógł mierzyć się z Chmielnickim i zwyciężyć tego znakomitego wodza rebelii. Zjechał wreszcie i sam książę do Zbaraża w tym celu, aby zebrać jak najwięcej wojska i stać w pogotowiu na granicy wojny. Zawieszenie broni było zawarte, ale okazywało się co chwila bezsilnym. Chmielnicki kazał wprawdzie ściąć kilku pułkowników, którzy wbrew umowie pozwalali sobie napadów na zamki i chorągwie na leżach tu i owdzie rozproszone, ale nie mógł opanować mas czerni i licznych luźnych watah, które o armisticium lub nie słyszały, lub nie chciały słyszeć, lub nie rozumiały nawet znaczenia tego słowa. Wpadały więc one ustawicznie w granice umową zabezpieczone, łamiąc tym samym wszelkie Chmielnickiego przyrzeczenia. Z drugiej strony wojska prywatne i kwarciane zapędzając się w pościgu za zbójcami przechodziły częstokroć Prypeć i Horyń w Kijowskiem, zapędzały się i w głąb województwa bracławskiego, a tam, napadane przez kozactwo, staczały z nim formalne walki, nieraz bardzo krwawe i zacięte. Stąd skargi ustawiczne, polskie i kozackie, o łamanie umowy, której w samej rzeczy nie było w mocy niczyjej dotrzymać. Zawieszenie broni istniało tedy o tyle, o ile sam Chmielnicki z jednej, a król i hetmani z drugiej strony nie wyruszali w pole – ale wojna rozgorzała już faktycznie, zanim główne siły zerwały się do walki i pierwsze cieplejsze promienie wiosenne oświecały po staremu płonące wsie, miasteczka, miasta, zamki, oświecały rzezie i niedolę ludzką.

Zapuszczały się pod Zbaraż watahy spod Baru701, Chmielnika, Machnówki, ścinając, grabiąc, paląc. Te gromił Jeremi rękoma swych pułkowników, bo sam udziału w owej drobnej wojnie nie brał, chcąc wtedy dopiero z całą dywizją ruszyć, gdy już i hetmani wyjdą w pole.

Rozsyłał więc podjazdy z rozkazami, by krwią za krew płaciły, palem za grabież i mordy. Poszedł między innymi pan Longinus Podbipięta i pogromił pod Czarnym Ostrowiem, ale był to rycerz w bitwie tylko straszliwy, z jeńcami zaś schwytanymi z bronią w ręku obchodził się zbyt łagodnie, i dlatego więcej go nie posyłano. Szczególniej jednak odznaczał się w podobnych ekspedycjach pan Wołodyjowski, który jako partyzant w jednym chyba Wierszulle mógł znaleźć współzawodnika. Nikt bowiem nie odbywał tak błyskawicznych pochodów, nikt nie umiał zejść tak niespodzianie nieprzyjaciela, rozbić go tak szalonym napadem, rozproszyć na cztery wiatry, wyłowić, wyścinać, wywieszać. Wkrótce też otoczył go postrach, a z drugiej strony fawor książęcy. Od końca marca do połowy kwietnia zniósł pan Wołodyjowski siedm luźnych watah, z których każda była trzykroć od jego podjazdu silniejsza, i nie ustawał w pracy, i coraz więcej okazywał ochoty, jakoby w krwi przelanej ją czerpiąc.

Zachęcał mały rycerz, a raczej mały diabeł, usilnie pana Zagłobę, by mu w tych ekspedycjach towarzyszył, bo lubił nad wszystko jego kompanię, ale stateczny szlachcic opierał się wszelkim namowom i tak swoją bezczynność tłumaczył:

– Za wielki mam brzuch, panie Michale, na te trzęsienia i szarpaniny, a przy tym każdy do czego innego się rodzi. Z usarzami na gęstwę nieprzyjaciela przy białym dniu uderzać, tabory łamać, chorągwie brać – to moja rzecz, do tego mnie Pan Bóg stworzył i usposobił; ale pościg nocą w chrustach za hultajstwem – tobie zostawuję, któryś jest misterny jako igła i łatwiej się wszędy przeciśniesz. Starej ja daty rycerz i wolę rozdzierać, jako właśnie lew czyni, niż tropić jak ogar po chaszczach. Zresztą po wieczornym udoju muszę iść spać, bo to moja pora najlepsza.

Jeździł więc pan Wołodyjowski sam i sam zwyciężał, aż pewnego razu, wyjechawszy pod koniec kwietnia, wrócił w połowie maja tak strapiony i smutny, jakby klęskę poniósł i ludzi wymarnował. Tak nawet zdawało się wszystkim, ale było to mylne mniemanie. Owszem, w długiej tej i uciążliwej ekspedycji doszedł pan Wołodyjowski aż za Ostróg, pod Hołownię, i tam pogromił nie zwyczajną watahę, złożoną z czerni, ale kilkaset ludzi liczący oddział Zaporożców, który w połowie wyciął, a w połowie w niewolę zagarnął. Tym dziwniejszy był więc głęboki smutek niby mgłą pokrywający jego wesołe z natury oblicze. Wielu chciało zaraz wiedzieć przyczynę, pan Wołodyjowski jednak nikomu słowa nie rzekł i zaledwie z konia zsiadłszy udał się na długą rozmowę do księcia w towarzystwie dwóch nieznanych rycerzy, a następnie wraz z nimi szedł do pana Zagłoby, nie zatrzymując się, choć go ciekawi nowin za rękawy po drodze chwytali.

Pan Zagłoba z pewnym zdziwieniem spoglądał na dwóch olbrzymich mężów, których nigdy przedtem w życiu nie widział, a których strój ze złotymi pętelkami na ramionach okazywał, że w wojsku litewskim służą, Wołodyjowski zaś rzekł:

– Zamknij waszmość drzwi i nie każ nikogo puszczać, bo mamy o ważnych sprawach pomówić.

Zagłoba wydał rozkaz czeladnikowi, po czym jął patrzyć niespokojnie na przybyłych, miarkując z ich twarzy, że nic dobrego nie mają do powiedzenia.

– To są – rzekł Wołodyjowski ukazując na młodzieńców – kniazie Bułyhowie-Kurcewicze: Jur i Andrzej.

– Stryjeczni Heleny! – zakrzyknął Zagłoba.

Kniaziowie skłonili się i odrzekli obaj naraz:

– Stryjeczni nieboszczki Heleny…

Czerwona twarz Zagłoby stała się w jednej chwili bladoniebieska; rękoma począł bić powietrze, jak gdyby postrzał otrzymał, usta otworzył nie mogąc tchu złapać, oczy wytrzeszczył i rzekł, a raczej jęknął:

– Jak to?…

– Są wiadomości – odpowiedział posępnie Wołodyjowski – że kniaziówna w monasterze Dobrego Mikoły została zamordowana.

– Czerń wydusiła dymem w celi dwanaście panien i kilkanaście czernic702, między którymi była siostra nasza – dodał kniaź Jur.

Zagłoba tym razem nic nie odrzekł, jeno twarz, poprzednio sina, poczerwieniała mu tak, że obecni zlękli się, aby go krew nie zalała; z wolna powieki opadły mu na oczy, po czym zakrył je rękoma, a z ust wyrwał mu się nowy jęk:

– Świecie! świecie! świecie!

Po czym umilkł i trwał w milczeniu.

A kniaziowie i Wołodyjowski biadać poczęli:

– Oto zebraliśmy się razem krewni i przyjaciele, którzyśmy ci na ratunek, wdzięczna panno, iść chcieli – mówił wzdychając raz po raz młody rycerz – ale znać, spóźniliśmy się z pomocą. Za nic nasza ochota, za nic nasze szable i odwaga, bo na innym ty już, lepszym od tego lichego świecie przebywasz, u Królowej Niebieskiej we fraucymerze703

– Siostro! – wołał olbrzymi Jur, którego żal na nowo pochwycił za włosy – ty nam odpuść nasze winy, a my za każdą kroplę twojej krwi wiadro wylejemy.

– Tak nam dopomóż Bóg! – dodał Andrzej.

I obaj mężowie wyciągali groźnie do nieba ręce, Zagłoba zaś wstał z ławy, postąpił kilka kroków ku tapczanowi, zatoczył się jak pijany i padł na kolana przed obrazem.

Po chwili na zamku ozwały się dzwony zwiastujące południe, które brzmiały tak ponuro, jakby dzwony pogrzebowe.

– Nie ma jej już, nie ma! – rzekł znowu Wołodyjowski. – Do niebios ją anieli zabrali, nam zostawując łzy i wzdychania.

Łkanie wstrząsnęło grubym ciałem Zagłoby i trzęsło nim, a oni ciągle narzekali i dzwony biły.

Wreszcie Zagłoba uspokoił się. Myśleli nawet, że może, bólem zmożony, usnął na klęczkach, ale on po niejakim czasie wstał i usiadł na tapczanie; tylko był to już jakby inny człowiek: oczy miał czerwone i mgłą zaszłe, głowę spuszczoną, dolna warga zwisła mu aż na brodę, na twarzy osiadło niedołęstwo i jakaś niebywała zgrzybiałość – tak że mogło naprawdę się zdawać, iż ów dawny pan Zagłoba, butny, jowialny, pełen fantazji, umarł, a został tylko starzec wiekiem przyciśnięty i zmęczony.

Wtem mimo protestacji pilnującego drzwi pacholika wszedł pan Podbipięta i na nowo rozpoczęły się żale i narzekania. Litwin wspominał Rozłogi i pierwsze widzenie się z kniaziówną, jej słodycz, młodość i urodę; wreszcie wspomniał, że jest ktoś nieszczęśliwszy od nich wszystkich, to jest narzeczony, pan Skrzetuski, i jął rozpytywać o niego małego rycerza.

– Skrzetuski został u księcia Koreckiego w Korcu, dokąd z Kijowa przyjechał, i leży chory, o świecie bożym nie wiedząc – rzekł pan Wołodyjowski.

– Zali704 nie trzeba, abyśmy do niego jechali? – pytał Litwin.

– Nie ma tam po co jechać – odparł Wołodyjowski. – Medyk książęcy zaręcza za jego zdrowie; jest tam pan Suchodolski, pułkownik księcia Dominika705, ale wielki przyjaciel Skrzetuskiego, jest i nasz stary Zaćwilichowski; obaj mają go w opiece i staraniu. Na niczym mu nie zbywa, a to, że go delirium706 nie opuszcza, to dla niego lepiej.

– O mocny Boże! – rzekł Litwin. – Widziałżeś waćpan Skrzetuskiego na własne oczy?

– Widziałem, ale żeby mi nie powiedzieli, że to on, to nie byłbym go poznał, tak go boleść i choroba strawiły.

– A on poznał waćpana?

– Pewnie poznał, choć nic nie mówił, bo się uśmiechnął i głową kiwnął, a mnie taka żałość porwała, żem dłużej zostać nie mógł. Książę Korecki chce tu iść do Zbaraża z chorągwiami, Zaćwilichowski z nim razem pójdzie, a i pan Suchodolski zaklina się, że ruszy, choćby miał ordynanse707 od księcia Dominika przeciwne. Oni to sprowadzą tu i Skrzetuskiego, jeśli go boleść nie zmoże.

– A skądże macie te wiadomości o śmierci kniaziówny? – pytał dalej pan Longinus. – Czy nie ci kawalerowie je przywieźli? – dodał wskazując na kniaziów.

– Nie. Ci kawalerowie trafem się w Korcu o wszystkim dowiedzieli, dokąd przyjechali z posiłkami od wojewody wileńskiego, i tu ze mną przyszli, bo i do naszego księcia od wojewody listy mieli. Wojna jest pewna, a z komisji już nic nie będzie.

– To już i my to wiemy, ale powiedz mi waćpan, kto ci o śmierci kniaziówny mówił?

– Mówił mnie Zaćwilichowski, a on wie od Skrzetuskiego. Skrzetuskiemu dał Chmielnicki permisję, żeby w Kijowie szukał, i sam metropolita miał mu pomagać. Szukali tedy głównie po monasterach, bo co z naszych w Kijowie zostało, to w nich się kryje. I myśleli, że pewnie Bohun kniaziównę w jakowym monasterze umieścił. Szukali, szukali i byli dobrej myśli, choć wiedzieli, że czerń u Dobrego Mikoły dwanaście panien dymem wydusiła. Sam metropolita upewniał, że przecie na narzeczoną Bohuna by się nie rzucili, aż pokazało się inaczej.

– To ona była u Dobrego Mikoły?

– Tak jest. Spotkał Skrzetuski w jednym monasterze ukrytego pana Joachima Jerlicza, a że to wszystkich o kniaziównę dopytywał, więc pytał i jego; pan Jerlicz zaś powiedział mu, że jakie były panny, to je wpierw Kozacy pobrali, jeno się u Dobrego Mikoły dwanaście zostało, które dymem później wyduszono; a między nimi miała być i Kurcewiczówna. Skrzetuski, że to pan Jerlicz śledziennik i na wpół przytomny od ciągłego strachu, nie wierzył mu i poleciał zaraz po raz wtóry do Dobrego Mikoły jeszcze raz pytać. Na nieszczęście, mniszki, których trzy także w tej samej celi uduszono, nie wiedziały nazwisk, ale słuchając deskrypcji kniaziówny, którą im Skrzetuski czynił, powiedziały, że taka była. Wtedy to Skrzetuski z Kijowa wyjechał i zaraz ciężko na zdrowiu zapadł.

– To dziw tylko, że jeszcze żyje.

– Byłby umarł niechybnie, żeby nie ów stary Kozak, który go w niewoli na Siczy pilnował, a potem tu od niego z listami przyjechał i wróciwszy, znów w szukaniu mu pomagał. Ten go do Korca odwiózł i panu Zaćwilichowskiemu w ręce oddał.

– Niechże go Bóg ma w swojej opiece, bo on się już nigdy nie pocieszy – rzekł Longinus.

Pan Wołodyjowski umilkł i grobowe milczenie panowało między wszystkimi. Kniazie, podparłszy się łokciami, siedzieli bez ruchu z namarszczoną brwią; Podbipięta oczy w górę wznosił, a pan Zagłoba utkwił szklany wzrok w przeciwległą ścianę, jakby w najgłębszym zamyśleniu się pogrążył.

– Zbudź się waćpan! – rzekł wreszcie do niego Wołodyjowski wstrząsając go za ramię. – O czym tak myślisz? Nic już nie wymyślisz i wszystkie twoje fortele na nic się nie przydadzą.

– Wiem o tym – odparł złamanym głosem Zagłoba – jeno myślę, żem stary i że nie mam co robić na tym świecie.

667.Zbaraż – miasto w zach. części Ukrainy, ok. 20 km na płn. wschód od Tarnopola. [przypis redakcyjny]
668.kupami swawolników – oddziały nieprzyjacielskie, które odłączyły się od swojej armii. [przypis redakcyjny]
669.łyczek (daw. pogard.) – mieszczanin. [przypis redakcyjny]
670.Tyszkiewicz Łohojski, Janusz herbu Leliwa (1590–1649) – magnat, polityk, wojewoda kijowski. [przypis redakcyjny]
671.Łaszcz Tuczapski, Samuel herbu Prawdzic (1588–1649) – strażnik wielki koronny, awanturnik, 236 razy skazany na banicję za najazdy na sąsiadów, ułaskawiony za zasługi wojenne. [przypis redakcyjny]
672.Jahorlik – rzeka w płd.-zach. części Ukrainy, lewy dopływ Dniestru; miasteczko i stanica wojskowa u ujścia rzeki Jahorlik do Dniestru, ok. 150 km na płd. od Bracławia, wówczas przy granicy z Mołdawią i Turcją, dziś na terenie Mołdawii. [przypis redakcyjny]
673.sekundować (z łac.) – pomagać, towarzyszyć. [przypis redakcyjny]
674.siła (starop.) – dużo, wiele. [przypis redakcyjny]
675.solenna wotywa – msza uroczysta, odprawiana w szczególnej intencji. [przypis redakcyjny]
676.esauł – oficer kozacki. [przypis redakcyjny]
677.ja joho lublu, ja ne dla hroszi tutki priszow (z ukr.) – kocham go, nie dla pieniędzy tu przyszedłem. [przypis redakcyjny]
678.bat'ko (ukr.) – ojciec. [przypis redakcyjny]
679.Lach (daw. ukr.) – Polak; tu: D. lm, Lachiw: Polaków. [przypis redakcyjny]
680.czernice – mniszki, zakonnice. [przypis redakcyjny]
681.Ne znaju (ukr.) – nie wiem. [przypis redakcyjny]
682.bahaćko Lachiw (z daw. ukr.) – dużo Polaków. [przypis redakcyjny]
683.Bahato utikło, bahato zabyły (z ukr.) – dużo uciekło, dużo zabili. [przypis redakcyjny]
684.hroszy (z ukr.) – pieniądze. [przypis redakcyjny]
685.polubił jak detynu ridnuju (z ukr.) – pokochałem jak rodzone dziecko. [przypis redakcyjny]
686.Ja pyśmo widdaw (z ukr.) – oddałem list. [przypis redakcyjny]
687.łycar (ukr.) – rycerz. [przypis redakcyjny]
688.polityka (z łac.) – tu: grzeczność, uprzejmość. [przypis redakcyjny]
689.rankor (daw.) – gniew, uraza. [przypis redakcyjny]
690.dowcip (daw.) – rozum, rozsądek. [przypis redakcyjny]
691.epithalamium (łac.) – pieśń na cześć nowożeńców. [przypis redakcyjny]
692.Apollina dla Marsa zaniedbał – tj. sztuki piękne dla wojny. [przypis redakcyjny]
693.pohybel (ukr.) – zguba, śmierć. [przypis redakcyjny]
694.armować (z łac.) – zbroić, uzbrajać. [przypis redakcyjny]
695.Bude taka wijna, jakoi ne buwało (ukr.) – będzie taka wojna, jakiej jeszcze nie było. [przypis redakcyjny]
696.na hawrani – na granicy. [przypis redakcyjny]
697.Sprawedływe każete, pane. Ne cii teper lude, szczo buwały (z ukr.) – sprawiedliwie mówicie, panie. Nie tacy teraz ludzie, jak dawniej. [przypis redakcyjny]
698.Ałe szczoby cij łycar Bohuna ubyw (z ukr.) – ale żeby ten rycerz zabił Bohuna. [przypis redakcyjny]
699.kilkodniowy – dziś: kilkudniowy. [przypis redakcyjny]
700.armisticium (łac.) – zawieszenie broni. [przypis redakcyjny]
701.Bar – miasto i twierdza w środkowo-zach. części Ukrainy, położone nad rzeką Rów, ok. 100 km na płn. wschód od Kamieńca Podolskiego, 60 km na zachód od Winnicy. [przypis redakcyjny]
702.czernica – zakonnica, mniszka. [przypis redakcyjny]
703.fraucymer (z niem. Frauenzimmer: komnata kobiet, pokój dla dam) – damy dworu, stałe towarzystwo królowej lub księżnej. [przypis redakcyjny]
704.zali (starop.) – czy. [przypis redakcyjny]
705.Zasławski-Ostrogski, Władysław Dominik (1618–1656) – książę, koniuszy wielki koronny i starosta łucki, jeden z najbogatszych magnatów Korony. [przypis redakcyjny]
706.delirium – maligna, brak przytomności. [przypis redakcyjny]
707.ordynans (z łac.) – rozkaz. [przypis redakcyjny]
Ograniczenie wiekowe:
0+
Data wydania na Litres:
19 czerwca 2020
Objętość:
550 str. 1 ilustracja
Właściciel praw:
Public Domain
Format pobierania:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip