Czytaj książkę: «Tylko grajek», strona 8

Czcionka:

XVI

– Dziś wieczór pójdziemy do teatru! – powiedział kapitan i zabrał Krystyana z sobą.

Mówią, że pewien wieśniak, gdy pierwszy raz w życiu poszedł do teatru, w korytarzu zaszedł do kassy i wścibiwszy głowę przez małe okienko, stanął w milczeniu, bo myślał, że to jest perspektywa, przez którą zobaczy całą komedyą. Krystyan o mało co nie uczynił tego samego, bo jeszcze nigdy nie był w teatrze; to też dla niego wszystko było widowiskiem, począwszy od warty w sieni aż do tłumu, który cisnął się na schody.

– Teraz zobaczysz komodę co się zowie! – rzekł Piotr Wik. – My wejdziemy do najwyższej szuflady! Widzisz, najniższa jest nieco wyciągnięta, żeby sobie damy nie gniotły swoich strojów!

Usiedli na przedniej ławce. Krystyan milczał z pewną uroczystością, bo jemu ta sala zdawała się jakby wielkim kościołem.

– Te wystrojone dwie koje z każdej strony, są dla króla i dla królowej, – rzekł kapitan. – Duży ten obraz z przodu wciąga się do góry jak żagiel; potem przyjdą kobiety i będą wyciągać nogi, wprzód jednę, potem drugą, zupełnie jak mucha w garnuszku śmietanki!

Lampy oświecały światłem dziennem wyzłacane loże, w których siedziały pysznie postrojone damy. Król wszedł z całym swoim dworem; Krystyan uczuł w sercu dziwną jakąś bojaźń, a jednak niezmierną radość, boć był w jednym domu z królem, a niechby tylko głośno krzyknął, to jużby sam król usłyszał go i zapewne zapytałby: – Ktoto tak na głos się odzywa?

Teraz zupełnie ucichło, a morze tonów rozlało się po sali. Rozpoczęto sztukę i usłyszał śpiew, jakiego nigdy jeszcze nie słyszał w swojem życiu. Łzy płynęły mu z oczów, a on krył się z niemi, bo wyśmianoby go za nie z pewnością. – Radość niebieska, myślał sobie, nie może być większą, jak ciągle tutaj siedzieć; a jednak drudzy mówili, że sztuka ta jest nieco nudna, bo teraz dopiero przyjdzie najzabawniejsze ze wszystkiego, sławny balet: Rudolf Sinobrody21.

Muzyka brzmiała podobnie jak głosy ludzkie, jak cała natura wkoło niego. Zdało mu się, że słyszy burzę owej nocy przy źródle, gdy się drzewa uginały jak trzcina, a liście bujały ponad jego głową. Słyszał wiatr szumiący tak samo, jak kiedy szumi po masztach i linach, tylko że melodyjnie, pięknie, daleko piękniej od skrzypców ojca chrzestnego, choć w jego duszy o nim budził wspomnienie.

Podniosła się kortyna. Zamordowane żony Rudolfa Sinobrodego w białych szatach przesunęły się przed łożem mordercy; muzyka była potężną mową umarłych, a fantazya chłopca silnemi skrzydłami dolatywała trop w trop za całym romantycznym poematem. Szczęśliwe te dziatki, co tańczyły przed Izaurą! O, gdyby on był między niemi! Większego szczęścia nad ich szczęście, nie znał żadnego w świecie! Ach! gdyby swoje życzenia, swoję niepohamowaną chęć, mógł wypowiedzieć siedzącemu pod nim królowi, pewnieby go wysłuchał i dopomógł mu! Ale nie miał odwagi. Życie teatralne zdawało się jemu czarodziejskim obrazem szczęścia i piękności. Niejeden o niem niebaczny marzy tak samo!

W Paryżu przedstawiają balet pod tytułem: Djabeł Kulawy, właśnie odwrotną stronę tego wszystkiego, co zwykle ukazuje się oczom widzów, bo sami jesteśmy niby na scenie i patrzymy ztamtąd na urojoną jakoby w sali publiczność. Dekoracye wywrócone są do nas lewą, niemalowaną stroną; podniesiona tylko ściana wyobraża kortynę; widać szeregi postrojonych dam i mężczyzn bijących oklaski i gwiżdżących. Tancerze na scenie odwracają się tyłem do prawdziwych widzów. Otóż to jest tylko scenerya, w którą nas tak gwałtem wciągają, ale gdybyśmy równie łatwo zajrzeć mogli w serca występujących tam osób, jakiżto świat łez i namiętności przedstawiłby się naszym oczom! Owo grono wesołych, skaczących kobiet w domach swoich zna tylko ubóstwo. Jeden tam stoi w chórze, którybyśmiało pierwsze miejsce mógł zająć na scenie, lecz go Dyrekcya nie pojmuje, a reżyser nie cierpi. Jeżeli artysta lichą pobiera zapłatę, wówczas wraz z rodziną postarać się może o bilety na obiady dobroczynne; poeta zaś dlatego nie dostaje pensyi, żeby czasem myśl o zabezpieczonej przyszłości nie przytłumiła w nim talentu tragicznego.

– Naomi! – zawołał nagle Krystyan, przerywając niewymowne zachwycenie. – Tak jest! ona! – a wzrok oderwał od czarodziejskiego świata, od walki Izaury i od złotego klucza; widział tylko wysmukłą, zgrabną dziewczynkę, z czarnemi jak węgiel oczyma i południową cerą, siedzącą na pierwszem piętrze między innemi wystrojonemi damami. – Bawiliśmy się z sobą! – rzekł do Piotra Wika, a jego wzrok i zajęcie podzielone już były między balet i Naomi.

Zbyt wcześnie skończyło się pyszne widowisko; wszyscy wybiegli z pośpiechem, jak gdyby to jaka była przykrość, przed którą się uchronić chcieli jak najprędzej. Napróżno Krystyan w tłoku czekał Naomi, nigdzie nie było jej widać; może to ona przejeżdżała właśnie pędzącą karetą!

Tony w całej swojej pełni brzmiały jeszcze w uszach Krystyana, cała sztuka jakby żywa bujała przed jego wyobraźnią; tak gwiazda ukazuje się jeszcze ludzkiemu oku, chociaż oddawna już skryła się przed wschodzącem światłem dziennem. Poznał teraz, że jest jeszcze cóś szlachetniejszego, wyższego, nad potoczne wypadki codziennego życia; geniusz jego przebudził się przez tony i dążył do pewnej rzeczywistości. Przeczuwał perłę w swojej duszy, świętą perłę sztuki; nie wiedział, że i ona, jak perła w morzu, czekać musi nurka, który wydobywa ją do światła, lub też że przylepić się musi do muszli i ostrygi, żeby pod ich wysoką opieką ujrzeć powierzchnią ziemi.

– No i cóż? – zapytał Piotr Wik, – pewniebyś i ty chętnie poskakał sobie z niemi?

– O tak! – odpowiedział Krystyan z uniesieniem.

– Kiepski to kawałek chleba, mój chłopcze, – ciągnął dalej kapitan, – jak kto z nas zapłaci swoje parę złotych, to już oni za to przed nami robią z siebie błaznów!

Nie, na takie pojęcie trudno mu było zgodzić się! Toć król i tysiące ludzi z uwagą patrzyli i słuchali, tak samo jak się w kościele patrzy i słucha na księdza. Nie zapomniał o niczem i wpośród całego przepychu wspomnień, przesuwał się przed nim obraz Naomi, kochanej jego towarzyszki zabaw dziecinnych.

Pełen najjaskrawszych myśli położył się w małej koji w nizkiej kajucie; ostra mgła jesienna rozpostarła się nad pokładem i okryła cały statek, tak jak on w tym statku ukryty był i zapomniany przez całe wielkie miasto. Może to wszystko było obrazem jego przyszłości, jak to nieraz się dzieje u ludzi uposażonych wyższemi darami ducha. Geniusz jest to jajko, któremu potrzeba ciepła, potrzeba zapłodnienia szczęścia, gdyż inaczej na zawsze pozostanie bezowocnem.

Dawno już było po północy, kiedy sen spuścił się na powieki naszego bohatera.

Następnych dni, kiedy już się ściemniło, siadał sam jeden w małej kajucie, a wiadomo, że w porcie niewolno palić światła żadnemu okrętowi; sam przed sobą przedstawiał wspomnienia z Rudolfa Sinobrodego, a na strunach skrzypiec starał się uchwycić pokrewne tony, któremi wiatr huczał w linach okrętowych. W pamięci jego utkwiły całe ustępy z muzyki, którą codziennie słyszał przed odwachem, więc odgrywał je znowu w dziwnej mieszaninie. Częstokroć spodziewał się, że ta grzeczna dama, czarodziejka jego szczęścia, raptem wstąpi na okręt i spowoduje zmianę w jego losie. Myślał o Naomi; tak jest, ona go lubiła! toć płakała, gdy się z sobą żegnali!

Gdy tak pewnego wieczoru sam jeden siedział na okręcie, światła przepysznie zaświeciły z wielkiej tuż obok ulicy i usłyszał wesołą, piękną muzykę. Gdzieś tu obok tańczono. Przypomniał sobie ów wieczór w Glorup i oparty o maszt wciągał w siebie upajającą woń tonów.

Nagle przyszła mu myśl: wlazł na maszt i dostał się do równej wysokości z salą, w której tańczono. Jedno z najwyższych okien było otwarte, więc doskonale widział przez nie całe, wystrojone towarzystwo, złożone po większej części z dzieci, gdyż był to piękny bal dziecinny. Wszyscy pełni byli radości i bawili się wesoło. Na ścianach wisiały duże obrazy; wysoko na świecącej konsolce stały dwie statuy marmurowe, a wkoło świeciły się światła i lustra, odbijające wszystko w podwójnym blasku. Teraz delikatna, ładniutka dziewczynka ochoczym wirem sunęła przez salę: krucze jej włosy okrywały bielutkie ramiona, ciemne oczy iskrzyły się życiem i radością. – Naomi! – zawołał Krystyan głośno i widział, jak się zastanowiła, obejrzała wkoło i rozśmiała się. Oczy jego zwrócone były tylko na nią, myśl jego była przy niej i zsunął się z masztu, zeskoczył ze statku, wpadł do domu, dorwał się do schodów, gdzie brzmiała muzyka, otworzył drzwi i stanął w oświeconej, wspaniałej sali, w pośród postrojonych dzieci, w zdziwieniu patrzących na biednego chłopca okrętowego, który olśniony światłami i całym przepychem, przyszedł teraz do siebie i zaambarasowany nie wiedział, co z sobą począć.

– Czego chcesz? – spytało kilku chłopców niedorostków, których mina okazywała dowodnie, że ojcowie ich mieli majątek albo urząd, nadający im znaczenie; byli oni z rzędu owych zer, które w samej rzeczy nie dodadzą żadnej wartości rodzinie, ale którym stojąca przy nich kreska sama nadaje pewną jakby powagę.

Naomi także zbliżyła się i ciekawie spojrzała na niego; uśmiechnęła się, – o! niezawodnie poznała go! Krystyan wyciągnął do niej rękę i przebąknął: – Naomi! – Panienka zarumieniła się po uszy.

– Jakiś brudas! – zawołała i wyrwała się. W tej samej chwili nadszedł lokaj.

– Czego chcesz? – zapytał i niedelikatnie uderzył go po plecach. Krystyan wybąknął jakieś niezrozumiałe wyrazy, lokaj zaś powiedział mu, że się chyba omylił, – bo tutaj nie ma co robić! – Odprowadził go do schodów, a chłopiec nie mówiąc ani słówka, ale z śmiertelnem utrapieniem w sercu, wybiegł na dół i wrócił na swój okręt. Przytulił się do masztu i płakał ciężkiemi, rzewnemi łzami, gdy tymczasem muzyka wesoło bujała w skocznych melodyach tańcowych.

Ciężkie troski duszy dziecięcej tak są wielkie, jak największe ludzi dorosłych; dziecko w swojej boleści nie zna nadziei, rozum nie podaje mu zbawczej ręki, tak iż młodociany umysł chwilowo tulić się może jedynie do swojego zmartwienia. Znać go nie chciała, ona, którą tak kochał jak siostrę! Czuł, jak parya, że należy do wzgardzonej kasty. Wszystkie więzy, co go cisnęły, natychmiast jeszcze bardziej krępowały jego duszę. Jego koledzy na wsi wyśmiewali go i nazywali waryatem; Naomi, która go niegdyś zrozumiała, odwracała się teraz od niego i zwała go „brudasem!”

Jedna taka chwila starczy za całe życie doświadczenia. Wesołość w sąsiednim domu była ogniem bengalskim, który oświecał zakończenie dramatu jego dzieciństwa. Wlazł znowu na maszt, zaglądał przez otwarte okno do wspaniałej sali, gdzie Naomi i szczęśliwe dzieci bujały przy uroczym odgłosie muzyki. Służba roznosiła kosztowne potrawy i piękne owoce na kosztownych półmiskach, jakich nie widział jeszcze w życiu, a w samym środku sali stała ciemnooka Naomi, śmiejąc się i klaszcząc w drobne dłonie. Na dworze zato padała pierwsza sadź jesienna, a szara mgła gęstą czapką przykryła biednego „brudasa”, który obiema rękami trzymał się mokrej liny masztu.

XVII

Zima nadeszła ostra; lód gruby zaległ pomiędzy Skonją a Zelandyą. Chłop szwedzki, który zwykle pierwszy odważa się na jazdę mostem wybudowanym przez mrozy, już się puścił saniami do Danii; rzeźnicy tą samą drogą przepędzali bydło, jakkolwiek utrzymywano, że nad prądem lód jeszcze nie bardzo był bezpieczny. Między Kopenhagą a oddaloną od niej o pół ćwierci mili bateryą Trzech Koron rozciągała się szeroka droga, brudna od przejeżdżających pojazdów, jakby prawdziwy trakt pocztowy, wzdłuż której rozciągały się nawet ścieżki dla pieszych. Tam, gdzie przed dwoma miesiącami duże, trójmasztowe okręty bezpiecznie suwały nad głębiną, teraz siedziały stare baby przy nakrytych stolikach, na których miały do przedania bułki i różne napoje; tam rozciągnięte były namioty, z szczytu których w mroźnem powietrzu powiewała duńska flaga i cały dzień pełno się tu snuło ludzi. Okręty zamarzły w porcie, i stały doń przymocowane jak gdyby ugrzęzły na mieliznie. Pod brzegami Szwecyi, jak daleko sięgało oko, widzieć się dały, jakby czarne punkta, jezdcy i piesi, którzy wybrali się na odwiedzenie sąsiadów.

Taki czteromilowy jarmark śnieżny i lodowy ma cóś w sobie dziwnie przejmującego, skoro pomyślimy o ziejącej pod nim głębinie; burza połączona ze zmienionym kierunkiem prądu w kilka minut może przełamać całe lody; ale tak samo, jak właściciel winnicy grona swoje sadzi na ciepłej lawie i bezpiecznie usypia nad brzegiem przepaści, tak i tu wieśniak spokojnie przejeżdża lodem i pociesza się tą myślą, że jest w ręku Boga.

Pamiętamy zapewne, że nieboszczka żona Piotra Wika była rodem z Szwecyi, z miasta Malmö; tam mieszkali jeszcze jej krewni. Kapitan okrętu, którego statek zamarzł w porcie i który skutkiem tego musi w nim przezimować, niewiele miewa do roboty. Otóż droga do Szwecyi była otwartą, podróże szły w najlepsze tam i napowrót, a Piotr Wik miał także ochotę puścić się do przyjaciół i zabrać z sobą naszego Krystyana.

Słońce świeciło jasno, a godzina była jeszcze dość ranna, kiedy podróżni nasi wybrali się w drogę. Sund wyglądał jak jedno pole, okryte śniegiem, gdzieniegdzie przez wiatr nagromadzonym w wysokie pagórki, gdy tymczasem miejscami jakby zmieciony był z drogi, a lśniące zwierciadła lodu sterczały jak groble i jeziora.

– Teraz idzie o to – rzekł Piotr Wik – czy pokrywa wytrzyma, żebyśmy nie wpadli na dno garnka, gdzie nie masz ani słońca, ani świecy. Ale co tam! alboż to my nie morskie chłopcy! pójdźmy, czy nas uniesie, czy też się załamie!

Już uszli byli milę od brzegów Zelandyi; wtem zerwał się silny wiatr, zbierały się gęste chmury, a Piotr Wik ciągle jeszcze nie tracił dobrego humoru. Spotkali trzodę bydła, a handlarz zapewniał ich, że lód jest mocny i bezpieczny, tylko że później zapewne pogoda się odmieni.

– Toby mi dopiero była historya, gdyby się morze oczyściło, póki my jeszcze na niem wędrujemy! – zawołał kapitan. – No i cóż! Oszczędzilibyśmy sobie fatygi do domu; ot! pokołysalibyśmy się do woli! Toć tu i tak człowiek łazi, jak mucha w syropie!

Powietrze chmurzyło się coraz bardziej, śnieg zaczął pruszyć; podróżni nasi nie byli jeszcze wpół drogi. Raptem chmury sypnęły na nich gwałtowną zawieruchą.

– Podnieś sobie chustkę na uszy! – rzekł Piotr Wik. – To niedługo przejdzie!

Szli dalej ze spuszczonemi głowami, dla zasłonięcia się od przykrej zamieci. Wysoko w powietrzu szumiał wicher, jak pędzące w potoku koło młyńskie.

– No i cóż? czy jeszcze nie ustaje? – rzekł kapitan, podniósł głowę do góry i stanął. W tej chwili pod niemi zaturkotał lód, jakby najokropniejszy wystrzał armatni. – Póki trzaska to i trzyma! – zawołał, porwał Krystyana za rękę i szybko poszedł dalej. – Trzeba nam iść w prostej linii, to jak raz natrafimy na pomost portowy w Malmö! A to mi się dopiero pieni z góry! – zawołał i oddmuchiwał płaty śniegu, wiejące mu w same oczy. Wtedy znowu zagrzmiało pod niemi od silnych prądów, rozdzierających lody, chociaż na powierzchni nic jeszcze nie było widać. – Dalibóg! niezłe tam u nich są armaty! – rzekł – szkoda, że z nich nie strzelali w urodziny naszej królowej!

Przez chwilę śnieg padał mniej gęsty; dziwny jakiś odgłos, niby ludzkie westchnienie, dał się słyszeć pod niemi, zupełnie różny od tego, który dopiero co zagrzmiał w ich uszach; rzekłby kto, że uwięziona głębia szuka wolnego oddechu. Piotr Wik stanął i zamrużywszy oczy spojrzał przed siebie. – Jeszcześmy nie zaszli w pół drogi – rzekł. – Mnie się zdaje, że na dzisiaj zostawmy Szwecyę Szwecyą. – Jeszcze raz przystanął i słuchał.

Jako marynarz wiedział dobrze, że mocny lód przy zmianie prądu i przy wietrze południowo wschodnim, jaki się teraz zerwał, w nader krótkim czasie może się załamać i popędzić ku północy. Jest to jedno z najbardziej imponujących widowisk natury w Danii. Siła lodu, moc prądów, zwłaszcza pod Helsingör, gdzie Sund zaledwie na pół mili jest szeroki, w potężnej walce ścierają się z sobą. Ogromne bryły kry ściskają się, woda unosi je wysoko, a zewsząd otoczone piętrzą się w dziwnych kształtach, podobne do pływających szklannych pagórków. Cały Sund wydaje się jedną pędzoną wiatrami skałą.

Jeszcze nie było widocznych oznak takiego widowiska, lecz sygnał już był dany, a wojenne rumaki głębin zarżały śmiercią wszystkim podróżnym na powierzchni. Śnieg puścił się znowu. Piotr Wik zawrócił, a teraz już droga była lżejsza, bo wiatr i śnieg mieli za sobą. Nagle dał się słyszeć tuż za niemi słaby, lecz przenikający okrzyk przerażenia; Wik obejrzał się na szczęście dość wcześnie, żeby nie dostać się pod małe, leciutkie saneczki, w których siedziało czworo ludzi. Sanki te jechały wzdłuż Sundu, w kierunku między dwoma brzegami. Piotr Wik krzyknął: – holla! – na co odezwały się głosy przejezdnych, a sanki zatrzymały się.

Jakiś wielki pan, Duńczyk, siedział przy służącym na przodzie; dwie damy, z których jedna starsza, a druga bardzo młoda panienka, zajmowały wygodniejsze miejsca. Młodsza płakała głośno, a starsza cała otulona była w futro.

– Jak daleko jeszcze do Zelandyi? – zapytał pan.

– Około dwóch mil! – odpowiedział Piotr Wik. – Ale jeżeli państwo pojadą w tym kierunku, to kawałek drogi będzie jeszcze niezły. Płyniecie prosto do Pruss. Tu leży Szwecya, a tu Zelandya – i wskazał na obie strony.

– Czyś pan tego pewny? – zapytał podróżny.

– Ja mam kompas w głowie! – odrzekł Piotr Wik.

– Fatalna pogoda! – rzekł obcy. – Powietrze było zupełnie czyste, kiedyśmy wyjechali z Szwecyi! Zdaje się, że powinniśmy być niedaleko wyspy Hveen?

– Nie! Hveen leży nieco wyżej! Czy pozwoli pan, żebym ja był waszym sternikiem? Zresztą, nie można tak galopować, bo teraz o małą szparę na drodze niezbyt trudno!

– Kochany panie kapitanie! tośmy tutaj się zeszli? – zapytała starsza dama. – Podobno trzeba będzie pożegnać się z życiem?

– Piotr Wik spojrzał na nią; – toć ona go znała! – Ej, co tam! moja kobietko, – odpowiedział; – nie tak łatwo utonie, kto ma oczy. Teraz się zresztą już wyjaśnia!

Stara westchnęła głęboko. Była to znajoma nam guwernantka, którą nasz kapitan przywiózł do Kopenhagi. Piotr Wik wziął cugle do ręki, a na miejscu służącego usiadł Krystyan. Obcy miał ze trzydzieści kilka lat, a widocznie należał do wyższego towarzystwa. Przed dwoma dniami ze swoją wychowanicą, jak ją nazywał, i z jej guwernantką pojechał do Skonii; lód zdawał się tak trwały i bezpieczny! Dziś wracali właśnie, gdy nastała zmiana w pogodzie, a podczas zawieruchy, zamiast udać się w kierunku do Hveen, dostali się pod Amak.

Puścili się znowu w drogę.

Raptem na nowo dał się słyszeć ów jęczący, przerażający odgłos; skorupa lodu unosiła się zwolna i spuszczała się, konie stanęły, a Krystyan po cichu zmawiał modlitwę.

– Jesteśmy w ręku Boga.

Młoda dziewczyna w przestrachu objęła szyję przybranego ojca.

– Podobno najlepiej, żebym wysiadł! – rzekł.

– Ach nie! – zawołała błagającym głosem. – Umrzemy! Lód załamuje się pod nami! – Zdarła z siebie futro i wyjrzała na świat, blada jak śmierć. Długie, czarne włosy spływały na twarz pełną przerażenia. Krystyan spojrzał na nią: – toż to Naomi! – ale nie śmiał jej nazwać po imieniu. Niespodziany widok usunął z jego pamięci wszelką myśl o niebezpieczeństwie.

Tu i owdzie przez szarą mgłę ukazywały się jaśniejsze plamy, ale o jakie może sto kroków za niemi kra piętrzyła się wysoko, a ciemna kresa w dziwnych konturach rozciągała się po bokach. Wtedy przed niemi dał się słyszeć inny znowu odgłos, nie wychodzący ani z powietrza, ani z morza, głuchy i żałosny, jak ryczy podobno krowa morska, o której mówią, że przedniemi łapami unosi się niekiedy na skały i odzywa do pokrewnych jej zwierząt na pastwisku, do których biedna wydobyć się nie może.

– Co to było? – zawołał obcy pan i niespokojny spojrzał w kierunku odgłosu. Piotr Wik milczał.

– Cóż tam znowu, na prawo przed nami? – zapytał Piotr Wik i skręcił konie. Z lodu sterczał duży drąg. – Pewnie rybackie przeręble, a drąg ten postawiony na przestrogę!

– Mnie się zdaje, że tam widać dom! – rzekł służący.

– Jeszcze do lądu nam daleko! – półgłosem odpowiedział marynarz.

– Holla! – krzyknął któś i jednocześnie odezwał się tuż przed niemi ten sam głos żałosny, który raz już słyszeli.

Niedaleko od miejsca, w którem sanki się zatrzymały, było cóś nakształt drewnianej szopy, na wpół śniegiem pokrytej. Tu zastali handlarza z bydłem, które ryczało od zimna.

– Cóż to za pudło, coście w nie wleźli? – spytał Piotr Wik. – Czy wy tu udajecie się na spoczynek?

– Tak jest, nic lepszego nie pozostaje nam do czynienia! – odpowiedział tamten. – Tu przynajmniej człowiek ma ziemię pod sobą, a P. Bóg jest nad nami! I państwo najlepiej tutaj pozostaliby! Toć tam jest dwór! – i wskazał na budynek stojący o kilka kroków dalej, podobny z pozoru do chałupy wiejskiej.

Była to mała kępka Saltholm, której najwyższe tylko punkta zimową porą sterczą nad wodą i którą myśliwi zwiedzają dla wielkiej obfitości zajęcy. Latem przeciwnie kępa ta doskonałem bywa pastwiskiem, dlatego też mieszkańcy wyspy Amak na nią zwykle pędzą swoje trzody. Już w czasach wojennych był tu mały budynek, który w późniejszych czasach powiekszył się w znaczny dworek i w którym stale osiadło całe gospodarstwo.

Handlarz mówił, że zwykle przez zimę jakiś człowiek mieszka w tym domku, lecz że teraz nie zastał nikogo; zapewne musiał pójść czy do Amak, czy do Szwecyi i dość wcześnie nie zdążył powrócić. W domku było pusto.

Nasza mała karawana zatrzymała się, a spustoszała kępa zdawała się jej wolnym portem najwyższego szczęścia.

Wewnątrz ukazały się cztery nagie ściany, iskrzące od zmarzniętej wilgoci. Kuchnia i izba stanowiły jedno. W kącie na kamiennej podłodze stało nieposłane, liche łóżko, które wnet wyniesiono. W komórce obok było mnóstwo torfu, który Piotr Wik rozpalił na kominku za pomocą kilku starych desek. Wniesiono poduszki z sanek, najpyszniejsze, jak się zdawało, dywany.

Całość przedstawiała widok samotnej stancyi na Symplonie, kiedy śnieżna zamieć i burza zmuszają podróżnych do poszukania schronienia. Mróz był dość wielki, że śmiało mógł zastąpić temperaturę górzystą, a patrząc na szare powietrze z bujającemi płatami śniegu na ruchomych bryłach lodu, które w dziwnych kształtach unosiły się nad wodą, rzekłby kto, że to chmury spływające po bokach gór Alpejskich.

Nigdybym tego nie myślał, – rzekł śmiejąc się Piotr Wik, – żebym między Zelandyą a Skonią miał taki wypadek, jak ongi Albert Juliusz! Czy państwo znają tę książkę: Dziwne Przygody kilku Marynarzy? Mam ją w swojej kajucie. Już to z głodu nie pomrzemy, póki tu mamy krowy i cielęta, ani z pragnienia także, skoro śnieg leży wysoko na dwie stopy. Tymczasem zaś, albo morze puści, wówczas przypłyną statki, które nas zabiorą, albo też znowu zamarznie, wtenczas dojedziemy sankami do Amak po włoszczyznę do rosołu, boć jej się tu nie doczekamy.

Obcy pan, którego guwernantka nazywała panem hrabią, zdawał się równie wesołym jak zacny marynarz. Guwernantka czynny brała udział w przygotowaniu ile możności największych dla małego towarzystwa wygód. Wysoko na półce stały dwa stare garnki, które wymyła śniegiem i oddała do wydoju pod rozporządzenie właściciela bydła. Jakoż wnet ukazało się w izbie świeże mleko, a z sanek wniesiono jeszcze nieco zimnych przekąsek i dwie butelki wina. Ogień ochoczo trzeszcząc, rozpościerał dobroczynne ciepło, gdy tymczasem wicher dął w okna, a śnieg uganiał się gęstą zamiecią.

Krystyan gorliwie pomagał w usłudze i staranniej futrem i kołdrą otulił Naomi, która z przestrachu jeszcze nie mogła zupełnie przyjść do siebie; siedziała jak posąg marmurowy i wlepiła w niego swoje duże, ciemne oczy, wykazujące dowodnie, że najsilniejszy ogień może jednak być czarnym jak węgiel.

Piotr Wik siedział przed kominem na podłodze i po dawnej znajomości poufale uśmiechał się do guwernantki.

– Teraz, widać, pani już lepiej, niż wtenczas, kiedyśmy razem byli na morzu, chociaż człowiek poczciwą i czystą wodę miał pod sobą; ale wtenczas pani jakoś wyglądała nie tęgo; dziś już chwała Bogu! inaczej. Nigdybym się nie był spodziewał, że się tak rychło spotkamy znów na morzu!

– Na lądzie i tak już dość blizkiemi jesteśmy sąsiadami – odrzekła guwernantka – boć tuż pod naszemi oknami stoi pański okręt. Nieraz z rana widuję pana na pokładzie, a wieczorem słyszę wygrywającego na skrzypcach.

– Więc to pańskie skrzypce tyle razy słyszałem? – spytał hrabia. – Bardzo oryginalny z pana muzyk! Zdaje się, że to były fantazye! Masz pan zemnie prawie codzień nader uważnego słuchacza!

– Tak jest, skrzypce są moje, – odpowiedział Piotr Wik; – ale w żadne fantazye póki życia nigdy nie wdawałem się. To pan hrabia słyszałeś tego oto chłopca! żadnego kawałka dobrze nie umie, więc grywa zwykle piąte przez dziesiąte. Ja mu zawsze mówię, że to bigos, same resztki z niedojedzonych obiadów.

– To on? – spytał hrabia i z pewnem zajęciem spojrzał na Krystyana. – W tym chłopcu siedzi cóś genialnego. Powinieneś był obrać sobie zawód muzyczny, tobyś może był wyszedł lepiej!

– Zapewne! – rzekł Piotr Wik. – Ale widzi pan hrabia, kiedy kto w domu ma tylko chleb z solą, to mu się na nic nie przyda, że usiądzie i zastanowi się nad tem, jakie pieczyste lepiej może smakować! – po czem opowiedział na swój sposób, jak się do niego dostał biedny junga.

– A to z ciebie widzę mały awanturnik! – zawołał hrabia z uśmiechem i pogłaskał go po twarzy. Krystyan czuł, jak serce jego bije mocniej, podczas gdy obcy pan pilnie jemu przypatrywał się, ale nie śmiał odezwać się żadnem słówkiem, choć to o nim samym była mowa. Gdyby choć Naomi powiedziała: – Znam go także! bawiliśmy się z sobą! – Ale ona siedziała milcząca i tylko czarne oczy z natężeniem wlepiała w jego rysy.

Uczta, która teraz nastąpiła, zdaniem Piotra Wika była prawdziwą biesiadą Wielkanocną.

Słońce blizkie już było zachodu i czerwonym rąbkiem opasało rozchodzące się chmury. Widok na morze miał cóś dziwnie niezwykłego; od strony Zelandyi biała lodowa płaszczyzna, popękana w najrozmaitszych kierunkach, wyglądała jak duża, kolorowana mappa geograficzna, na której rzeki, góry i granice polityczne odznaczone były ciemniejszemi liniami; ciągłe trzaskanie, połączone z powolnem unoszeniem się całej skorupy, wróżyło odmianę, która od strony Szwecyi już nastąpiła. Tu ściskała się ogromna kra w potężnych bryłach, podobna do gór szklannych, a spuściwszy się na dół pędem strzały, popłynęła dalej na spienione, modre morze.

Teraz oderwała się także najbliższa naszych podróżnych massa, a prąd wody uniósł ją daleko.

– Jakieś zwierzę zostało na lodzie! – zawołała Naomi.

Był to biedny zając, który bojaźliwie stanął nad brzegiem kry, i jakby mierzył odległość, która go dzieliła od lądu, coraz bardziej oddalającego się. Biedny płynął na śmiertelnej swojej nawie.

– Aż zabawnie patrzeć, jak skacze! – rzekła Naomi, – ani raz nie może się dostać na ląd! – Sama w bezpieczeństwie, uśmiechała się tak, jak Hiszpanka uśmiecha się na widok walki w arenie.

W domku tymczasem przyrządzono wszystko jak najlepiej na nocleg. Naomi i guwernantka dostały każda po poduszce z sanek; mężczyźni musieli sobie radzić, jak mogli. Handlarz bydła pozostał w szopie, gdzie mu między krowami ciepło było i dobrze, i gdzie z czapką zsuniętą na uszy, po królewsku, jak Faraon, marzył o tłustych i chudych jałówkach. Hrabia powrócił z wieczornej przechadzki; wszyscy już spali, wyjąwszy Krystyana, który torf i drewka podkładał pod ogień.

– Alboż ty wcale spać nie będziesz, mój chłopcze? – spytał hrabia.

– Nie mogę! – odpowiedział i spojrzał na tysiączne obrazy, które mu wyobraźnia jego ukazywała w konturach płomieni. Tak samo palił się dwór żyda, gdy Norwegczyk Naomi wyniósł oknem, tak samo żarzyła się topola, tak samo węglił bocian! Przypominał sobie wszystko, jak gdyby to było dopiero wczoraj, a Naomi tak zupełnie już o tem zapomniała! Ani słowa nie powiedziała nawet, że się znają, a jednak oczy ich spotykały się z sobą tak samo jak wtenczas, kiedy bawili się różnokolorowemi listkami. – Więc już mnie wcale nie pamiętasz? – te słowa drżały na jego języku, gdy mu powiedziała: dobra noc! ale te słowa zamarły mu na ustach. A jednak znała go dobrze; jej myśli nawet zajęte były temi samemi wypadkami, co jego. Pamiętała doskonale, jak razem siedzieli na wysokich schodkach kamiennych, jak on przynosił jej duże liście i kwiaty, jak ją pocałował w usta i w oba policzki, ale teraz! ha! teraz on był tylko biednym jungą okrętowym!

Hrabia przysunął się bliżej do niego.

– Więc to ty wieczorami grywasz w ciemnej kajucie? Cóż wolisz? czy morze, czy muzykę?

– Muzykę! – odpowiedział z iskrzącemi oczyma.

– Wybornie! jeżeli, jak sądzę, jesteś geniuszem, to już ty sobie drogę utorujesz. Nie kłopocz się o to, żeś ubogi! prawie wszyscy najwięksi artyści byli biedni! tylko nie bądź dumny, jeżeli się kiedyś wzniesiesz do równi z niemi! Wtedy, gdy tysiące bić ci będą oklaski, łatwo mógłbyś dostać zawrotu! Tak! – dodał poważniejszym tonem – trzeba być wielkim geniuszem, żeby się wznieść z ubóstwa, bardzo dużo trzeba się uczyć.

– Ach! chętniebym robił wszystko! – zawołał Krystyan. – Wszystko, czegoby tylko żądano!

Rozmowa zdawała się bawić pana hrabiego, więc opowiadał mu jeszcze o znakomitych artystach, jak ciężkim bywał ich los, jak wielu nawet nigdy na ziemi nie doczekało pociechy, ani nawet poznania własnej swej wielkości, a Krystyanowi zdawało się, że własna jego przyszłość przesuwa się przed jego oczyma w dziwnych, ale widzialnych kształtach!

– O panie! – zawołał przytłumionym głosem, nie mogąc powstrzymać łez cisnących się z jego oczów; – nikogo nie mam w całem mieście, coby mi chciał przyjść w pomoc! Radbym się uczyć muzyki! O! dzień i noc myślałbym o tem wszystkiem, czegoby mnie uczono! – I opowiadał o swoim domu, o samotnem swojem położeniu.

Hrabia spojrzał na niego wzrokiem pełnym zajęcia, a Krystyan rękę jego przycisnął do ust, zwilżył ją łzami i ofiarował się, że mu będzie służył, że czyścić będzie jego suknie i obówie, chodzić gdzie go zechce posłać, byleby mu dopomógł do nauki tego, czego potrzeba na to, iżby został artystą, jak tamci o których sam wspominał.

– Tak, dobry chłopcze! – rzekł hrabia – to nie tak łatwo jak się tobie zdaje! Zresztą, musiałbyś chyba na to być wielkim geniuszem, a tu dopiero czas okaże, czy jesteś nim w istocie. Trzeba ci zawsze o tem pamiętać, żeś ty biedny i nic więcej. Jeżeliś w samej rzeczy geniuszem, tedy już to wyjdzie na wierzch, chociażbyś jeszcze rok i dwa lata tułał się na morzu. Per aspera ad astra! Do walki właśnie potrzeba przeciwności. Jeżeli masz wyjść na człowieka, tedy niezawodnie wyższa Opatrzność przyjdzie ci w pomoc, możesz być tego pewnym, tem bardziej, że ja dla ciebie nic zrobić nie mogę, bo ja mam tylu innych! – I wydobywszy z kieszeni sakiewkę, dał mu bitego talara wraz z tą oklepaną pociechą, że prawdziwy talent zawsze sam sobie utoruje drogę, poczem lepiej otuliwszy się w ciepłe futro, głowę oparł o mur, jak gdyby do spoczynku.

21.Rudolf Sinobrody – podanie o bogatym rycerzu Sinobrodym (po duńsku: Blaaskjäg, po niemiecku: Blaubart), który dla kaprysu zamordował siedm żon, a głowy ich przechowywał w swoim skarbcu, bardzo jest rozpowszechnione w krajach Skandynawskich, zkąd zapewne dopiero dostało się do Niemiec. [przypis tłumacza]
Ograniczenie wiekowe:
0+
Data wydania na Litres:
01 lipca 2020
Objętość:
360 str. 1 ilustracja
Właściciel praw:
Public Domain
Format pobierania:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip