Czytaj książkę: «Zefirek»
Był to jeden z dziedzińców tych, które tylko w prowincyonalnych miastach spotkać można. Rozległy i niebrukowany, od strony ulicy miał dom drewniany, lecz duży i dość ozdobny, a w głębi budowę długą, nizką, zrujnowaną, któréj środkowa część, całkiem prawie rozrzucona, służyła za drwalnią i śmietnisko, a oba końce, w kąty dziedzińca wsunięte, zawierały po jedném mieszkanku, o dwu małych okienkach i wązkich drzwiczkach, rozdzielonych z ziemią parą spróchniałych wschodków. Jeden bok dziedzińca otoczony był parkanem, za którym ciągnęły się warzywne i owocowe ogrody. Przy drugim, nowy właściciel zaniedbywanéj długo posiadłości téj wznosił kamienicę, któréj mury świeże, czerwonawe i dachu jeszcze pozbawione, świeciły kilku rzędami kwadratowych dziur, na okna pozostawionych.
W jednym z kątów dziedzińca, za drobnemi szybami okienka, migotały, na wystawę niby wywieszone, różnokolorowe robótki kobiece, jako to: serwety, podstawki, buciki dziecinne i t. p. Kto tu wystawę, tę mógł widziéć i przez nią do kupowania zachęconym zostać? Trudno było odgadnąć, zarówno jak domyślić się: na co lub na kogo, śród pustego dziedzińca tego, spoglądać mogła, także na wystawie, u okna drugiego mieszkanka, kobieta.
Była to pani Emma Żyrewiczowa, niegdyś na cały gmach pocztowy z dobroci i wdzięków swych słynna, córka pomocnika pocztmistrza, potém żona Ignacego Żyrewicza, urzędnika, zajmującego posadę znaczną i dochodną, teraz od lat kilku już wdowa, utrzymująca się z małego kapitaliku wraz z córką, która, z pomiędzy trojga dzieci jéj, sama jedna pozostała przy życiu.
Ci, którzy ją od najwcześniejszéj młodości jéj znali, utrzymywali, że dobiega ona końca krzyżyka piątego. Patrząc jednak na nią, trudno było temu uwierzyć. Wyglądała co najmniéj o dziesięć lat młodziéj. Była kiedyś bardzo ładną, jakkolwiek zawsze trochę za chudą i bladą; dotychczas téż zachowała cienkość i gibkość kibici, delikatność cery, turkusowy błękit oczu i gołębią słodycz wejrzenia. Po przyjrzeniu się dopiéro, spostrzedz można było na białém czole jéj gęstą siatkę drobnych zmarszczek, dokoła przywiędłych powiek czerwony brzeżek, i parę fałd, zarysowujących się u dołu policzków. Pod leciuchnym czepeczkiem, ufryzowane nioby jéj siwiały téż z lekka. Ubraną była w czarną suknią, poplamioną i tu i owdzie pocerowaną, lecz powłóczystą i przyozdobioną z boku kokardami o długich końcach.
Pokój, w którym siedziała, bardzo podobny był do jéj sukni.
Dość obszerny, ale nizki, z brudnemi ścianami i brudniejszym jeszcze kominem w rogu, stanowił on, wraz z malutkiemi ciemnemi sionkami, całe mieszkanie. Brudne ściany podpierały belkowany sufit, od którego, w malowniczo ułożonych draperyach, opuszczały się szmaty kosztownych niegdyś firanek, dość dziwacznie przyozdobione gałęźmi mizernego bluszczu. Stoły, stołki i szafy nieliczne tam były, tanie i stare, lecz pomiędzy niemi królował fortepian, ze spełzłą wprawdzie politurą, niemniéj będący tu widmem niby dostatniego i przez sztukę uprzyjemnionego życia. Naprzeciw strasznego komina, na pół przysłoniętego brudną firanką z zielonego perkalu, stała pod samém oknem miękka kanapka, podartym dywanikiem orzucona, i na niéj-to właśnie siedziała właścicielka mieszkania tego, z wyrazem znudzenia i smutku, wodząc okiem po obszernym i pustym dziedzińcu.
Białe, delikatne jéj ręce trzymając kawałek zahaftowanego batystu, spoczywały bezwładnie na jednéj z zacerowanych dziur, malowniczo skrojonéj i przyozdobionéj sukni. Smutne snadź myśli przechodziły po głowie wdowy, bo czoło jéj sfałdowało się kilka razy w grube zmarszczki… wzdychała. Ożywiła się jednak i rozweliła nieco, ujrzawszy postać ludzką, wchodzącą w bramę dziedzińca. Była to tylko żebraczka stara, ze zgrzybiałą twarzą i w łachmany przyodziana, lecz, kijem swym stukając o bruk dziedzińca, zmierzała wprost ku jéj okienku w tę stronę.
– Niech będzie pochwalony, – ozwał się za szybami głos trzęsący się i ochrypły.
– Na wieki! – z uprzejmém skinieniem głowy odpowiedziała Żyrewiczowa i, trochę już uśmiechnięta, sięgnęła pośpiesznie do szufladki stolika, zkąd wyjęła miedziany pieniążek, który, otworzywszy okno, żebraczce podała.
– Za duszę Ignacego, – rzekła przytém, – zmów, kochanko, Anioł pański za duszę Ignacego!
– Niech Bóg zapłaci! niech Bóg zapłaci! Wiem już, wiem, za jaką to duszyczkę Pani Dobrodziéjka modlić się zawsze każe! Anioł Pański zwiastował…
Stała tuż za oknem, na kiju swym wsparta, i półgłosem pacierz swój wymruczała. Pani Emma zdawała się go téż z cicha powtarzać, bo poruszała ustami i patrzała w niebo.
– Pani Dobrodziéjka zawsze samiuteńka jedna siedzi, – zaczęła żebraczka.
– A sama, kochanko… cóż robić? sama…
– Córunieczkę spotkałam… tam, na Błotnym zaułku… bieliznę w koszu do magla niosła. Oj, oj! kosz taki ciężki, aż się panieneczka gięła, niby trzcina… Napracuje się to niebożątko, napracuje…
Tym razem żywy rumieniec oblał twarz wdowy.
– Ona to lubi, – odrzekła prędko, – to już taki charakter… wszak potrzeby niéma żadnéj… żadnéj.
– Oj, oj, co tam za potrzeba! – schlebiającym tonem potwierdziła żebraczka; – wiadomo! panom zachciewa się czasem różności… Niech będzie pochwalony…
Zabierała się do odejścia, ale Żyrewiczowa niespokojnie poruszyła się na swém siedzeniu. Widocznie wstyd jéj było zatrzymywać żebraczkę, a nie chciała choćby tego towarzystwa utracić.
– Słuchajcie no, kochanko – zaczęła, – a co tam dziś na mieście? ruch wielki? co?
– Oj, oj! czemu nie mają ruszać się? dzionek pogodny, letni! Na ogrodowéj ulicy przecisnąć się nie można, tylu panów spaceruje, a panie, to wszystkie poubierane w takie suknie, że aż w oczach ćmi się, patrząc…
Wdowa westchnęła. Brzegi powiek jéj zaczerwieniły się mocniéj jeszcze, bo źrenice zabiegły łzą.
– A w ogrodzie muzyka gra? – zapytała ciszéj.
– Aj, aj! aż się po całém mieście rozlega! Ale czemu to pani dobrodziéjka nie wyjdzie sobie do miasteczka, na boże słoneczko i na różne różności popatrzéć? Oj, oj, aż litość bierze, patrząc, że taka pani marnuje się tak w smętności i na odludziu!…
Za nic, za nic w świecie nie wyznała-by przed tą nawet skromną powiernicą swą, że na miasto wyjść nie może dla braku odpowiedniego kapelusza i okrycia. Siląc się więc na uśmiech, lecz z oczyma pełnemi łez, odpowiedziała:
– Gdzie mi tam, kochanko, myśléć o takich rzeczach, wdowie, przez przyjaciela swego i świat cały opuszczonéj…
Z głośném wzdychaniem i żałośném kiwaniem głową, żebraczka zaczęła:
– Oj, biedaczka moja, biedaczka! Nieboszczyk bo, niechaj światłość wiekuista duszyczce jego przyświeca, dobry był pan, dobry…
– O, jaki dobry! jaki dobry! najlepszy w świecie! – wykrzyknęła wdowa i zalała się już rzęsistemi łzami. Przyłożyła chustkę do twarzy, łkała. Żebraczka zaś, oparta wciąż na kiju swym, ze współczuciem mruczała:
– Biedulka! biedulka! Ot, żałuje towarzysza swego! ot, płacze po nim! ot, serce złote!
Nagle, w chwili właśnie gdy wdowa chustkę od twarzy odejmowała, pomiędzy bramą a wejściem do przeciwległego domu przesunęła się szybko męzka jakaś postać.
– A! – wykrzyknęła pani Emma, i zerwała się z siedzenia. Łez nie było już w oczach jéj ani śladu, zbolałość ustąpiła przed uradowaniem, zmieszaném z żywém zaniepokojeniem.
– Z Bogiem! z Bogiem, kochanko! – rzekła do żebraczki, i pośpiesznie okno zamknęła.
Ale żebraczka, z wielokrotnego zapewne doświadczenia, wiedziała, że za gawędę, słuchanie zwierzeń i okazywanie współczucia, należy jéj się słuszna nagroda. W sposób ten zapracowała na grosz, którego bynajmniéj tracić nie chciała.
– Paniuniu! dobrodziéjko! obdarzcie jeszcze czémkolwiek biedną tak samo wdowę!
To „tak samo” przykre na pani Emmie wywarło wrażenie. Wzdrygnęła się lekko i dumnie podniosła głowę, na żadne jednak szorstkie lub gniewne słowo zdobyć się nie mogła. Przez lufcik już tylko, szybko otwarty i zamknięty, rzuciła naprędce znaleziony srebrny już pieniążek, i mówiąc:
– Idźcie już sobie, idźcie z Bogiem, – odbiegła od okna.
Stanęła na środku pokoju i szybkiém spojrzeniem orzuciła go dokoła. Poskoczyła ku fortepianowi, otworzyła go i na pulpicie rozłożyła parę podartych zeszytów nut; mantylką jakąś, naprędce z szafy pochwyconą, starła pył ze stojącego pod kanapką stolika. Uczyniwszy to wszystko, rzuciła się ku krzywo, bo na dwóch tylko nogach, stojącéj komodzie, a odsunąwszy jednę z jéj szuflad, na jakiéjś wyszczerbionéj pozostałości porcelanowego talerza zgrabnie ułożyła kilka ciastek i trochę cukierków, wydobytych z papierowego worka. Następnie rzuciła okiem po całém swém ubraniu, a spostrzegłszy na przedzie sukni zacerowaną dziurę, zakryła ją końcem zwisającéj od pasa wstążki, który przymocowała szpilką. Nakoniec usiadła znowu na kanapie i, zdyszana nieco, utkwiła wzrok we drzwiach wchodowych domu, od ulicy stojącego. Blady lecz świeży rumieniec wybił się na jéj policzki, oczy rozbłysły wyrazem przyjemnego oczekiwania, odmłodniała jeszcze o lat dziesięć.
Po kwadransie, oszklone i bronzową klamką świecące, drzwi otworzyły się, a młody, wysoki, zgrabny mężczyzna, który z nich wyszedł, przebył szybko dziedziniec, paltot, od niechcenia na ramionach zarzucony, umieścił w małych sionkach, na staréj, dnem do góry przewróconéj beczce, i ukazał się w mieszkaniu wdowy. Był to dwudziestokilko-letni przystojny chłopak, z nizkiém czołem, ale w migdał wykrojonemi, pięknemi oczyma, które, jakkolwiek dość bezmyślne, błyszczały pewnym rodzajem ożywienia i sprytu, z płowym, ładnym wąsikiem i eleganckim kapeluszem, a zarazem liliową, zmiętą, rękawiczką w ręce.
– Bon jour, ma tante! – zawołał, wchodząc.
– Bon jour! bon jour! – pieszczotliwym prawie głosem odpowiedziała gospodyni mieszkania, i wyciągnęła do gościa piękną rękę swą, którą on, wymownie w twarz jéj patrząc, z uszanowaniem ucałował. Ukazując mu miejsce obok siebie, z błyszczącym wzrokiem i żywemi giestami mówić zaczęła:
– Widziałam pana wchodzącego do adwokata Rolickiego, i ciekawą byłam bardzo, czy téż pan Stanisław i o mnie przypomni sobie… Siedzę tu, jak pan widzi, sama jedna… trochę smutna, i myślę sobie: zajdzie, nie zajdzie?
Przy ostatnich słowach uśmiech miała figlarny a spojrzenie smętne.
Gość usiadł przy niéj i, z łokciem zaokrąglonym na poręczy kanapki, z lekka się ku niéj pochylał:
– Mais comment donc! – zaczął, – kiedyż-to ja, będąc w mieście, kochanéj stryjeneczki nie odwiedziłem? Ale proszę mi powiedziéć, za co stryjenka tak mię krzywdzi?
– Ja! – wykrzyknęła z przerażeniem, – ja pana Stanisława krzywdzę? Au nom du ciel…
– A jakże! pan… pan… pan Stanisław, to, jak Boga kocham, aż żal bierze! Czy to ja nie jestem synowcem nieboszczyka mego stryja…
– Pokrewieństwo nie blizkie, – wyjąkała, – ojciec pana był stryjecznym bratem…
– Ale cóż znowu! – zawołał z żywością, – cóż znowu! stryjeczny czy wujeczny, ja chcę, żeby stryjenka nazywała mię, jak dawniéj, po imieniu i koniec. No, proszę mi powiedziéć: Stasiu! bardzo proszę!
– Stasiu! – szepnęła ze spuszczonemi oczyma.
Pod ładnym wąsikiem jego drgnął szybki uśmiech, wnet jednak wyrzekł:
– Stryjenka sama mówi zawsze, że najważniejszém pokrewieństwem jest braterstwo dusz. O, ja pamiętam!
Podnosząc do oczu robótkę, od niechcenia niby odpowiedziała:
– C’est vrai! szczęśliwi ci, którzy je w życiu znaleźli…
I ciszéj dodała:
– Życie mija… mija… mija…
– No, przecież nie minęło jeszcze! – perswadował Staś.
– O! – wymówiła, – słońce już zachodzi…
Chciała powiedzieć coś więcéj jeszcze, lecz nagle spojrzała w stronę komina i spostrzegła, że do osłaniania paszczy jego służąca firanka całkiem spuszczoną nie była. Nie była ona spuszczoną do tego stopnia, że z za niéj ukazywał się, jak na dłoni, gliniany, otłuszczony garnek, do połowy napełniony zastygłym, z obiadu na wieczerzę pozostawionym, rosołem. Skamieniała i wątek rozmowy utraciła. Ale Stanisław prowadził ją daléj w raz przyjętym tonie:
– Ale gdzież tam, – mówił, – jakie tam zachodzenie! Stryjeneczka Bóg wié co zawsze o saméj sobie wygaduje! Ileż naprzykład stryjenka lat miéć może?
Z prostotą odpowiedziała:
– Rachunek prosty. W szesnastym roku życia mego wyszłam za mąż, a Brynia, moje najstarsze dziecko, ma już dwadzieścia dwa lata!
Wąsiki gościa drgnęły znowu i poruszyły się w sposób szczególny. Wiedział on dobrze, ten syn stryjecznego brata Ignacego, że w złożonym przed nim rachunku, kilku lat brakowało u początku, i kilku u końca. Niemniéj jednak wymówił ze śmiechem:
– Trzydzieści kilka lat! rozkoszny wiek dla kobiety! Samo życie, sam rozkwit! Trzydziestokilkoletnie i nawet czterdziestoletnie kobietki są właśnie najbardziéj powabnemi! nous le savons, nous…
– Oh! vous! vous! – figlarnie pogroziła mu gospodyni, a pragnąc spojrzenie jego odwrócić jak najdaléj od nieszczęsnego komina i wyglądającego zeń garnka, zlekka ukazała palcem dom przeciwległy i zapytała:
– Vous avez rendu visite aux Roliccy?
– Oui; j’avais été là, – odpowiedział. – Miałem interes…
Widocznie, oboje nie byli biegłymi we francuzczyźnie i używali jéj błędnie i z trudnością. Lecz silili się na wtrącanie do rozmowy francuzkich słów i frazesów, dla wzajemnego przypodobania się sobie.
– Jakże idą interesa? – troskliwie zapytała wdowa.
Wyraz niesmaku rozlał się po ładnéj twarzy gościa. Uczynił ręką giest niechętny.
– Co tam mówić o takich nudnych i poziomych rzeczach! Kiedy jestem przy stryjeneczce, zapominam o wszystkich kłopotach i nieprzyjemnościach. Vous êtes mon ange consolatrice!
Promieniała od czułości i uradowania.
– Oh, parlez à moi avec le coeur ouvert! – wyrzekła z cicha; – chociaż skrzydła moje są oddawna złamane, umiem jednak czuć i podzielać…
– Stryjeneczka jest doprawdy godną lepszego losu…
– Co tam! stało się! nie mówmy o tém…
– Ja stryjowi doprawdy nie mogę darować, że… że zostawił stryjenkę w takiém położeniu.
Rzuciła spojrzenie ku nieosłoniętemu kominowi.
– O, położenie moje wcale złém nie jest, oszczędzam się… to prawda; ale dobrowolnie… gusta mam skromne. Ignacy był może poziomym, pospolitym człowiekiem… miałam może prawo marzyć o czémś… o czémś wznioślejszém, ale… był on bardzo, bardzo dobrym, myślał i pamiętał o mnie…
– Rolicki mówił mi, że oprócz tego, co stryjenka mnie pożyczyła, ma kapitał u niego ulokowany…
– Ależ tak! jakże! mam kapitał…
– Mówił mi, że trzy tysiące…
– Tak, u niego trzy tysiące, ale gdzieindziéj…
Gość jednak wiedzieć musiał na pewno, że owe: gdzieindziéj nie istniało wcale, bo nie okazał ciekawości żadnéj, tylko, do siebie jakby szepnął:
– U mnie trzy, tam trzy, to sześć!
Po dokonaniu dodawania tego, ocknął się niby ze snu i zawołał:
– Ale, jak Boga kocham, po co ja tracę miłe chwile i o takich poziomych rzeczach…
– Owszem, owszem, – przerwała z żywością, – czyż nie jesteś jedynym przyjacielem i opiekunem moim… O, wszyscy dawni przyjaciele i znajomi moi opuścili mię, gdy tylko mój Ignacy oczy zamknął. Ty jeden tylko, Stasiu, nie zapomniałeś o mnie i opuszczasz swój świat wesoły i błyszczący, aby odwiedzić i pocieszyć biedną samotnicę!
Łzy zakręciły się znowu w oczach jéj, wyciągnęła rękę ku młodemu krewnemu swego męża. – Nosisz nazwisko mego Ignacego, – szepnęła, – jesteś synem kochanego Bolesława, z którym tyle, tyle chwil wesołych spędziłam… a przytém czuję, że dusze nasze są bratnie sobie, że jesteś zdolen zrozumiéć te nieokreślone tęsknoty i nieujęte żale, które…
– O tak! tak! – całując ją w rękę, przerwał z zapałem i pośpiechem; – jestem zdolen zrozumiéć… mam bratnią duszę, to pewno nieboszczyka. Ojciec mój, pamiętam, zawsze mówił o stryjence: jaki to śliczny zefirek, ta moja bratowa!
Nie było już w oczach jéj łez ani śladu. Śmiała się z rozkoszą.
– Doprawdy! więc pamiętasz, jak mię Ignacy i cała rodzina jego nazywali zefirkiem? O, jaką ty dobrą masz pamięć! Zresztą, niezbyt to jeszcze dawno… – ciszéj dodała: – Kiedy byłam w domu rodziców moich, nazywano mię Sylfidą…
– Dlaczegóż to? proszę stryjenki! – dość naiwnie zapytał gość.
Zarumieniła się lekko i mimowoli spojrzała po swéj kibici.
– Aha! – odpowiedział, ale markotniał widocznie i wesołość jego gasła pod napływem przykrych jakichś myśli.
– Stryjenciu, – zaczął, – dlaczego stryjenka u Rolickiego ulokowała swoje pieniądze?… on to w biletach trzyma, a z tego procent mały…
– O, – zaprotestowała, – ja się na tém nie znam…
– Ale ja znam się i mówię stryjence, że to strata duża i niepotrzebna.
Spojrzał w okno i niedbale dodał:
– Teraz najlepiéj jest lokować kapitały na obywatelskich majątkach…
– O, obywatele… to pewnie, – zaczęła.
– Otóż to, chciałem nawet stryjenki zapytać, czy nie ulokuje tych trzech tysięcy u mnie?
– Mais comment! – zawołała – i owszem! dlaczegożeś wprzódy mi nie powiedział?
– Tak… przykro mi jakoś było… mea culpa! nie zapłaciłem jeszcze procentu ani Łopotnickiéj, ani stryjence…
– O, co tam! co tam! nie mówmy o tém! – zaczęła, ale z zaniepokojonych jéj oczu widać było, że kwestya procentu interesowała ją przynajmniéj tyle, ile nieosłonięte wnętrze komina.
– Gospodarstwo teraz strasznie trudne, – mówił gość, – nakłady i nakłady… a niepodobnaż znowu, aby człowiek zakopał się żywcem na wsi…
– Ależ naturalnie! Zakopać się na wsi! brrr!
Wzdrygnęła się ze wstrętem zupełnie szczerym.
– Jeżeli więc stryjenka chce i może…
– Mais comment donc! i chcę, i mogę.
– Merci, merci! – wymówił z uczuciem i kilka razy pocałował ją w rękę.
– Pójdziemy razem do Rolickiego, zaraz, – rzekła i już wstawała z kanapki, gdy na dziedzińcu ozwał się rozgniewany i krzykliwy głos kobiecy. Była to kobieta wysoka, kształtnie i silnie zbudowana, w krótkiéj spodnicy, grubém obuwiu i wielkiéj chustce na głowie, która, trzymając w ręku spory kosz, pełen bielizny, a zwrócona ku otwartym sionkom mieszkania, znajdującego się w drugim kącie dziedzińca, rozpoczynała z kimś zajadłą jakąś kłótnię. Odpowiadał jéj z sionek głosik kobiecy także i także donośny, ale cienki i przerażenie bardziéj, niż rozgniewanie zdradzający. Z burzliwéj rozmowy téj rzadkie zaledwie słowa dochodziły uszu p. Emmy i jéj gościa. Słychać było coś o wyrzucaniu śmiecia na ścieżkę, o jakiéjś wiązce drew, o jakiéjś kwarcie mleka. Kobieta z koszem w ręku i chustką na głowie, przedstawiała wyraźnie stronę napastniczą; ta, która odpowiadała z głębi sionek, broniła się coraz bardziéj płaczliwym głosem.
– Czy to panna Brygida? – zapytał Stanisław i szeroko otworzył oczy, tak, jakby świadectwu ich wierzyć nie chciał.
Na twarz p. Emmy wystąpił wyraz cierpienia, dosięgającego niemal stopnia męki. Wyglądała znowu o lat dziesięć starzéj, niż przed chwilą.
– Jestem bardzo nieszczęśliwą matką, – szepnęła. – Brynia dobra jest, serce ma najlepsze, ale sam widzisz… do czego to podobne, ażeby tak ubierać się i takie kłótnie zaprowadzać… Jest to natura gruba, pospolita… w ojca wrodziła się, który był dobry, o, bardzo dobry, ale nie miał téj delikatności uczuć… téj poezyi serca, które były zawsze ideałem moim… Cóż robić! stało się! nie mówmy lepiéj o tém…
Przykro wzruszona, pełnym wdzięku krokiem postąpiła ku komodzie, wyjęła z szuflady talerz z ciastkami i cukierkami i postawiła go przed gościem.
– Niech cię chociaż tém przyjmę, mój Stasiu, – rzekła serdecznie.
Stanisław uprzejmie wziął jedno z ciastek; gospodyni, białemi jeszcze ząbkami gryźć zaczęła cukierek, a pragnąc odwrócić uwagę gościa od toczącéj się wciąż na dziedzińcu kłótni, z przykrém roztargnieniem i na chybił trafił zaczęła:
– Rolicki kamienicę buduje…
– A dlaczegóż-by nie? Nabrał od nas pieniążków sporo i niezły sobie fundusik uciułał! Tacy to tylko, jak on, żyć teraz i panować mogą!
– Ależ to bardzo zacny i rozumny człowiek, – z żywością ujęła się za sąsiadem swym gospodyni. – Ignacy mówił o nim zawsze, że fundusz jego uczciwie jest zapracowany…
– Może i uczciwie, nie przeczę temu wcale i nawet tak jest najpewniéj; ale że wziął on fundusz ten nie z czyjéj innéj, tylko z naszéj, obywatelskiéj kieszeni, to także prawda. No, niechże stryjeneczka sama powié, kto, jeżeli nie my, obywatele, utrzymujemy i wzbogacamy wszystkich tych panów adwokatów, doktorów i innych, podobnych parweniuszów? Nie prawdaż? Niech stryjenka sama powié!
– Ależ naturalnie; to widoczne! – ulegając wpływowi słów jego, z przekonaniem odpowiedziała:
– I dziwią się potém, żeśmy goli! Ot powiem stryjence otwarcie, że, chociaż mam jeszcze majątek i, chwała Bogu, jestem w stanie długi moje najrzetelniéj pospłacać, tak mi już i gospodarstwo to i interesy dokuczyły, że wolał-bym sto razy być takim Rolickim niż tém, czém jestem.
Pani Emma uczyniła giest pełen przerażenia.
– Stasiu! – zawołała, – co mówisz? Jakież to porównanie może być pomiędzy tobą a Rolickim! Jesteś przecież obywatelem… o ileż to zaszczytniéj, poetyczniéj… wyżéj…
– No tak, tak!… Któż o tém nie wié; ale świat tak się teraz do góry nogami przewrócił, że gdzie nieszczęsny obywatel ten obróci się, tam kłopot, gdzie stąpi, tam zgryzota…
Musiał miéć istotnie wiele zgryzot i kłopotów, żądań może, których zadowolnić nie mógł, obaw, które instynktowo, pod wpływem samozachowawczego zmysłu, uczuwał. Czoło jego sfałdowało się, twarz oblała się smutkiem, nerwowym ruchem targał ładne wąsiki. Nagle łzy mu nadbiegły do oczu, pochwycił rękę pani Emmy i do ust ją poniósł.
– Moja stryjeneczko! – mówił wzruszonym głosem, – wyspowiadam się przed stryjeneczką, jak przed księdzem. Co ja winien? przywykłem dobrze żyć i niczego sobie nie żałować. Czy ja mogę teraz, za młodu, zasiąść na wsi jak pustelnik, barszcz jeść i z parobkami swymi przestawać? Nuda taka, że choć pod ziemię skryj się! Trzeba czasem do miasta pojechać, a w mieście, nie chcąc, wleziesz zawsze w jakieś wydatki… To to… to owo! Zresztą, prawdę mówiąc, i po papie długi już na Żyrowicach pozostały… Czy ja święty, żebym w takie ciężkie czasy mógł majątki z długów oczyszczać? Młodość ma swoje prawa… czasem i niepotrzebnie coś się wyda… ale koniec końcem, z tego wszystkiego robi się życie ciężkie; tu urwij, tam załataj, a wiecznie tylko i myśl o tém, żeby z całéj gmatwaniny i dla siebie co przyjemnego wyciągnąć, i przed ludźmi z honorem wyjść… Widzi stryjeneczka, jaki jestem szczery! wszystko przed stryjenką wypowiedziałem, i proszę mię teraz pocieszać!
Wzruszony sam opowiadaniem dolegliwości swych, garnął się ku niéj, jak dziecko.
– Czy stryjeneczka pamięta, jak pieściła mię i przysmaczkami okarmiała, kiedym z papą do stryjowstwa przyjeżdżał?
Rozrzewniona do stopnia najwyższego, macierzyńskim ruchem odgarnęła mu włosy z czoła, i ze łzami w oczach wstała z kanapki.
– Mój Stasiu! – rzekła, – niech ja ci ulżę choć trochę i w czémkolwiek pomogę! O tak, pamiętam cię, jak byłeś dzieckiem… takim ślicznym chłopaczkiem, z włoskami co wieczór zawijanemi w papiloty. Lękałeś się bardzo ciemnego pokoju, a tak dobrze naśladowałeś ruchy i miny każdego, że umieraliśmy ze śmiechu… Jaki ty jesteś dobry, że przychodzisz czasem do mnie i przynosisz mi z sobą odblask jakiegoś wyższego, idealnego życia, jakiegoś pięknego, błyszczącego świata.
Otarła chusteczką łzy z oczu, i bardzo kunsztownie owinęła sobie głowę wyjętym z komody szalikiem…
– Chodźmyż do Rolickiego…
U drzwi stanęła.
– Stasiu! – wymówiła z cicha.
– Co, stryjeneczko?
Najróżniejsze uczucia malowały się na jéj twarzy: niepokój, nieśmiałość i pewna jakby uroczystość.
Ta ostatnia przemogła.
– Stasiu! – zaczęła uroczystym, choć zawsze nieśmiałym nieco głosem, – w ręce twoje powierzam cały mój majątek… Wiész? jestem sama… prawie bezdzietna… bo Brynia… zaledwie wierzyć mogę, że jest córką moją… cóż-by więc stało się ze mną…
– Stryjenko! – zawołał Stanisław, – czyż zasłużyłem na podejrzenie takie? Niech-że stryjenka zaufa honorowi i przywiązaniu memu…
Ręce jéj drżały jeszcze trochę, ale z bezgraniczną już ufnością w głosie, i wyrazem głębokiéj słodyczy w błękitnych oczach. —
– Wierzę, Stasiu, – odrzekła, – wierzę….. Chodźmy!
W sionkach znaleźli Brygidę, schyloną nad samowarem i dmuchającą w niego z siłą, któréj-by jéj nie jeden mężczyzna mógł pozazdrościć.
– Dobry wieczór, kuzyneczko, – najbardziéj uprzejmym swym głosem przemówił do niéj Stanisław.
Odwróciła się szybko i, przelotne zaledwie rzuciwszy na niego spojrzenie, a obojętnie odpowiedziawszy: „Dobry wieczór, dobry wieczór!” wróciła do swego zajęcia.
Pani Emma, przebywając z młodym towarzyszem swym obszerny dziedziniec, krok miała lekki i bardzo ożywione ruchy i giesta. Oglądała się w różne strony, jakby chciała zobaczyć, czy w tryumfalnéj téj chwili widzianą jest przez kogokolwiek z sąsiadów.
Brygida tymczasem wniosła do pokoju samowar, postawiła go na stołku i wróciła do sionek po wiązkę drewek, które ze względów oszczędności zapewne, ciężką siekierą na drobne trzasgi porąbała. Z drzazgami temi przez pokój przechodząc, spostrzegła na stoliku talerz, pełen ciastek i cukierków. Stanęła i, patrząc na przysmaki, któremi przed chwilą matka jéj tak uprzejmie gościa swego częstowała, na-pół żałośnie, na-pół gniewnie głową wstrząsnęła.
Potém rzuciła w komin garść trzasek, zapaliła je, i przystawiła do ognia garnek z zastygłym rosołem. Wyszła znowu do sionek i wkrótce przechodziła przez dziedziniec z ciężkiém wiadrem w ręku, które, napełniwszy wodą u blizkiéj studni, jakkolwiek silna, lecz zmęczona już, do sionek wniosła. Tam krzątała się i szamotała dość długo jeszcze, myjąc naczynia, wymiatając sionki i krając chléb razowy, którego téż parę kawałków na talerzu przyniosła i obok samowara postawiła. Teraz zdjęła z głowy wielką, okrywającą ją chustkę, a twarz jéj ukazała się, pośród gęstwiny czarnych, prześlicznych włosów, śniada, z regularnemi i wyrazistemi rysami, z dwojgiem wielkich oczu, które, głębokie i ciemne, z pod energicznego łuku czarnych brwi patrzały z ponurym prawie smutkiem. Oprócz smutku, piękną tę twarz kobiecą cechował jeszcze wyraz przyrosłego jakby do niéj rozjątrzenia. Stanęła u okna, śniady policzek oparła na zgrubiałéj, ciemnéj, spracowanéj dłoni, a w postawie téj, nieruchoma i zamyślona, pozostała tak długo, że widziała, jak matka jéj u drzwi mieszkania adwokata żegnała się z młodym krewnym, jak on ją czule w rękę całował, jak o czémś z sobą długo poufnie z cicha mówili, jak ona wdzięcznie śmiała się z wesołych zapewne żartów jego, i jak potém z ożywionym wyrazem twarzy, z uśmiechem na zarumienionych ustach, przebiegła dziedziniec i weszła do mieszkania, znajdującego się w drugim kącie dziedzińca. Brygida, ruchem niecierpliwości pełnym, wzruszyła ramionami; krótki, szyderczy śmiech ozwał się w szerokiéj jéj piersi; zmarszczyła czoło, i pochyliwszy się nad koszem, pełnym bielizny, czynnie i prędko zaczęła ją oglądać, składać i chować do jednéj z szuflad komody. Nagle wyjęła z szuflady i podniosła w górę kolorowy łachmanek jakiś, krawat, czy wstążkę.